Legjony/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część I
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Kwiatkowscy wybierali się rzeczywiście do Warszawy; stary szambelan również do „wielkiego ołtarza“ po dyspensę — i po sprawunki; Kajetan dla towarzystwa Marka, a Marek po paszport zagranicę do Fawratha. Panna Klarybella oświadczyła wprawdzie, że wolałaby, żeby sprawy ślubne odbyły się zwykłym trybem, ale szambelan chciał mieć na wszelki wypadek dyspensę gotową, a przytem poczuwał się do obowiązku złożenia wizyt w kilku domach, spokrewnionych z Wyrożębskimi. Cywiński przyjechał do Marka zaraz na drugi dzień po rozmowie z rodzicami, rozradowany i szczęśliwy. W głowie mu nawet nie postało, żeby mogło chodzić o co innego, jak o to, by Anusia mogła pozostać w domu jego rodziców, nie jako przytulona sierota, ale jako synowa. Pytał wprawdzie Marka, czy zaczeka na niego z tydzień, albo z dziesięć dni, ale zaręczał, że dłużej po ślubie nie zmarudzi. Marek, w prostocie ducha, nie wątpił wcale o szczerości słów przyjaciela, ale innego zdania był Kajetan, który przy Cywińskim wzruszał tylko ramionami, ale zaraz po jego wyjeździe począł, jako uczony sceptyk, cytować wiersz Wirgiljusza:

„...Non illum nostri possunt mutari labores,
Nec si frigoribus mediis Hebrumque bibamus
Sithoniasque nives hiemis subeamus aquosae,
Omnia vincit amor et nos cedamus amori“.

Poczem rzekł:
— Byłbyś naiwny, gdybyś liczył, że Cywiński pojedzie z tobą dalej, jak do Warszawy. Jeśli arcybiskup Krasicki bawi w Łowiczu, to on nie dojedzie nawet do Warszawy. Owszem, postaraj się, by ci w paszporcie umieszczono i służącego, gdyż nie wątpię, że znajdzie się jaki oficer kościuszkowski, który zechce się z tobą zabrać, ale stawiam w zakład wszystkie moje książki, a razem z niemi i okulary, że twój przyszły towarzysz nie będzie się nazywał Cywiński.
Marka zaś uderzyła poetyczna strona sprawy.
— Ach, jakaż to prawda — rzekł — że okrutne fatum każe człowiekowi wciąż walczyć z własnem sercem. Tu oto, ledwie poślubiona dziewica, tam ojczyzna. Co za temat do czułej tragedji i czemuż nie mamy poety, któryby umiał ją rzewnym wierszem napisać.
Było mu trochę żal, że to nie on sam znajduje się w podobnem położeniu, albowiem Cywiński wydawał mu się, jak na tę rolę, za mało posępny i nazbyt pełen prostoty. W braku bardziej poetycznego bohatera, postanowił jednak w niczem na niego nie wpływać i do niczego go nie namawiać, aby nie osłabiać jego walki wewnętrznej. Postanowił również wcale na niego nie czekać i, po otrzymaniu paszportu od pruskiego wielkorządcy, wyruszyć natychmiast po ślubie Stanisława przez Wiedeń i Wenecję do Włoch.
W kilka dni później ruszyli do Warszawy: stary szambelan z Kajetanem, a Marek z Cywińskim. W owych czasach podróżowano zwykle wolno, albowiem w każdym szlacheckim, nawet nieznajomym dworze można było znaleźć gościnne przyjęcie i mniej więcej wygodny nocleg. Ale, pomimo że szambelana mocno utrudzała dłuższa podróż, nie zajeżdżał jednak do dworów, gdyż właśnie nie był pewien, w jaki sposób zostanie przyjęty. Ludzie w tej epoce przeżyli wprawdzie upadek kraju i aż nazbyt wielu pogodziło się z losem, lecz z nienawiścią patrzyli na tych, którzy wprost lub ubocznie przyczynili się do tego upadku. Nienawidzono szczególniej targowiczan i tych, którzy zachowywali się nieprzyjaźnie względem kościuszkowskiego powstania. Nawet ludzie, którzy sami nie brali w niem udziału, okazywali pogardę jawnym przeciwnikom narodowej wojny. Szambelan August był zbyt małą figurą, by udział jego w Targowicy, jak również jego stanowisko podczas ostatniej wojny, były powszechnie znane, rozumiał jednakże, że, gdyby trafił na ludzi, którzy o nim zasłyszeli, mógłby się narazić na wyproszenie za drzwi, lub nawet na pojedynek, w którym krótkowzroczny Kajetan nie byłby w stanie go zastąpić. Nie przyznawał się wprawdzie do tych obaw przed synem, ani przed Markiem, zapowiadał nawet, że wstąpi do pana oboźnego koronnego, którego w dawnych czasach widywał, ale nie wstąpił — i pod pozorem, że mu pilno jechać, a jeszcze pilniej wracać, zatrzymywał się tylko na krótkie popasy po zajazdach i śpieszył, ile mu sił starczyło, do Warszawy.
Ks. Ignacy Krasicki, dawny książę biskup warmiński, a obecnie arcybiskup gnieźnieński, jakkolwiek z racji swego urzędu przebywał często w Gnieźnie, jednakże rad zaglądał do dawnej stolicy, co przychodziło tem łatwiej, że całemi miesiącami przesiadywał w Skierniewicach. Kwiatkowscy wstąpili nawet do Skierniewic, ale tam kanonik Mowiński oświadczył im, że arcybiskup wyjechał właśnie do Warszawy.
Kajetan widział przed dziewięciu laty Krasickiego, ale był wówczas młodzikiem, więc nie śmiał się do niego zbliżyć. Natomiast obaj z Markiem czytali, częścią w „Monitorze“, częścią w wydaniach Grella, niemal wszystko, co wyszło z pod pióra biskupa prozą, i umieli napamięć mnóstwo jego wierszy. Obu też biło serce na myśl, że staną przed obliczem wielkiego człowieka, którego podziwiała nietylko cała Polska, ale i zagranica, a którego dowcip zachwycał wykwintnego Stanisława Augusta i przypierał do muru starego szydercę, strasznego Fryderyka II. Szambelan August liczył na dobre przyjęcie z tej przyczyny, że jeszcze w Skierniewicach ksiądz Mowiński powiedział mu, że książę prymas rad widzi ludzi, którzy przypominają mu dawniejsze lata, i że wogóle rad widzi gości.
Była to prawda. Arcybiskup, przywykły do gwarnego życia za czasów, w których dwór jaśniał jak słońce nad Warszawą, i w których rezydowało w niej wiele świetnych domów, bolał obecnie nad jej opuszczeniem i chętnie przyjmował wszystkich, którzy z jakiegokolwiek powodu odwiedzali stolicę. Mieszkał nawet w tym samym domu Wasilewskiego, na Krakowskiem Przedmieściu, gdzie ongi wydawał owe słynne wieczory literackie, na których bywał sam król, a wraz z królem ci z jego otoczenia, którzy błyszczeli nauką, talentem, lub dowcipem. Obecnie, nie wydawał już takich epikurejskich uczt, bo nie było na nie kogo prosić, drzwi jednak dla wszystkich dawnych znajomych, którzy przelotnie bawili w Warszawie, trzymał otwarte. To też stary szambelan, dowiedziawszy się o godzinach przyjęcia, postanowił pójść, nie jako interesant, ale jako znajomy z dawnych czasów, i, bez żadnej ceremonji, zabrał z sobą Kajetana, Marka, a nawet i Cywińskiego.
