Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hę?
A pani Cywińska, wiedząc, jak małżonek lubi, by okazywano przed nim strach, powtórzyła nieśmiało:
— Gdyby nie zwlekać ze ślubem?
— Sto!... A legjony?...
— Niechby się ożenił, a potem ruszył. Jeśli Anusia zostanie przy nas, jako synowa, to będzie całkiem co innego... A choćby też i Stach posiedział w domu trochę dłużej!... On nasz jedynak, legjony nie uciekną, a jak raz wyruszy z domu, to możemy go więcej nie zobaczyć...
— Polakowi tam teraz służba.
— A toż ja się nie przeciwię, tylko mi dziecka żal...
Cywiński, widząc, że oczy jej zachodzą łzami, spojrzał jeszcze groźniej na fajkę i począł chodzić po kancelarji.
Nagle przyszło mu coś widocznie do głowy, albowiem stanął przed żoną i rzekł:
— Kundzia tumani z tym ożenkiem...
— Ja? tumanię? dlaczego?
— Bo Kundzia myśli, że jak się Stach ożeni, to wcale nie pójdzie.
Pani Cywińska pochyliła głowę ku swej włóczkowej robocie i zamilkła.
— Prawda — rzekła po chwili. — Z tobą trzeba mówić szczerze, bo ciebie nikt nie otumani. Oddałabym resztę życia, byle Stach nas nie opuszczał i jeśli Anusia potrafi go zatrzymać, to będę ją błogosławiła do śmierci.