Lekki grunt/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W miasteczku pianie kogutów obwieszczało północ. Gród, aczkolwiek starożytny, nie posiadał ani wieżycy wysokiej, ani zegaru publicznego. Dygnitarze i bogatsi mieszkańcy regulowali czas swój wedle chronometrów prywatnych, uboższa populacja zaś miarkowała o godzinie, po słońcu, lub też po wyganianiu bydła na pastwisko. W nocy koguty służbę zegarów pełniły. Dla większej części mieszkańców zegar był zupełnie zbytecznym. Chodzili spać o zachodzie, o wschodzie słońca wstawali, a w południe głód przypominał, że obiadowa godzina się zbliża.
Arystokracja miasteczka, o ile wiścik lub preferans nie przeszkadzał, udawała się także na spoczynek bardzo wcześnie; nawet damy, spracowane całodziennem obmawianiem się wzajemnem, rade były wywczasować się i wypocząć, aby nabrać sił do dalszej obserwacji i studjów nad prywatnem życiem swych sąsiadek.
Gdy więc koguty północ obwieściły, miasteczko już w głębokim było pogrążone spoczynku; stróże nocni, w brudnej sieni magistratu chrapali przykładnie, jak na sławetnych obywateli miasta przystało, tylko w niektórych szynkach widać było światełka. Pracowici szynkarze, oczekiwali wpół drzemiąc, czy im jaki niezamożny złodziej nie przyniesie na sprzedaż towaru... po cenach zniżonych.
Nie spał także i nasz dobry znajomy, pan pocztmistrz. Wyższa władza pocztowa, zapewne temu dygnitarzowi na złość, urządziła tak fatalnie rozkład poczty w owym zapadłym kącie, że szanowny pocztmistrz przez cztery noce w tygodniu nie mógł oddawać się słodkiemu spoczynkowi. Przed dwunastą wstawać musiał i dopiero około trzeciej rano mógł się rzucić napowrót w objęcia Morfeusza. Wysyłał też z tego powodu mnóstwo klątw pod najrozmaitszemi adresami, lecz te, jako niefrankowane, do miejsca przeznaczenia nie trafiały i musiały pozostać w skrzynce westchnień czysto platonicznej natury. I w tej chwili pan pocztmistrz siedzi zaspany nad stołem i segreguje listy. Brudna, zakopcona lampka oświetla kancelarję; w kącie, w gromadzie papierów mysz się grzebie i łamie sobie zęby na starej, skórzanej torbie pocztowej. Przebudzone widokiem światła muchy, tłuką się po szybach, a z poza drzwi do kuchni prowadzących słychać jakieś głośne chrapanie. Pan pocztmistrz, wybladły i zaspany, z oczami zaczerwienionemi, przegląda i segreguje listy, macając je palcami, przeglądając pod światło.
Przez ten czas nie daje swemu językowi spoczynku, a ponieważ nie ma mówić do kogo, więc sam do siebie przemawia, sam sobie odpowiedzi daje.
— Dziwna rzecz — mówił półgłosem — po jakiego djabła burmistrz do Petersburga pisze... to nie bez kozery. Czuje, że wyleci, a że ma jakiegoś krewniaczka w ministerstwie, więc stara się o coś nowego. Ani chybi, że tak — ale to było do przewidzenia, podobny safanduła na burmistrzowstwie utrzymać się nie może. Miły Boże! co za głupi los! taki to burmistrzem jest, a ja? a ja? Zresztą niech go djabli wezmą!
Z temi słowy zawinął list w pakiecik i odrzucił na bok. Zaraz jednak wziął następny.
— Oho! jest i nasz kochany księżulko! Do braciszka liścik, do braciszka! Szczęśliwy ten braciszek, księdza w rodzie ma i jeszcze takiego księdza! Ale to szczęścia potrzeba — ja naprzykład mam cztery siostry i ani jedna księdzem nie jest, ani jedna grosza mi nie przyśle! a kanonik pcha w swego braciszka jak w dziurawy worek, co miesiąc trzydzieści rubelków, pięćdziesiąt rubelków jak drut! myśli tylko o tem co szanownemu braciszkowi potrzeba. Szczęście! psie szczęście, dalibóg! a porządny człowiek tymczasem po ośmnaście groszy za mięso płaci! żeby ich djabli wzięli!
