Legjony/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część I
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pogrzeb kapitana Plichty odbył się w Leżnicy Wielkiej. Zjechali się dość licznie księża i sąsiedzi, by uczcić starego żołnierza. Razem z Anusią przybyli starsi państwo Cywińscy i syn ich, Stanisław. Stawili się także opiekunowie Marka, Ważeński i Rostkowski, ludzie uczciwi i dobrzy patrjoci, ale okrutnie zacofani, którzy dotychczas nie mogli zrozumieć, dlaczego króla pruskiego nie pozwano zaraz po sejmie grodzieńskim przed trybunał piotrkowski za bezprawny zabór ziem polskich. Utrzymywali, że choćby to nie zapobiegło przemocy, byłaby na przyszłość podstawa prawna. Był Łuczyński, guwerner od Golczów, który miał stosunki z lożami masońskiemi. Z Różyc przybyli Marek i Kajetan, oraz stary szambelan, który przez udział w pogrzebie oficera kościuszkowskiego chciał odzyskać trochę popularności w sąsiedztwie, a zarazem spędzić po skończonej ceremonji resztę dnia we dworze leżnickim. Była to jednak z jego strony duża ofiara, albowiem niecierpiał pogrzebów. Za młodych lat miał dwa pojedynki o kobiety i nie uchodził za tchórza, ale nic nie napełniało go takim wstrętem, jak widok świeżo odwalonej na cmentarzu kupy żółtego piasku, i nic takim strachem, jak śpiewy pogrzebowe.
To też w czasie requiem aeternam nie patrzył wcale na trumnę, tylko na pannę Klarybellę i kilkakrotnie podnosił do wyróżowanych nozdrzy flakon z solami. Panna Klarybella chwyciła za serce nawet Kajetana, gdyż zaraz po przysypaniu mogiły zbliżyła się z oczyma pełnemi łez do Anusi i, uściskawszy ją serdecznie, zaprosiła ją wraz z panią Cywińską do starościny Sokołowskiej. Pani Cywińska, ku wielkiemu oburzeniu i skrytej radości szambelana, odmówiła jednak, grzecznie, ale stanowczo, albowiem od śmierci kapitana uważała Anusię jakby za swą wyłączną własność i była przekonana, że prócz niej samej nikt nie ma prawa zajmować się nią, ani nawet jej pocieszać. Chciała też pomówić bez zwłoki z mężem o Anusi i Stanisławie, co do których miała gotowy plan, ułożony z wielkim wysiłkiem myśli w ciągu trzech dni, dzielących śmierć od pogrzebu. Plan ten, który miał uszczęśliwić oboje młodych, a zarazem zapewnić spokój do końca życia jej samej i mężowi, wydawał się zacnej niewieście ostatnim wyrazem macierzyńskiej polityki.
To też zaraz po powrocie z pogrzebu i po posiłku zabrała męża do jego własnej kancelarji i, zasiadłszy z robotą po drugiej stronie stołu, założonego rejestrami, poczęła w milczeniu nizać włóczkowe oczka. Cywiński domyślił się, że przyszła na dłuższą rozmowę, więc nabił fajkę, zapalił i czekał.
Był to człowiek lat sześćdziesięciu kilku, pleczysty, silny, ale z uciętą lewą ręką i bardzo blady. Ta bladość miała swoją historję. W czasie rzezi Pragi, gdy otoczyło Cywińskiego rozjuszone żołdactwo, konny oficer rosyjski, chcąc go widocznie ratować, krzyknął: „Chwyć za strzemię“ — ale Cywiński nie chciał tego uczynić i padł skłuty bagnetami. Odratowany cudem, stracił wówczas tyle krwi, że od tej pory twarz miał jak z białego marmuru. Ale zdrowie wróciło mu, a wraz ze zdrowiem żywość i energja. Siedział na małej dzierżawie w Rudni i pracą wydobywał z niej tyle, że rodzina nie marła z głodu.