By wszelako mieć czas pogadać i o sprawach, które ich sprowadziły, przyszli wcześnie, więc z gości zastali tylko synowicę arcybiskupa, Annę, którą ów przezywał żartobliwie Marcybellą, a z nią razem starego jenerała Byszewskiego i niejakiego pana Chadzkiewicza.
Markowi, który pierwszy raz w życiu widział Krasickiego, wydał się on najdoskonalszym tworem ludzkim, jaki można na świecie zobaczyć; podziwiał więc z całej duszy jego klasycznie piękne rysy, jego rozumne oczy i jego arystokratyczną twarz, która, delikatna i blada sama przez się, wydawała się przy purpurze i koronkach jeszcze delikatniejszą i bledszą. Kajetan zauważył, że biskup w ciągu owych dziewięciu lat posunął się jednak znacznie. Cerę miał przezroczystą, jak wosk kościelny, ręce białe jak opłatek i trochę już drżące, w ustach wyraz gorzkiej rezygnacji człowieka, który wiele widział i przeżył, a niczego się już nie spodziewał. Pamiętał widocznie, że nietylko minęły jego czasy, ale minęła także i ojczyzna.
Starego szambelana Augusta spotkał na samym wstępie pewien zawód, albowiem, jakkolwiek książę przyjął go wraz z towarzyszami uprzejmie, jednak nie mógł go sobie odrazu przypomnieć. Przyczyna tego była prosta. Król Stanisław August mianował tuzinami szambelanów i mnóstwo ich kręciło się po zamku. Kwiatkowski, pochodząc ze starej ale miernej rodziny szlacheckiej, nie nosił takiego nazwiska, które mogło zostać w pamięci. Był wprawdzie w młodości, a nawet w wieku dojrzalszym, nadzwyczaj urodziwy, ale ówczesny książę biskup warmiński wolał patrzeć na urodziwe damy, niż na urodziwych szambelanów. Co do zapożyczonych od Larochefoucaulda i Champforta aforyzmów, i te nie mogły wysunąć na czoło szambelana Augusta, albowiem na królewskim dworze było wówczas wielu takich ludzi, którzy, jak sam książę biskup, jak Naruszewicz, Trembecki, Węgierski, Zabłocki, błyszczeli, nie pożyczanym, lecz własnym dowcipem. Ponieważ szambelan trzymał się był przytem głównie brata królewskiego, księcia podkomorzego, więc to wszystko sprawiło, że książę prymas przypomniał sobie Kwiatkowskich, naprzód z powodu Kajetana.
— Ja waćpana niegdyś widziałem — rzekł — ale nie wiem, czy jesteś tym samym Kajetanem Kwiatkowskim, który przesłał mi swoje przekłady Gessnera?
— Do usług waszej książęcej mości — odpowiedział, mrugając oczyma i kłaniając się nisko, Kajetan.
— Tom rad odnowić znajomość. Na Parnas droga stroma i miejsca na szczycie skąpo: łatwo zlecieć i szyję złamać. Ale waćpanu to nie grozi, bo przewodnikiem ci nie byle jaki, choć dziwny poeta. Jenjuszem Gessnera zachwyca się teraz powszechność w całej Europie... Czytałem z rozkoszą „Pierwszego żeglarza“ i „Noc“ i „Wizerunek potopu“. Rytmów waćpana nie zaparłby się sam Trembecki...
Kajetan zarumienił się z radości.
— Dość mi, jeśli nie wzgardził niemi nieśmiertelny Krasicki.
Na to biskup pokiwał głową:
— Bliżej mi do śmierci, niż do sławy, ale bodaj moje utwory mnie przeżyły...
Lecz stary szambelan, którego korciło, że prymas nie zaczął z nim najpierwej rozmowy, przypomniał sobie medal, wybity niegdyś z rozkazu króla na cześć Krasickiego, i zacytował napis z medalu:
Musa vetat mori.
Poczem, rad z siebie, wydobył tabakierkę i zażył.
A biskup wyciągnął także ku tabakierce swe przezroczyste palce, wziął szczyptę i powtórzył kilkakrotnie:
— Król świecił wówczas jak słońce nad krajem, ale nie wrócą te czasy, nie wrócą, nie wrócą!...
Tak mówiąc, popatrzył chwilę na strojnego starca i nagle mnóstwo znanych niegdyś postaci wychyliło mu się z mgły lat ubiegłych, a z niemi razem i osoba szambelana Augusta.
— Ach! — ozwał się — wszakże to waćpana, mości szambelanie, nazywano u króla i u księcia podkomorzego „Papilio“?
— Tak. Jestem August Kwiatkowski.
— Rysy pamiętam, tylko... tylko, czy mi się zdaje, czy też ów „Papilio“ inne miał imię chrzestne?...
— To, które noszę, przybrałem na cześć króla, a potem i ludzie o dawnem zapomnieli i ja tak do nowego przywykłem, że nawet nie piszę się inaczej.
— Niezawsze bywa nomen omen, bo nasz Augustus stradał dawnych dostojności i chwały — rzekł z goryczą biskup.
Lecz po chwili otrząsnął się z dawnych wspomnień i zapytał weselej:
— No, a Augustus-Papilio! Jakże się miewa i jakoż mu się powodzi?
— Nieszczególnie — odpowiedział z uśmiechem szambelan — bo niegdyś latał sobie bez troski z kwiatka na kwiatek, a teraz samego złapano za skrzydełka.
— Proszę? Cóż to za spóźniona przygoda?
Szambelan zmarszczył lekko brwi, ale, chcąc odrazu załatwić sprawę dyspensy, począł opowiadać, jak zdrajca Kupido, ukryty w oczach panny Klarybelli Wyrożębskiej, przeszył mu serce grotem, jak odrazu ogarnęły go lube żądze i jak postanowił bez żadnej dłuższej zwłoki zapalić pochodnię hymenu. Ksiądz Krasicki wysłuchał cierpliwie tyrady, a wreszcie, dowiedziawszy się o właściwym celu wizyty, rzekł:
— Dyspensa to mała rzecz, trudniej będzie o rozwód.
— Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek mógł zgłosić się do w. ks. mości z podobną prośbą — odparł sucho szambelan.
Oczy prymasa błysnęły dawnym złośliwym dowcipem.
— Nie przypuszczam i ja. Tylko, widzisz, mości szambelanie, Papilio pierwej bywa poczwarką, potem motylem, a człek wprzód motylem, potem poczwarką.
— Dziękuję waszej książęcej mości.
A ksiądz Krasicki spojrzał na zmarszczki szambelana, pokryte grubo różem i bielidłem.
— Ech! — rzekł — waćpan wyglądasz jak róża, więc nie gniewaj się. Dyspensa będzie gotowa choćby na jutro...
Podczas tej rozmowy jenerał Arnold Byszewski jął przypatrywać się z pod nasuniętej na czoło peruki Cywińskiemu, którego nazwisko usłyszał przy reprezentacji, poczem zapytał:
— Czym dobrze słyszał? Waćpana nazwisko Cywiński?
— Tak jest — odpowiedział Stanisław.
— To zapewne krewny nieboszczyka Puchały Cywińskiego, podczaszego poznańskiego?
Stanisław wybierał się wprawdzie do demokratycznych szeregów we Włoszech, jednakże pytanie, czy nie jest krewnym znakomitego dygnitarza wojewódzkiego, mile połechtało jego próżność, zwłaszcza, że zapytano go wobec Kwiatkowskich. Więc zarumienił się tak samo, jak poprzednio Kajetan, i odpowiedział:
— Ojciec wspominał o nim, jak o krewnym, ale ja nie widziałem go nigdy w życiu.