Ze złością odrzucił na bok list kanonika i dalsze pospiesznie przeglądać zaczął, nie przestając robienia uwag nad niemi:
— Jest! podoba mi się! Znowuż Zosia Sałacka pisze czuły liścik do swego obiboka. Założyłbym się, że w sekrecie przed matką. Ona myśli, że się ten fidryganc naprawdę z nią ożeni... Czekaj babka latka, czekaj piękna Zosiu! Gałgan! jakie to ma szczęście do kobiet! taka śliczna dziewczyna za nim szaleje. Mam wielką ochotę skręcić łeb temu listowi... ale zresztą co mi tam do tego, tem bardziej, że jest w stemplowej kopercie! Niech idzie na złamanie karku!... I ta także wybrała się w pogodę! Stara Koprzycka pisze do Jagodkiewicza, o pieniądze się znowu upomina. Czekaj babo! zobaczysz swoje pieniądze na Józefata dolinie! Jagodkiewicz nie warjat, żeby miał długi płacić. Wie, że Koprzycka na proces nie ma trzech groszy. Znam ja jego interesa, jak swoją własną kieszeń! Zresztą, pal ich kaci! Niech tam sobie piszą. Mają czas na pisanie, niech bazgrzą!
Na chwilę dał wypocząć niespracowanym ustom.
Wziął pudełko z tytoniem i bibułką, zręcznie papierosa skręcił i otaczając się kłębami dymu, wpadł w zamyślenie poważne. Potarł kilka razy czoło, faworytki rudawe przygładził i uśmiechnął się. Widocznie przyszła mu na myśl jakaś kombinacja finansowa, gdyż trzeba wiedzieć, że pan pocztmistrz miał się za finansistę wielkiego i do obrotów pieniężnych uczuwał pociąg szczególny.
Z zadumy chwilowej ocknął się nagle, gdyż usłyszał chrapliwy dźwięk trąbki, rozlegający się w oddali.
— Aha! już jedzie, pilno mu! Dalibóg! dziwna rzecz, jacy tu pospieszni ludzie ci poczthalterowie na bocznych traktach! jednego dnia o pięć godzin się spóźni, drugiego o trzy pospieszy. Dziś mu było pilno, widocznie chciał się wcześniej spać położyć...
Pan pocztmistrz spiesznie zabrał się do ekspedjowania listów. Najprędzej załatwiał się z żydowskiemi kartkami, pisanemi alfabetem hebrajskim, te najmniej były dla niego ciekawe. Natomiast inne, niehebrajskie listy, ulegały surowej bardzo kontroli. Każdy z nich był przeglądany do światła i badany troskliwie.
Pomiędzy innemi, szczególną uwagę pocztmistrza zwrócił na siebie list jeden w jasno popielatej kopercie, adresowany po francusku do Drezna.
— Hm! hm! — mówił pocztmistrz — młody Zakrzewski prowadzi szczególnego rodzaju korespondencje. Ten liścik pachnie — ale czem?
Jak gdyby chcąc odpowiedzieć na to pytanie, przyłożył list do nosa i wąchał.
— Róża nie róża — jasmin nie jasmin — więc cóż u djabła?
Pociągnął mocniej jeszcze.
— Wiem już, wiem — rzekł — to fjołek? Ale ciekawa rzecz, zkąd on ma teraz fjołki? Już przecież po świętym Janie. Aha! to są doniczkowe, wiem, wiem, domyślam się, stary kochał się także w kwiatach, oranżeryjkę, treibhauzik założył. Teraz synalek ma z czego kwiatki rwać i komu posyłać. Ha! ha! ale komuż u licha? to nam dostatecznie wyjaśnia adres: madame la baronne de... de de Rosenkampf... pfiu! barone, barone! Niech go psy zjedzą! dobrze lokuje swoje fjołki! Powiadam jednak, że to się nigdy nie ukryje!...