Lubił wzniecać obawę, choć w gruncie rzeczy posiadał niesłychanie poczciwe serce, o czem wiedzieli nietylko żona i syn, ale i czeladź w Rudni. Gdy był wzruszony, lub gdy zaskoczyło go coś niespodzianie, miał zwyczaj ściągać jakby do gwizdania usta i marszczyć brwi, co bladej twarzy jego nadawało wyraz zdumiony i groźny, zwłaszcza, że wytrzeszczał przytem oczy. Nad górną wargą nosił niewielkie siwiejące już wąsy, z pod których wyglądały dwa nieco przydługie, tak jak u syna, zęby, ale zdrowe i mocne. Mówił mało, wyrażał się krótko i węzłowato. W okolicy nazywano go „jakobinem“, albowiem od czasu jak pod Racławicami obaczył chłopów, idących z kosami na armaty, głosił, że poddaństwo powinno być zniesione, wielu zaś okolicznej szlachty uważało, że byłaby to „obraza boska i ludzka“. Miał jednak ów „jakobin“ przysłowie: „sto batów“ i, zwłaszcza przy gospodarstwie, szafował temi batami bez miary, na szczęście, jak mówiła czeladź: „jeno w gębie“.
Obecnie siedział za stołem i pykał, spoglądając na żonę, a gdy mu się wydało, że jejmość milczy zbyt długo, zapytał z pewną niecierpliwością:
— Co Kundzia mówi?
— Chciałam z tobą pomówić o Anusi — odpowiedziała pani Cywińska. — Bo jeśli kapitan zostawił jaki testament, to niezawodnie ciebie mianował opiekunem. Więc myślałam, że najlepiej będzie zaraz zabrać do nas Anusię.
— Słusznie. Plichta był mi przyjacielem. Nie przewala się u nas złoto, ale kawałek chleba dla sieroty się znajdzie.
— Tylko, że to nie chodzi o czasową gościnę...
— Rozumie się.
— Jeśli tak mówisz, to rzecz skończona. Ale trzeba też spojrzeć na sprawę i ze strony Anusi. Boję się, że się będzie czuła na łasce, albo ciężarem dla nas.
— Jaki tam ciężar!
— Prawda, ale za każdą sukienką, jaką jej sprawimy, ona może coś podobnego pomyśleć.
— To będzie głupia.
— Pewnie, że tak. Trzeba wszelako i na to coś poradzić.
— Co Kundzia ma na myśli?
— Gdyby tak nasz Stach... Bo oni się przecie kochają i myśmy dobrze wiedzieli, jak to się musi skończyć... Otóż... gdyby to przyśpieszyć i wcale z tem nie zwlekać...
Pan Cywiński wyjął z ust cybuch, usta złożył do gwizdania, zmarszczył brwi, spojrzał groźnie na fajkę i zapytał:
— Hę?
A pani Cywińska, wiedząc, jak małżonek lubi, by okazywano przed nim strach, powtórzyła nieśmiało:
— Gdyby nie zwlekać ze ślubem?
— Sto!... A legjony?...
— Niechby się ożenił, a potem ruszył. Jeśli Anusia zostanie przy nas, jako synowa, to będzie całkiem co innego... A choćby też i Stach posiedział w domu trochę dłużej!... On nasz jedynak, legjony nie uciekną, a jak raz wyruszy z domu, to możemy go więcej nie zobaczyć...
— Polakowi tam teraz służba.
— A toż ja się nie przeciwię, tylko mi dziecka żal...
Cywiński, widząc, że oczy jej zachodzą łzami, spojrzał jeszcze groźniej na fajkę i począł chodzić po kancelarji.
Nagle przyszło mu coś widocznie do głowy, albowiem stanął przed żoną i rzekł:
— Kundzia tumani z tym ożenkiem...
— Ja? tumanię? dlaczego?
— Bo Kundzia myśli, że jak się Stach ożeni, to wcale nie pójdzie.
Pani Cywińska pochyliła głowę ku swej włóczkowej robocie i zamilkła.
— Prawda — rzekła po chwili. — Z tobą trzeba mówić szczerze, bo ciebie nikt nie otumani. Oddałabym resztę życia, byle Stach nas nie opuszczał i jeśli Anusia potrafi go zatrzymać, to będę ją błogosławiła do śmierci.
— A on będzie od psa oczu pożyczał, co?