— To był prawdziwie wielki pan, na staropolską modę. Ja go pamiętam dobrze, bo, jako młodzian, bawiłem jakiś czas na jego dworze.
— Miłe wspomnienia młodości! — wtrącił po francusku pan Chadzkiewicz. I w głosie jego czuć było jakby pobłażliwą ironję, albowiem Chadzkiewicz, jakkolwiek dość młody jeszcze człowiek, znał tysiące ludzi w Polsce, i tysiące ich tajemnic; wiedział więc doskonale, że Byszewski nie bawił, lecz służył niegdyś, jako kawalkator, na dworze pana Cywińskiego i uciekł z tej służby, ponieważ pan podczaszy, za zabicie ulubionego ogara, obiecał mu sto bizunów — oczywiście, jako dobremu szlachcicowi, na kobiercu, ale okrągło. Wprawdzie udobruchał się potem, obdarzył Byszewskiego i polecił go, jako sławnego ujeżdżacza późniejszemu królowi. Bądź co bądź, jednak te wspomnienia nie mogły być miłe jenerałowi, który przez łaskę królewską wyszedł na dygnitarza, a przez bogaty ożenek w rodzinie Skórzewskich — na bogacza.
Był to jednak niezły człowiek, więc, wspomniawszy, że bizunów nie dostał, a ostatecznie wszystko zawdzięczał protekcji podczaszego, zwrócił się znów do Stanisława:
— Co waćpan porabiasz w Warszawie? Ja tu tylko przejazdem, bo wracam znów do naszego nieszczęsnego króla, który dogorywa w Petersburgu, wszelako, jeślibym mógł być w czem pomocnym, to proszę mnie nie żałować.
— Dziękuję panu jenerałowi — odpowiedział Cywiński — ale ja także przyjechałem z prośbą o dyspensę od zapowiedzi.
— Co znowu! — zawołał książę prymas — a to, widzę, wszystkie pary schodzą się do mnie jak do arki. Czemu to waćpanu tak pilno? Rozumiem szambelanowi, bo periculum in mora, ale ty, młodzieńcze, mógłbyś nietylko na zapowiedzi, lecz i na ślub parę lat poczekać.
Szambelan spojrzał nieżyczliwie na biskupa, a Cywiński począł wyłuszczać żywo i śmiało swe powody. Mówił, że chodzi o to, by córka kościuszkowskiego żołnierza została u nich w domu, nie jako przygarnięta z łaski sierota, ale jako synowa, co bez prędkiego ślubu byłoby niemożebne, gdyż on wyjeżdża na długo, może na zawsze.
— Jakto? — zapytał ze zdziwieniem biskup — waćpan się żenisz i wraz odjeżdżasz na długo, może na zawsze?
A na to Cywiński, sądząc, że tajemnica jest zbyteczna, rzekł:
— Tak jest, J. O. książę prymasie, gdyż obaj z młodszym panem Kwiatkowskim idziemy do legjonów we Włoszech.
— Ach! — zawołał pan Chadzkiewicz.
Nastała chwila milczenia.
Twarz prymasa przyoblekła się nagłym smutkiem. Potarł ręką czoło, a następnie spojrzał na swych gości i zapytał zmienionym głosem:
— Czy który z waćpanów słyszał o Bellerofonie?
Nikt nic nie słyszał, z wyjątkiem Kajetana, który odpowiedział:
— To bohater grecki, zabójca Chimery.
A biskup począł kiwać głową:
— Otóż nieprawda. Bellerofon widocznie nie zabił Chimery...
Nastała znów chwila ciszy.
— Ach! — ciągnął dalej biskup — żyła ona zawsze, a teraz żyje w głowach Dąbrowskiego, Wybickiego i tych wszystkich, którzy chcą zaszczepić Polskę na ziemi włoskiej.
— Ci chcą wrócić do Polski! — rzekł Chadzkiewicz.
— I wrócimy! — zawołał z zapałem Marek.
Panna Anna Krasicka poczęła spoglądać na chłopaka ze współczuciem, wyobrażając sobie mimowoli, że ta cudna twarz lepiejby wyglądała w jakim chórze anielskim, niż wśród szeregu twardych żołdaków republikańskich. Książę prymas zwrócił się także ku niemu z widocznem współczuciem.
— Nadzieja i starość — rzekł — nie trzymają się za ręce, więc mi brak w sercu nadziei, ale niech cię Bóg błogosławi i ustrzeże, moje dziecko.
Marek wstał i ucałował jego dłoń, a biskup zrobił mu krzyż nad głową.
— Dąbrowski, to mój brygadjer, z czasów gdym dowodził dywizją wielkopolską — ozwał się stary jenerał Byszewski. — Ceniłem go jako służbistę i jedynego, można rzec, między Polakami uczonego oficera. Strategik z niego przytem pełny pomysłów. On to w dziewięćdziesiątym trzecim roku obmyślił plan, bym cofnął się do Warszawy, połączył się z warszawską załogą i uderzył na Prusaków Mollendorfa. Ha! gdyby Gorzeński nie był rozgłosił rzeczy przed czasem i gdyby król przesłał mi stanowczy rozkaz, nie stałoby się może to, co się stało. Ja byłem gotów, Bóg widzi! ale bez rozkazu nie mogłem. Potem było za późno, bo Igelström wzmocnił załogę moskiewską... Nie moja wina! nie moja!
Stary jenerał mówił takim głosem, jakby się usprawiedliwiał przed tymi, którzy go słuchali, albo przed własnem sumieniem. Czuł jednak, że, gdyby nie jego wahanie się w dziewięćdziesiątym trzecim i nie oglądanie się na rozkazy zniedołężniałego Stanisława Augusta, Prusacy nie panowaliby w tej chwili w Warszawie, a król nie umierałby może jako wygnaniec w Petersburgu.
— Jeden też Dąbrowski nie stracił wówczas głowy — ozwał się Chadzkiewicz — i wraz potem poddał Wodzickiemu myśl, by nasze wojsko przebiło się do Francji. Ale najbardziej odznaczył się za ostatniej insurekcji. On to, nikt inny, pobił Prusaków pod Warszawą, a później wziął do niewoli całą dywizję okrutnika Sekulego. Suworów straszył nim Prusaków, których zresztą niecierpiał. Pamiętam, jak przy mnie powiedział pruskim jenerałom: „Wy sławne dyplomaty, bo inni niezawsze umieją korzystać z własnych zwycięstw, a wy umiecie — z cudzych“...
— I to prawda — potwierdził Byszewski.
Lecz prymas, który był człowiek ostrożny, a przytem obsypany łaskami dworu pruskiego, pomyślał, że rozmowa przybiera jednak charakter drażliwy i rzekł:
— Jenerał Dąbrowski jest wojskowym niezwykłych zdolności, ale trzeba przyznać, że jegomość król Fryderyk Wilhelm potrafił go ocenić i nietylko przyjął go najłaskawiej, lecz ofiarował mu wysoki stopień w armji.
— Którego Dąbrowski nie przyjął — dodał Chadzkiewicz.
— Nie przyjął, bo pociągnęła go gwiazda Buonapartego... Ale kto wie, czy ta gwiazda nie jest kometą, która, jak pojawiła się, tak i przejdzie... Nadzieje już poniekąd zawiodły, bo przecie pokój z Austrją został w Campo Formio zawarty, i jenerał Dąbrowski nie grozi teraz żadnej z tych potencyj, które rozebrały Polskę, ale Rzymowi.
Prymas Krasicki mniej może brał do serca sprawy Państwa Kościelnego, niż inni biskupi polscy, ale, jako przezorny dyplomata, uważał za stosowne wypowiedzieć to, co wypowiedział.