Pocztmistrz z wyrazem zadowolenia na twarzy wąchał liścik. Zdawałoby się, że chce pochłonąć w siebie wszystek zapach adresowany do baronowej. Wtem we drzwiach ukazał się pocztyljon.
— Proszę wielmożnego naczelnika — rzekł — niech wielmożny naczelnik daje poćtę.
— Idź do djabła! czas jeszcze.
— A tak, czas! u wielmożnego naczelnika zawdy czas, a nim wielmożny naczelnik torbę zapieczętuje, nim ja ślepego do tamtej stacji znów dopcham, to będzie późno, nasa poćta nie pójdzie, a mnie tamten naczelnik przykazował, co jak się jeszcze raz spóźnię, to mi gęby nabije, a ja powiedziałem, żeby się lepiej, niby tamten naczelnik, z samym wielmożnym naczelnikiem rozmówił. Zawdy panowie między sobą to prędzej...
— Cicho, ośle, idź lepiej do konia!
— A tak, idź ośle do kunia, a później ciągnij ośle kunia za ogun, bo kuń ledwie nogami rucha... dobrze wielmożnemu naczelnikowi gadać.
— No, nie nudź, nie nudź już, za dziesięć minut pocztę dostaniesz... Trzymaj świecę, pieczętować będziemy.
Maciek, który, jak twierdził jego chlebodawca, trąbił lepiej niż Rajczak, trzymał świecę, a pocztmistrz pokładł listy w torbę i wyciskał pieczęcie na przyczepionem do sznurka drewienku.
Nareszcie po dziesięciu minutach rzeczywiście już torba leżała na dnie biedki, a biedka toczyła się po nierównym bruku miasteczka. Na stole, oprócz różnych strzępków papieru, pozostał jeszcze list w jasno-popielatej kopercie.
Pocztmistrz wąchał go, ważył w ręku, patrzył w rożek koperty, jak sroka w pustą kość — i w domysłach się gubił.
— Barone, barone?! to jużcić żona barona! a baron to niby trochę mniej niż hrabia, trochę więcej niż szlachcic... Rzeczywiście to baronowa... fiu! fiu! gdzie to strzela i fiołki posyła! Założyłbym się, że to fiołki... wreszcie zobaczymy.
Wziął mały nożyk kościany, podłożył go pod brzeg koperty i powoli, powoli a zręcznie przesunął go w jednym i w drugim kierunku.
Tajemnica wykryła się, w liście były rzeczywiście fiołki.
— A co! — zawołał z tryumfem pocztmistrz — niechże teraz kto powie, że ja nie mam nosa!? Powiedziałem fiołki! i są fiołki jak drut! Najprawdziwsze fiołki amerykańskie, pełne, muszę się umizgnąć do ogrodnika, żeby mi dał ze dwie takie doniczki. Zapewne jest to głupstwo ale ładnie pachnie... A teraz zobaczmy co tam jest więcej.
Zręcznie wydobył list, rozłożył go i rzucił z niechęcią.
— Djabli nadali z tą francuzczyzną! Nie rozumiem, dalibóg! Tyle mamy mądrych przepisów, a nie posiadamy prawa, zabraniającego pisania listów w językach obcych! Istna wieża babel! Żydzi korespondują po hebrajsku, jak w Jerozolimie — szwaby po niemiecku — a zakochani panicze prowadzą romanse po francuzku. Żeby to zależało odemnie, tobym bezwarunkowo zabronił! zabroniłbym — i ani gadania. Co za głupota!!
Zaklnąwszy siarczyście pan pocztmistrz, do osobnej szufladki list wrzucił, na klucz go zamknął i udał się na spoczynek, dumając w jaki sposób poznać tajemnicę owej korespondencji. Nie było to zresztą rzeczą trudną, gdyż miał przy sobie starą ciotkę, ex-guwernantkę, przy pomocy której można było list przetłómaczyć.
Zasnął więc poczciwiec snem sprawiedliwego, spokojny, że ciekawości jego stanie się zadość.