— Mój Telesforze, ja jestem też Polka i rozumiem, co człowiek powinien ojczyźnie. Pamiętasz, kiedyście szli na wojnę kościuszkowską? Stach miał piętnaście lat. Co się ze mną działo, tego nie potrafię nawet wypowiedzieć. A czym mu broniła? Czym się spierała z tobą? Czym spazmowała? Nie! mówiłam sobie: on jedynak, ja matka, ale i Polka. Ilem łez w skrytości wylała, Bóg jeden wie, alem Stachowi nie broniła... Bo chodziło o ojczyznę i wojna była w kraju. Wszelako, co innego ojczyzna, a co innego Włochy. Gdyby mi tu był chłopak poległ, to przynajmniej wiedziałabym, że leży we własnej ziemi, mogłabym odnaleźć jego mogiłę, choćby leżał we wspólnej, i modlić się na niej za jego duszę. Ale tam broń Panie Boże czego, to i słuch o dziecku zaginie. Okropność pomyśleć, że pochowają Bóg wie gdzie, w niepoświęcanej ziemi, bo te niedowiarki Francuzy wcale o takie rzeczy nie dbają. Prawda! Ja mam szczerą nadzieję, że jak się ożeni, to od Anusi nie ucieknie, ale co w tem złego? Albo te legjony coś wywojują i przyjdą tu do Polski, albo nie. Jeśli przyjdą, niech się Stach zaciągnie, słowa nie powiem. Ale poco on ma zaraz tam lecieć i bić się za Włochów, czy za Francuzów? Sam powiedz, jako ojciec i jako obywatel.
— Oni się tam poto biją, żeby tu wrócić.
— Więc jak wrócą, pójdziecie obaj, ale nie teraz.
Pan Cywiński począł przekładać mechanicznie rejestra, a chwilami spoglądać w okno. Nie byłby za nic w świecie odmawiał syna od udziału w walce za kraj, ale gdyby Stanisław został z własnej woli, nie chcąc opuszczać młodej żony, nie brałby mu tego bardzo za złe, nawet jako obywatel. Wydało mu się, że w tem, co mówi matka, jest dużo słuszności, — i ze względu na Anusię, której położenie byłoby inne, gdyby została u nich jako synowa — i ze względu na legjony. „Nasi emigranci“ — myślał — „są wszędzie, i w Wołoszczyźnie, i w Konstantynopolu, i w Wenecji, i w Paryżu: oni to przedewszystkiem powinni iść do legjonów, a dezerterzy austrjaccy dopełnią liczby“. Uderzyła go trafność żoninej uwagi, że jeśli legjony wrócą do kraju, to wówczas będzie wszelki czas zaciągnąć się do nich, a jeśli nie mają wrócić, to iść do Włoch niema wielkiego obowiązku, ani wielkiego sensu. Żal mu było przytem syna, którego całem sercem kochał. Żołnierz, ale zarazem i domator, nigdy ani na krok nie wychylił się za granice kraju, więc i dla niego zgoła co innego było polec w Polsce i być przysypanym polską ziemią, a co innego zaprzepaścić się gdzieś za górami i za morzami.
Na myśl, że to Stanisława może spotkać, brał go strach. W głębi duszy, był także pewien, że ów, ożeniwszy się, zostanie co najmniej rok przy młodej żonie. W ciągu roku mogło się dużo rzeczy wydarzyć, mógł nawet i Dąbrowski znaleźć się w kraju.
Więc pan Cywiński złożył znów usta jak do gwizdania, a potem rzekł:
— Kundzia jest chytra jak liszka, ale ja Stachowi dałem pozwolenie i słowa nie cofnę, Anusia w żałobie, a już o tem, żeby on chciał czekać, aż jej się żałoba skończy, niema gadania.
— Anusi wyperswaduję, że to są okoliczności wyjątkowe, a Stachowi, niech Bóg broni mówić, że musi zostać. Powie mu się tylko, że przed wyjazdem powinien się ożenić, a co potem nastąpi, to już Anusina rzecz.
— A same zapowiedzi? a ślub? mało na to miesiąca.
— Od zapowiedzi można wziąć dyspensę. Przed samym pogrzebem dowiedziałam się, że Kwiatkowscy wybierają się do Warszawy. Mógłby Stach jechać z nimi i o dyspensę się postarać. Ja wiem, że ty nie chcesz znać starego szambelana, ale Marek to przecie przyjaciel Stacha, a Kajetan też dobry człowiek. Powiedział Marek, że — (jako to zwykle ludzie uczeni pisują do siebie) — tak i Kajetan pisał kilka razy do biskupa Krasickiego i miewał od niego odpowiedzi. Mógłby pomóc teraz Stachowi, i pewnie z chęcią to uczyni. Dyspensa to nietrudna rzecz. Możnaby ją bliżej dostać, ale co wielki ołtarz to nie boczne.
— Z groszem trudno. Ja dopierom zapłacił ratę dzierżawną, a Stanisław wyda w Warszawie to, co mu stryj przysłał, i nie będzie miał zaco jechać do Włoch.
A pani Cywińska, opuściwszy na kolana szydełkową robotę, złożyła ręce i poczęła powtarzać z nieukrywaną radością:
— Otóż to! otóż to! W Bogu nadzieja.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.