Lecz Chadzkiewicz, mimo iż ruchem głowy zdawał się potakiwać słowom biskupa, odrzekł:
— Ani Dyrektorjatowi, ani Buonapartemu nie chodzi o zabór Państwa Kościelnego, tylko o to, by papież nie wchodził w układy z wrogami Francji. A co do pokoju w Campo Formio, świeżo odebrałem wiadomość i podaję to za rzecz pewną, że jest to raczej czasowe zawieszenie broni, niż stały pokój.
Kajetan i Marek spoglądali z pewnem zdziwieniem na Chadzkiewicza. Nigdy o takiej osobistości ani o takiem nazwisku nie słyszeli, a jednak ów pan zachowywał się u księdza prymasa z całą swobodą dworaka, przywykłego do wytwornych towarzystw, odzywał się z pewną wielkopańską niedbałością do jenerała Byszewskiego, a o sprawach publicznych, choćby najważniejszych, mówił, nietylko tak, jakby o nich wszystko wiedział, ale jakby brał w nich udział. Posiadał przytem jakąś niezmierną łatwość w obejściu się z ludźmi i zarazem, jakby łaskawą poufałość. Staremu szambelanowi niezbyt się podobał, albowiem był od niego o jakie trzydzieści lat młodszy, prosty jak trzcina, wesoły i urodziwy — jednakże i szambelan nie mógł się oprzeć podziwowi na widok jego manier i wprost nie zdawał sobie sprawy, skąd ten człowiek umiał się tak poruszać, tak podnosić lornetkę do oczu i tak się ubierać. Marka i Cywińskiego ujęło i uradowało to, co Chadzkiewicz mówił o pokoju w Campo Formio. To też, gdy po skończonej wizycie u prymasa, zaproponował im, by poszli z nim razem, zgodzili się na to z wielką skwapliwością.
Wyszedłszy, udali się ulicą Miodową, ku Długiej. Po drodze, pan Chadzkiewicz począł mówić do nich tak, jakby ich znał od całych lat:
— Prymas nie martwiłby się także, gdyby Dąbrowski tu kiedyś wrócił, poparty całą potęgą Francji i jenjuszem Buonapartego. To w gruncie rzeczy dobry patrjota, ale politykuje z dworem pruskim, bo musi... Szkoda tylko, że to przyjaciół jego smuci, a nieprzyjaciół oburza. Są tacy, którzy go posądzają o obojętność, nietylko dla ojczyzny, ale i dla wiary. Wpadł mi niegdyś w rękę taki wiersz:

„Biskup warmiński, gładysz gładkich sentymentów,
Nie lubi mieć o wiarę trudów i zakrętów“...

Dalej zapomniałem, ale było tam coś takiego, że dla zbytku i rozkoszy wszystkiego gotów odstąpić. A to nie jest prawda, nie! Ale na teraz mniejsza z tem. Chciałem z waćpanami pogadać o ich wyprawie, albowiem wybieram się także do Włoch i mogę wam być pożytecznym. Dla was, to wcale niełatwa podróż. Prusy zawarły wprawdzie pokój w Bazylei z Rzecząpospolitą Francuską, gdyż, dostawszy cięgi, nie mogły uczynić nic innego. Ale rząd pruski czuje upokorzenie, jakie go spotkało, nienawidzi Francji i boi się, by pryncypja, jakie Rzeczpospolita głosi, nie poczęły się szerzyć między jego własnymi poddanymi. W Austrji rozstrzeliwają lub wieszają Polaków, którzy chcą przedrzeć się do legjonów. Tu Fawrath wydaje z trudnością paszporty, a młodym ludziom odmawia ich stanowczo. Tyrańskie rządy zawsze potrafią się z sobą porozumieć i pomagają sobie nawet wówczas, gdy się nienawidzą, lub wzajem sobą gardzą. Na szczęście jest i inna władza na świecie, z którą każdy tyran musi się liczyć.
— Chyba władza boska — ozwał się Cywiński.
— Tak... władza wielkiego architekta, który zbudował świat i ma na nim swe sługi. Ale o tem później...
Tu Chadzkiewicz przerwał, albowiem, spotkawszy jakiegoś znajomego oficera, zatrzymał go i rozpoczął z nim po niemiecku rozmowę, która trwała blisko kwadrans. Cywiński i Marek zauważyli, że nowy ich towarzysz jest człowiekiem ogromnie znanym w Warszawie, albowiem witało go mnóstwo osób, a między niemi i kilku oficerów pruskich. Niektórzy salutowali go po wojskowemu, niektórzy inaczej, niż w zwykły sposób, a jednak tak, jak podwładni witają zwierzchnika. On zaś odpowiadał na ukłony przyjaźnie, ale jakby z pewną wyższością. Jednym rzucał mimochodem kilka słów, innych pozdrawiał, kiwając wzniesioną do góry dłonią, do wszystkich uśmiechał się poufale i wesoło.
Po ukończonej rozmowie z oficerem złączył się znów z nimi i prowadził ich dalej. Zatrzymali się nakoniec na Długiej, gdzie Chadzkiewicz zaprosił ich do siebie. Zajmował on w kamienicy Lelewela wspaniały apartament na pierwszem piętrze, pełen zwierciadeł, kryształowych pająków, dywanów, wygodnych sof i stolików do gry w karty. W pierwszym pokoju przyjął ich młody człowiek, ubrany modnie, ale niesłychanie piegowaty, którego gospodarz przedstawił jako obywatela Gromadzkiego, swego sekretarza.
— Czy obywatel Nurski czeka na mnie? — zapytał.
— Niema go, ale zawiadomił, że zaraz przyjdzie — odpowiedział cudzoziemskim akcentem Gromadzki.
Weszli do gabinetu, w którym służący podał im niebawem fajki. Cywiński przypił się chciwie do bursztynu, a i Marek nie odmówił, wydało mu się bowiem, że przyszłemu legjoniście wstyd byłoby się przyznać, że nie pali. Chadzkiewicz pociągnął także z cybucha, puścił kilka regularnych kółek, poczem, wracając do przerwanej rozmowy, rzekł:
— Chciałem właśnie waćpanom powiedzieć, że wkrótce jadę do Wenecji. Pokój w Campo Formio oddał ją, jakoście słyszeli, Austrji. Ale Austrjacy nie usadowili się w niej jeszcze na dobre, i być może, że nie usadowią się stale. Moja podróż ma między innemi i ten cel, by to utrudnić. Zachowanie się Wenecji względem Francuzów było nędzne i kara, która ją spotkała, jest słuszna, ale nie możemy pozwolić na wzrost potęgi tak tyrańskiego państwa, jak Austrja.
Zdziwienie młodzieńców wzrastało z każdą chwilą, gdyż Chadzkiewicz mówił wprost tak, jakby w jego ręku spoczywała jakaś władza. Nie rozumieli też zgoła, jakim sposobem ten nieznany im, okazały jegomość może pozwalać, lub nie pozwalać, by Wenecja przeszła w ręce austrjackie, i w czyjem imieniu się odzywa. Spoglądali jednak na niego z coraz większem zajęciem i szacunkiem.
A on zapytał:
— Czy kawalerowie wiecie, że legjony już się biją? Strzałkowski pobił w górach insurgentów włoskich, a Liberadzki dzielnie się spisał w Weronie, gdzie też i poległ. Mają mu tam wystawić pomnik. Wojska nasze zajmowały także razem z francuskiemi Wenecję, którą do poddania się nakłonił Sułkowski. Tworzy się, a raczej jest już prawie sformowana i druga legja, którą ma dowodzić Rymkiewicz. Czy w kraju, po prowincjach o tem wiadomo?