Na drugi dzień, około południa, już cała inteligencja miasteczka opowiadała sobie nawzajem o nadzwyczaj romantycznych przygodach młodego Zakrzewskiego zagranicą. Wersje przechodząc z ust do ust olbrzymiały, rosły, potęgowały się, a pod wieczór z przygód tych zrobił się już dramat z pojedynkiem, śmiercią, wykradzeniem i wszystkiemi niezbędnemi akcesorjami. O Zakrzewskim poczciwe kumoszki opowiadały sobie jako o bohaterze dwudziestu czterech romansów, a nawet pani burmistrzowa rozkazała wzmocnić straż nocną z obawy, aby jej kto nie porwał.
W dzisiejszych czasach można się wszystkiego spodziewać!!
Do regenta sam pan pocztmistrz osobiście z raportem pobiegł.
— Widzi szanowny regent dobrodziej — mówił — tam jest coś złego! ja to od razu przeczułem.
Regent nie lubił plotek — zbył więc gościa dość zimno.
— Cóżeś pan przeczuwał właściwie? — zapytał.
— No, romans! romans, panie regencie.
— A więcej?
— Jakto więcej? czyż to jeszcze mało? romans, liścik...
— Czytałeś je pan? — zapytał regent.
Pocztmistrz zaczerwienił się.
— Jakto? ja miałbym czytać listy! co też pan dobrodziej powiadasz? takie nadużycie!
— Więc zkąd pan wiesz o liścikach i zkąd supozycja romansu?
— A przepraszam, to już mogę wiedzieć... primo listy pisane do kobiety, secundo po francuzku, tertio pachną fiołkami.
— I to pan wiesz?
— Ano wiem... bom wąchał... przecie list wąchać wolno... Wąchałem własnym nosem i jeżeli nie było w liście fiołków, to niech mnie, niech mnie... miljon kroć...
— Daj pan pokój — rzekł regent chłodno. — Czy w tym liście były fiołki, czy narcyzy, to doprawdy wszystko jedno, jak dla mnie przynajmniej. Obojętnym też zapach listów powinien być i dla pana. Właściwie nawet nie wiem, dla czego mi pan to opowiadasz? Znasz mnie pan, że plotek nie lubię, że mam swoje zajęcie i tego pilnuję, w cudze sprawy nosa nie wtykam...
— Więc podług pana regenta ja jestem plotkarz? ja?
— No, nie mówiłem tego wprost.
— Tak, nie wprost! tylko boczkiem, przez elewację! Rozumiem, rozumiem! to trudno, jesteśmy w małem miasteczku! tu przyjacielskie zwierzenie się, poufne... nazywa się plotką. Ha! ha! żałuję, żem panu dobrodziejowi próżno czas zajmował.
— Hm... prawda! czas stracony wogóle już powetować się nie da. Szkoda wielka, że zapominamy zbyt często o tej prawdzie.
— Śliczny morał! głęboki morał! ja także czasu nie tracę i dla tego pożegnam, pożegnam pana regenta dobrodzieja. Najniższy sługa...
Regent nie zatrzymywał gadatliwego gościa; z grzecznością i uprzejmością do samych drzwi go odprowadził.
Pocztmistrz pobiegł w miasteczko, nazywając regenta w myśli głazem i starą mumią, której nawet najciekawsza wiadomość zaciekawić nie może.
Po odejściu gościa regent usiadł w fotelu i zamyślił się smutnie. Plotek nie lubił, brzydził się niemi, relacji gaduły słuchać nie chciał, ale wiedział jednak, że nie masz dymu bez ognia, i że w owych wersjach i pogłoskach bezsensowych jest pewna doza prawdy. Jako człowiek, znający życie i ludzi, z kilku małoważnych na pozór wskazówek domyślał się nieraz i odgadywał wiele, a zwykle trafnie.
I teraz więc zamyślił, zadumał się smutnie. Przypomniał sobie dawne ze starym Zakrzewskim stosunki, przyjaźń, jaka ich obu łączyła. Zadumał się i już przez cały wieczór słowa z niego dobyć nie było sposobu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.