Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powyższe, niezbyt wyczerpujące wyjaśnienie, całkowicie snać zadowoliło mego towarzysza. Teraz począł bajać bez przerwy, o swych zmartwieniach, targach, drożyznie artykułów pierwszej potrzeby, nieuczciwej konkurencji, wreszcie o wdziękach swej zacnej połowicy, jejmości Dubois.
Że wszysko to interesowało mnie w gruncie dość mało, nie wyłączając nawet apetycznych wdzięków acani Dubois, słuchałem zwierzeń jednem uchem, myśląc o własnych sprawach.
Takeśmy jechali z dobrą godzinę, póki nie znaleźliśmy się w lasku, kędy prowadziła droga.
— Która godzina? zagadnął towarzysz — zapomniałem zegarka!
— Zaraz powiem, jeno sięgnę zanadrze!
Ściągnąłem rękawiczkę i wyciągnąłem „gugelmusa”. Była godzina piąta, rychło zajaśnieje świt. Wedle moich obliczeń, przebyłem już do Blois pół drogi.
— Proszę... — wskazałem na cyferblat.
— Dziękuję... bardzo dziękuję!... Ale co za piękny pierścień. Czy wolno go obejrzeć z blizka?
Sięgając po zegarek, ściągnąłem rękawicę i na moim palcu zabłysł sygnet, doręczony mi przez księżnę Paulinę. Aczkolwiek niechętnie, wyciągnąłem w stronę Dubois rękę.
Nachylił się i przez chwilę oglądał klejnot.
— Hm... tak... — mrukął z podziwem... — zapewne rodzinna pamiątka?
— Oczywiście... — odparłem, odwrócony nieco bokiem do niego i nasuwając z powrotem rękawicę.
W tejże samej chwili jakiś ciężar spadł na mą głowę, zamigotały mi setki świec przed oczami i runąłem z konia.
Dubois zadał podstępnie, jakimś twardym przedmiotem, cios z tyłu.

57