— Mało co — odpowiedział Marek. — Doszło nas wypadkiem pismo Ogińskiego i wiedzieliśmy, że emigranci nasi zbierają się na Wołoszczyźnie. Wiedzieliśmy o Denisce i Ksawerym Dąbrowskim, ale o jenerale Janie Henryku prawie nic. Ani w „Korespondencie Warszawskim“, ani w „Gazecie Rządowej“ nie można się było niczego doczytać.
— Rozumie się. Prusacy zabraniają o tem pisać. Najwięcej wiadomości podawał „Intelligenzblat“, dlatego że wychodzi po niemiecku.
— Odezwę medjolańską jenerała Dąbrowskiego dostaliśmy dopiero przed miesiącem.
— A on ją wydał w styczniu, rok temu...
— I tylko z jej daty zmiarkowaliśmy, że legjony walczą już od roku.
— Tak nie jest, bo między odezwą a formacją pierwszych bataljonów musiało upłynąć trochę czasu. Kosiński i Tremo jeździli po miastach we Francji, w których trzymano jeńców austrjackich, i wybierali z pomiędzy nich Polaków. Z początku brak było oficerów, ale teraz jest już ich więcej, niż potrzeba, i, jeśli kawalerowie liczycie na stopnie oficerskie...
— Nie — przerwał Cywiński. — Zaciągamy się, jako prości żołnierze.
Chadzkiewicz objął oczyma wątłą a wykwintną postać Marka:
— Waćpan także, panie kawalerze?
— Tak — odpowiedział Marek — chyba że się krwią dosłużę wyższej rangi...
— Przedtem opali ci porządnie słońce panieńskie liczko, ale to mi się podoba. Bo przedewszystkiem oficer powinien znać służbę. U nas jenerałem zostawał wielki pan, lub sprytny dworak, który o wojskowości tyle wiedział, ile o astronomji. Exemplum jenerał Byszewski, któregoście dziś poznali. Prawdziwi wojskowi to Kościuszko, Dąbrowski, Kniaziewicz i Zajączek. Inni, pożal się Boże. Wyjątek stanowi też książę Józef, który przeszedł szkołę austrjacką i który ma przyrodzoną zdolność do wojny. Nie wiodło mu się pod Warszawą i powszechnie mają go za marnego jenerała, ale ja go przejrzałem lepiej od innych...
— Książę Józef nie mieszka w Warszawie? — zapytał Cywiński.
— Owszem. Są więzy, które tu trzymają naszego Alcybiadesa, lecz obecnie jest w Wiedniu.
Tu Chadzkiewicz począł się śmiać.
— Piękny książę — mówił dalej — ma dopiero trzydzieści pięć lat, ale mu włosy rzedną nad czołem, że zaś chciałby je nosić à la Buonaparte, więc pojechał do Wiednia, do doktora Graffa, który wynalazł podobno sposób na porost czupryny. Ma tam wszelako książę i inne sprawy. Jeśli pojedziecie razem ze mną, to po drodze przedstawię was.
— Radzibyśmy wyruszyć razem — rzekł Marek.
— Szczerze waćpanów na to namawiam, gdyż to droga niepewna i łatwo może zakończyć się w kazamatach Józefsztadu, gdzie siedzi obecnie ksiądz Kołłątaj. Właśnie w jego sprawie zatrzymam się w Wiedniu, choć tam trudno będzie teraz coś zrobić. Tymczasem spróbuję dostać dla was od Fawratha paszporty jako dla moich domowników i poproszę go o osobne, abyście mogli wyjechać później, jeśli na czas nie zdążycie...
Dalszą rozmowę przerwał im piegowaty Gromadzki, który wprowadził obywatela Nurskiego. Był to człowiek lat czterdziestu, ogromnie wysoki i ogromnie chudy, z wypiekami na twarzy i z czarnemi włosami, które na jego czaszce tworzyły jakby grzebień, podobny do koguciego. Gdy gospodarz przedstawił mu obu młodzieńców, nowoprzybyły podał im rękę, zaginając palce w tak osobliwy sposób, że obaj spojrzeli nań ze zdziwieniem.
Poczem zwrócił się do Chadzkiewicza.
— W sprawie Kołłątaja? — zapytał. — Myślałem, że Złoty Lichtarz.
— Nie — odpowiedział Chadzkiewicz — żadna loża. To są przyszli legjoniści, z którymi umawiałem się o wspólną podróż.
— Legjoniści? Miło mi poznać was, obywatele.
I nagle nad głowami Marka i Cywińskiego otworzyły się upusty wymowy. Nurski z niezmierną obfitością słów i z takim pośpiechem, jakby sądził, że, jeśli się nie pośpieszy, to nie zdoła wszystkiego wypowiedzieć, począł mówić, naprzód o emigracji w Paryżu, o sporach między Barsem i jego stronnikami, a tym obozem, którego duszą był Dmochowski, a następnie o legjonach. Dąbrowskiemu przyznawał wysokie zdolności wojskowe, ale wolałby widzieć na czele człowieka, głębiej przejętego duchem rewolucji francuskiej. Według jego zdania, Kościuszko był zbyt miękki i Dąbrowski będzie zbyt miękki, a tymczasem Polska potrzebuje pługa, któryby ją głęboko przeorał, tak, by wyższe warstwy poszły na spód, niższe na wierzch. Legjony uważał zresztą za ratunek dla narodowego ducha. Z rozgorzałemi wypiekami na twarzy i pryskając śliną, wołał w uniesieniu, że gdyby nie te zastępy, które uratują przyszłe generacje od spodlenia, to wolałby, żeby ziemia zapadła się pod Polską i żeby na miejscu, gdzie ona była, utworzył się ziejący ogniem krater.
Marek słuchał go z przestrachem, Gromadzki patrzył na pułap, Chadzkiewicz podnosił dwuznacznie brwi, tak, że niewiadomo było, czy chwali, czy potępia, a Cywiński, któremu się wydało, że Nurski, mówiąc o kraterze na miejscu Polski, przebiera miarę, począł się niecierpliwić i pokazywać swoje przydługie zęby.
Suchotnik zaś mówił, póki się nie wyczerpał. Wówczas umilkł, ale ręką dawał znak, że jeszcze nie skończył, i że zacznie na nowo jak odetchnie.
Jakoż po chwili ozwał się znów, ale cichszym już i zachrypniętym głosem:
— Wrócicie! wrócicie! Buonaparte to Samson, który zburzy świątynię tyraństwa, choćby sam miał zginąć pod gruzami. Wspiera go własny jenjusz, ale wspierają i takie siły, przeciw którym nie wskórają żadne austrjackie zakazy, ani żadne ukazy po tamtej stronie Wisły. Musi zwyciężyć ten, który ma pomocników nawet we wrogich sztabach. A wam powiadam, że wrócicie, a wraz z waszym powrotem zrodzi się nowa Polska. Zacznie się od zagłady Austrji, a potem pójdzie dalej. Na imię wam: zwycięstwo. Ale czy myślicie, że zwycięstwo będzie waszą jedyną zasługą? Nie! Waszą drugą, równie wielką, będzie to, że przyniesiecie do kraju nowe pojęcia i zaprowadzicie nowy ład. Przyszła Polska nie ma być magnacką, ani, jak jeszcze niedawno była, jezuicką, ani szlachecką, jeno panem i zwierzchnikiem ma być w niej, tak jak we Francji — lud!... Wolność, równość i braterstwo! Sejm czteroletni, ustawa trzeciego maja, to dopiero pierwsze litery abecadła. Trzeba pójść dalej, aż do końca choćby tę odrodzoną Polskę przyszło w krwi współobywateli wykąpać!
Tu podniósł chustkę do ust i odjął ją z czerwonemi plamami. Nastało dość przykre milczenie. Cywiński i Marek słuchali słów Nurskiego z niechęcią, albowiem ta kąpiel ze krwi współobywateli, w której tak niedawno nurzała się Francja, napełniła cały świat przerażeniem i na myśl o niej wzdrygały się ludzkie umysły. W pojęciu obu młodzieńców legjony miały całkiem co innego do roboty, jak wprowadzać do Polski gilotynę, to też słysząc coś podobnego, zaniepokoili się tem szczerze.
Lecz uspokoił ich do pewnego stopnia Chadzkiewicz, który pochylił się z żartobliwą twarzą nad Nurskim i, klepiąc go po kolanach, począł mówić z taką pojednawczą wyrozumiałością, z jaką mówi się do chorego dziecka:
— Ha, Robespierre krajowej fabryki! Robespierre! No, dość tego! Liberté, égalité i fraternité można przeprowadzić, nie napełniając koszów głowami. Tymczasem uspokój się i odetchnij, nim zaczniemy mówić o Kołłątaju. Powtarzam ci, że dziś w Austrji to trudna sprawa, bo czasy naszych wpływów nietylko tam minęły, ale trzeba się wprost ukrywać, więc mogę działać tylko prywatnie, jako polski hrabia, który nie żałuje grosza.
Marek i Cywiński, nie chcąc przeszkadzać dalszej rozmowie, wstali i poczęli się żegnać. Chadzkiewicz uścisnął przyjaźnie każdemu dłoń i w progu już rzekł:
— Zobaczymy się jeszcze u prymasa, albo u mnie. Przyjdźcie nawet do mnie koniecznie.
Poczem do Marka:
— Ha, stryj twój, panie kawalerze, nie przypadł jakoś prymasowi do serca, i wzajemnie. Poznałem to odrazu... Do widzenia!
Ponieważ na zapytanie, czy znają Warszawę, i Marek i Cywiński odpowiedzieli przecząco, więc uprzejmy gospodarz polecił jeszcze Gromadzkiemu odprowadzić ich do gospody, tem bardziej, że czynił się już wieczór, wieczorami zaś zdarzały się często awantury między pijaną młodzieżą a pruskiemi rontami.
Zaraz gdy wyszli, piegowaty Gromadzki rzekł:
— Miło mi poznać przyszłych kamratów. Niech żyją legjony!
— To waćpan idziesz z nami? — zapytał Marek.
— A spodziewam się! Milszy mi karabin, niż pióro. Ale niech obywatel nie nazywa mnie waćpanem, tylko obywatelem. W legjonach tak sobie wszyscy mówią.
— Powiedz mi tedy, obywatelu — ozwał się Cywiński — jakim sposobem masz nazwisko polskie, a mówisz jak cudzoziemiec?
— Bo mój dziad był przy królu Leszczyńskim, ojciec umarł w Lotaryngji, a ja się tam wychowywałem i do Polski przyjechałem dopiero na insurekcję.
— Biłeś się pod Kościuszką?
— Biłem się z Prusakami pod Dąbrowskim.
— Tośmy koledzy, bo i ja odbywałem tę wojnę.
— W takim razie zaproponuję wam co innego. Zamiast do waszej gospody, pójdziemy na Stare Miasto oblać dawną służbę i nową znajomość.
Cywiński spojrzał na niego przyjaźnie.
— Dobrze. Wyglądasz obywatel, bez urazy, jak indycze jaje, aleś tęgi chłop.
— Ba, to nic jeszcze! Żebyście wiedzieli, jak ja piegowacieję latem!
Na Stare Miasto nie było daleko, więc w kwadrans później znaleźli się w winiarni. Obszerna, sklepiona izba pełna była gości. Przy środkowych stołach siedziała szlachta. Tu i owdzie widać jeszcze było kontusze i podgolone głowy. Przy innych pili ludzie, ubrani po cywilnemu, w których z ruchów i twarzy łatwo było poznać byłych wojskowych polskich. Pod ścianami sadowili się mieszczanie. W głębi stół jeden zajęty był przez liczną kompanję oficerów pruskich, drugi, w samym końcu sali, przez tak zwanych „ptymetrów“, to jest młodych elegantów, ubranych wedle najnowszej mody, ale pijących wedle dawnej.
Gromadzki, Cywiński i Marek znaleźli jednak wolny stolik, więc kazali podać wina i poczęli pić. Stanisław i Gromadzki rozmawiali o insurekcji, udając przytem starych weteranów, którzy zęby zjedli na wojnie. Marek przypominał sobie w milczeniu, że tak długich rzęs i tak pięknych brwi, jak u panny Anny Krasickiej, nie widział nigdy w życiu. Tak myśląc, wzdychał. Po pierwszej butelce dusze poczęły im się rozweselać. Wyczerpawszy wojenne wspomnienia, Cywiński zwrócił rozmowę na Chadzkiewicza.
— Powiedzże mi, kolego — zapytał — co to jest za osoba, bo jak się go słucha, to zdaje się, że Bóg wie co od niego zależy.
— Od niego dużo istotnie zależy, gdyż ma pieniądze, a przytem tyle stosunków i znajomości, jak chyba nikt z cywilnych. Zresztą, ponieważ on się sam z tem nie kryje, więc nie zdradzę żadnej tajemnicy, gdy powiem, że to jest mason, a do tego dygnitarz w masonerji.
— Patrzajże go! — zawołał Cywiński.
— Jaką godność zajmuje, tego nie wiem, bo do żadnej loży nie należę, ale myślę, że ma wysoką. Niedawno mówił mi, że mnie wprowadzi do Królewskiego Yorku Przyjaźni, lecz nie będzie już na to czasu, zwłaszcza, że i ja się zbytnio do tego nie zapalam. Od niego też wiem, że niegdyś był w Tarczy Północnej przewielebnym mistrzem katedry, a potem piastował jakiś gruby urząd w Wielkim Wschodzie.
— Słyszałem, że to jest loża polska.
— W Warszawie była polska, bo należeli do niej tylko Polacy. Ale po upadku Kościuszki Wielki Wschód Polski rozleciał się. Chadzkiewicz ma zamiar go wskrzesić i w tym celu jeździł porozumiewać się, bogdaj z wielkim mistrzem wszystkich lóż. Nie wiem, jak to wypadło, ale wiem, że był niedawno w Anglji i we Francji.
— Takiż z niego peregrynat?
— On ciągle jeździ. Wróciwszy z ostatniej podróży, reformował jakoby w Berlinie „Królewski York Przyjaźni“ i „Złoty Lichtarz“, a potem urządzał zmiany w tutejszych filjach. Bywa u niego mnóstwo wojskowych pruskich, którzy, jako masoni, są pod jego władzą. W Austrji loże są teraz zakazane, ale swoją drogą wielu oficerów, a nawet i dworskich dygnitarzy do nich tajnie należy i z tego powodu Chadzkiewicz może i w Wiedniu więcej dokazać, niż każdy inny. Sypie przytem pieniędzmi i jako „comte Chadzkiewicz“ ma wszędy dostęp. Bez niego nie moglibyśmy pomyśleć o drodze przez Wiedeń, a z nim przejedziemy, śpiewając.
— Patrjota zaś z niego dobry?
— Popiera ogromnie legjony, więc patrjota jest i człowiek bardzo uczynny, tylko...
— Tylko co?
— Tylko nie grywajcie z nim nigdy w karty.
— O! — zawołał Cywiński — szachruje?
— Boże uchowaj! gra przyzwoicie, a jednak wyłuskał okrutnie bogatszych oficerów pruskich, i dziś prawie niema takiego, któryby nie pożyczał od niego pieniędzy. Szczęście to, czy zimna krew, nie wiem.
— A że to go nie posądzają?
— Pewno, że baczą na jego grę, ale dotychczas nikt nie mógł mu nic zarzucić. Ma przytem maniery wielkiego pana i w razie czego umie tak pokazać zęby, że lepiej go nie zaczepiać, i niejeden ciężko to już przypłacił. Między masonami nie uchodzą pojedynki, ale jemu wszystko uchodzi.
— Że też waćpan tyle wiesz o masonach — zauważył Marek — wcale do nich nie należąc?
— Bo się ciągle o nich ocieram i jestem blisko ich robót. A że do nich dotychczas nie należę, to powiem wam otwarcie dlaczego. Bo, jeśli zaciągnę się naprzykład do legjonów, to pomogę tłuc kajzerlików, potem, kogo Bóg zdarzy, i wiem, że jak wszystkich wytłuczemy, to będzie Polska. Tam nie potrzebuję sobie głowy nad niczem łamać. A masonerja, to jedna zagadka. Jużci starszy brat wie więcej od młodszego, ale czy myślisz, że i taki Chadzkiewicz wie wszystko? Nie! wszystko wie jakaś najwyższa rada, jakiś wielki mistrz, jakiś Hiram, który djabeł wie, gdzie jest i co myśli. Tymczasem bierze mnie ktoś za łeb i posuwa mną jak pionkiem na szachownicy, a ja się ruszam i nie wiem, co z tego wypadnie. Rozumiecie, że ja nie robię im żadnych zarzutów, tylko powtarzam, że nic nie wiem, i że to mi nie w smak. Powiem szczerze, że nie w smak mi także i te ich wszystkie ceremonje. Bo to schodzą się, przebierają, zasiadają w jakichś ciemnych salach, przyjmując nowego brata, straszą go trupiemi głowami, przykładają mu miecze do serca, a on zgóry wie, że to wszystko komedja. W Wiedniu jest, czy też była, jakaś loża Mopsa, w której ten, kogo przyjmują, musi podobno pocałować mopsa pod ogon. Powiedzcież sami, cobyście powiedzieli, gdyby wam ktoś podobną rzecz zaproponował?
— Jabym mu dał w pysk — odpowiedział Cywiński.
Lecz Marek, który wiedział, że do lóż należeli znakomici ludzie Polacy i należeli jako patrjoci, zapytał:
— A czy waćpan myślisz, że masonerja, jako znamienita siła, nie może nam pomóc do restauracji kraju?
— Nie wiem — odpowiedział Gromadzki — siła to jest istotnie duża. Niewątpliwie też popierają prawa człowieka, wielką rewolucję i sprawę uciśniętych narodów, ale...
— Jeśli tak, to niech żyje masonerja — przerwał Cywiński.
— A niech żyje! — odpowiedział, trącając się z nim, Gromadzki. — Tylko, na mój prosty rozum, to jest tak: któż tu należy głównie do lóż? oficerowie pruscy. A cóż ci oficerowie niedawno uczynili? Mordowali na współkę z sąsiadami Polskę. I ja mam wierzyć, że ci sami ludzie będą ją wskrzeszać?
— Prawda jest. Tego nie rozumiem.
— I ja także.
Dalszą rozmowę przerwał im coraz większy gwar w sali. Gromadzki, Cywiński i Marek mieli już trochę w głowach, ale i siedzący najbliżej nich obywatele wiejscy poczęli się rozrzewniać i wykrzykiwać. W głębi, od stołu modnych „ptymetrów“ jęły padać szydercze i wyzywające spojrzenia w stronę oficerów pruskich, co widząc, Gromadzki rzekł:
— Nie wyobrazicie sobie, ile teraz pojedynków odbywa się w Warszawie. Szczególniej tacy właśnie eleganci szukają zaczepki z oficerami. Ale oni nie czynią tego przez patrjotyzm, tylko z próżniactwa i chęci do awantur. Niema reduty, żeby się coś nie wydarzyło, a to samo w restauracjach i nawet na ulicach. Patrzcie, już się coś zaczyna.
Cywiński i Marek podnieśli głowy i ujrzeli dwóch „ptymetrów“, którzy, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedzieli oficerowie, poczęli im się w sposób wyzywający przypatrywać przez lornetki, podobne do nożyczek, odwróconych kółkami do góry.
— Jeden, to Śniechowski, drugi, Próchnicki — rzekł Gromadzki — obaj starościce i znani awanturnicy.
— Poszliby lepiej z nami do legjonów — ozwał się Marek.
Tymczasem od stołu wojskowego podniosło się dwóch oficerów, ludzi młodych i pięknych, o energicznych twarzach, z warkoczami po obu stronach policzków i z harcapami, spadającemi na plecy. Ci, stanąwszy „ptymetrom“ do oczu, poczęli z nimi rozmowę, lecz bynajmniej nie kłótliwą i nie głośną. Owszem, pytania i odpowiedzi zamieniano prawie szeptem, pochylając w lekkich ukłonach głowy. Śniechowski i Próchnicki uśmiechali się uprzejmie, ale oczy ich stały się połyskliwe i zimne jak stal.
— Mają, czego chcieli — rzekł Gromadzki.
— I jabym chciał coś mieć — odpowiedział Cywiński.
Tak mówiąc, począł patrzeć wilczym wzrokiem na oficerów, przytem dwa przydługie przednie zęby wychyliły mu się z pod lnianych, rzadkich wąsów.
Ale Marek Kwiatkowski, lubo szumiało mu już w głowie, położył mu dłoń na kolanie.
— Stanisławie, ciebie czeka w Rudni panna Anna.
— Prawda! prawda! Kpem byłbym, gdybym o niej zapomniał.
Tymczasem, przy najbliższym stole, stary szlachcic z siwemi wąsami i podgolonym łbem uderzył pięścią w stół, aż zabrzęczało szkło i mówił rozmazanym, pijackim głosem:
— Słuchaj sąsiad. Ja, panie, złożyłem homagjalną przysięgę, bo obiecali nas szanować i otworzyć kredę dla szlachty. Ale... słuchaj sąsiad!
— Słucham.
— Ale, jeśli nam mają całkiem odebrać prawo sądu i kary nad chłopem, to, jak Pana Boga kocham, sprzedam majątek i przeniosę się pod Moskala...
— Z deszczu pod rynnę, co?
— Nieprawda! Tam przynajmniej człowiek wie, kogo ma nad sobą, a kogo pod sobą... Ale żeby mi kto miał odjąć prawo... tego...
— A ustawa trzeciego maja? albo ta tego nie odjęła?
— To też wszystko djabli wzięli.
— Nie dlatego.
— Mówię, że dlatego!
Trzeci rozrzewnił się.
— Oj, ciężkie czasy i szkoda tego, co przeszło...
— Ale na to niema rady.
— No, a Buonapart?
— Pan Bóg bliżej.
Poczem pili dalej, obcierając łzy, wzywając od czasu do czasu zmiłowania Bożego, lub klnąc. Ich żale mieszały się z językiem niemieckim wojskowych i złą francuszczyzną „ptymetrów“. W sali czynił się gwar coraz większy, tak, że wkońcu nie można już było nic dosłyszeć. Powietrze w izbie przesłoniło się dymem z fajek. Marek czuł zawrót głowy; Cywińskiego drażnił coraz bardziej widok oficerów pruskich, co zauważywszy, Gromadzki zapłacił za wino, a następnie przewodniczył im do teatru Narodowego, w którym, mimo nieobecności Bogusławskiego, dawano co pewien czas przedstawienia.
Obaj młodzieńcy odetchnęli pełną piersią, zanim jednak doszli do teatru, piegowaty ich towarzysz zatrzymał ich i rzekł:
— Widzieliście, jak na jeden dzień, sporo; widzieliście prymasa i Chadzkiewicza i Nurskiego i masonów i tę szlachtę, która żałuje prawa nad chłopem, i „ptymetrów“... W Lotaryngji nauczyłem się od tamtejszych Polaków przysłowia: „Jeden do Sasa, drugi do Lasa“. I to się nie zmieniło. Dziwny kraj. Dlatego idę do legjonów, bo tu łatwiej stracić głowę, niż tam.
Lecz Cywiński i Marek myśleli w tej chwili o czem innem. Młodziankowi nie schodziły z pamięci długie rzęsy panny Krasickiej, a Cywińskiemu wzbierała w duszy ochota przetrzepania skóry jakiemu Prusakowi.
— Mnie się oni jednak podobali — ozwał się, biorąc Gromadzkiego za guzik.
— Kto ci się podobał?
— A te eleganty...
— Ach, les petits maîtres! Pojedynki, karty, kobiety, hulatyka na pogrzebie!
— Na jakim pogrzebie?
— Ojczyzny.


∗             ∗
Nazajutrz Cywiński i Marek, przyszedłszy o wczesnej godzinie do Kajetana, zeszli się z młodym klerykiem, który przyniósł kopertę od prymasa.

W kopercie były pożądane dyspensy, jednakże szambelan August, obejrzawszy swoją, wpadł w jak najgorszy humor, gdyż mógł wprawdzie na mocy tego dokumentu wstąpić w związki małżeńskie z panną Klarybellą wnet po powrocie do Różyc, ale zarazem znalazł na odwrotnej stronie dopisek, który go dotknął do tego stopnia, że, zamiast rzecz utaić, rzucił dokumentem o podłogę. Stojący najbliżej Marek podniósł ze zdziwieniem kartę, przeczytał ją, nim szambelan zdążył mu ją odebrać, i skutkiem tego dopisek stał się wiadomy.
Ksiądz biskup Krasicki przypomniał sobie widocznie na chwilę dawne wesołe czasy, pełne konceptów, przymówek i dowcipów, albowiem pozwolenie na ślub bez zapowiedzi opatrzył złośliwym czterowierszem, którego nie zawahał się, dzięki ówczesnej foldze obyczajów, umieścić na dokumencie kościelnym:

„Posyłam ci dyspensę, mości szambelanie,
A ty — wierz mi — pośpieszaj, póki sił ci stanie,
Boć igraszka to losu okrutnie niemiła,
Gdy żądza pozostaje, a odchodzi siła“.

Cywiński i Marek poczęli się uśmiechać, lecz Kajetan zmarszczył brwi, bo chociaż szło mu o dobre stosunki z biskupem i chociaż sam uznawał niestosowność spóźnionych amorów, jednakże zabolało go mocno szyderstwo z ojca. Samego szambelana ogarnęło takie rozdrażnienie, że nos i broda poczęły mu się schodzić zupełnie i trzęsły mu się ręce, gdy, stukając tabakierką, mówił:
— Dowcip mu zwietrzał, ale nie wywietrzał, a jego biskupią reputację dawniej psy zjadły, niż mój wigor. Bo ja widziałem swego czasu kopersztych, a na nim księdza biskupa warmińskiego przy ołtarzu i dwie damy w rogówkach, służące mu do mszy. Zawsze był zgorszeniem dla ludzi i taki sam pozostał. Gotów żonglować cnotami teologicznemi, jak kuglarz, albo grać niemi w bilbokieta... Jeśli ksiądz Łuskina nie napadał na niego w swoim „Monitorze“, to tylko dlatego, że mu drogo sprzedawał wino francuskie na Starem Mieście... Ale dzisiejsza jego purpura pokrywa tak samo siedm grzechów głównych, jak wczorajsze fiolety... Tylko odgrzewane koncepta mniej są warte od dawniejszych. Nie pójdę do niego z wizytą, ale mu to napiszę. Zdobędę się i ja na takie rymy...
I z wielkiej irytacji zaciął się, a wogóle słowa przychodziły mu z pewną trudnością, tak nawet wyraźną, że Kajetan spojrzał nań kilka razy ze zdziwieniem. Rozdrażnienie nie opuściło go aż do obiadu, a wino, którego wypił więcej niż zwykle, spotęgowało tylko jego gniew na biskupa. Uspokoił się nieco dopiero po poobiedniej drzemce, ale zbudziwszy się, dał jednak rozkaz Firminowi, by pakował rzeczy, i powtórnie zapowiedział, że jutro odjeżdża. Pod wieczór siadł do pisania odpowiedzi prymasowi, lecz nie mógł się na nic zdobyć i list odłożył do powrotu na wieś. Dwaj młodzi Kwiatkowscy poszli jeszcze tegoż samego dnia do Chadzkiewicza, Kajetan bowiem chciał się z nim o wielu rzeczach rozmówić, a Marek ułożył się ostatecznie o termin wyjazdu do Wiednia. Chadzkiewicz, załatwiwszy się prędko z Markiem, zatrzymał Kajetana, gdyż chodziło mu o to, by wykształconego i zamożnego młodzieńca pociągnąć do masonerji. Kajetan nie miał nic przeciw temu, ale sprawa jego przyjęcia nie mogła być narazie załatwiona. Tymczasem dowiedział się wielu rzeczy o stanie kraju i sprawach politycznych zagranicą, o których, siedząc na wsi, nie mógł mieć dokładnego pojęcia. Jakoż w odwrotnej drodze do Różyc, przyznał się Markowi że to, co mówił o stanie umysłów, wówczas, gdy po śmierci Plichty wracali do domu, było poniekąd mylne. Po insurekcji kościuszkowskiej i ostatecznem rozdrapaniu kraju, ogarnęło ludzi istotnie jakby jakieś omdlenie i obojętność, nie wszyscy jednak pogodzili się z losem. Trwała aż do 97 roku praca nad zwaleniem jarzma. Nie pomagało prześladowanie i srogie kary na spiskujących. Tworzyły się tajne towarzystwa we Lwowie, Krakowie i Warszawie. Nie usnęli patrjoci cywilni i wojskowi, nie usnęło mieszczaństwo, pomimo uwięzienia Kriegera. Wrzała praca w kraju i na obczyźnie, aż wreszcie wszelkie czyny i wysiłki zbiegły się we Włoszech i znalazły swój wyraz w legjonach. Obecnie zadaniem patrjotów było rozbudzić ducha w narodzie i przygotować go do wielkich wypadków, które wkrótce miały nastąpić.
Kajetan, zważywszy to wszystko, porzucił ostatecznie myśl jechania do Włoch, albowiem przekonał się, że i na miejscu znajdzie się dla niego ważna służba.
Marek byłby chętnie nie wracał już do Różyc, ale przyrzekłszy Cywińskiemu, że będzie na jego ślubie, musiał słowa dotrzymać. Chcąc jednak wcześniej stanąć na miejscu, i on i Stanisław porzucili po drodze starszych Kwiatkowskich, którzy jechali bardzo wolno. Szambelana Augusta droga męczyła nadzwyczajnie. Był ciągle rozdrażniony i nie czuł się wcale zdrów. Chwilami wracała mu trudność mowy, a raz zaciął się nawet przy wymawianiu imienia panny Klarybelli jakby nie mógł go sobie przypomnieć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.