Legat dziadunia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Legat dziadunia |
Pochodzenie | Światełko. Książka dla dzieci |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W pokoju o zasłoniętych oknach, przy bladym blasku zawieszonej u sufitu lampy, dogorywał starzec, którego twarz, mimo śmiertelnej bladości, uderzała wielką szlachetnością. Napół leżąc na wysoko podsuniętych poduszkach, trzymał drżącą rękę nad głową jasnowłosego, jedenastoletniego chłopca i kończył pośpiesznie, choć urywanym głosem:
— Jurciu drogi mój wnuku... pozostaniesz sam na świecie, ale dobrzy ludzie nie opuszczą cię... Hilary będzie ci teraz ojcem, prawda?...
Stojący tuż obok mężczyzna z surowym wyrazem twarzy pochylił głowę potakująco. Malec łkał cicho, gorąco całując szaty starca.
— Będzie cię kochał jak ja.... pamiętaj tylko, dziecię moje, dwóch trzymać się rzeczy na tym świecie: pracy i prawdy... Dziś jeszcze nie rozumiesz dobrze, co znaczy jedno i drugie, ale dziś już wbij je sobie w pamięć, a gdy dojrzejesz, ostatnie słowa umierającego dziadka będą ci zawsze bodźcem, gdy zostaniesz samotny, znękany i bezradny...
— Dziaduniu, dziaduniu, czyż cię już nigdy nie zobaczę? płakał chłopiec patrząc z przerażeniem na dziadka, który, z wysilenia przymknąwszy oczy, ciężko oddychał.
Przez chwilę zapanowało milczenie; nagle starzec podniósł się z trudnością, a rozwarłszy szeroko wielkie, niebieskie oczy, spojrzał z miłością na wnuka i szepnął:
— Błogosławię cię!...
I upadł bezwładnie na poduszki.
Pan Hilary był dalekim krewniakiem Jurcia, a miał żonę i syna, który uczył się razem z Jurciem. Niewielka sumka, która pozostała po zmarłym, miała służyć na wychowanie wnuka. Pan Hilary dobrym był człowiekiem, choć surowym w obejściu. Ostro pilnował nauki obu chłopców, nie pozwalając im marnować czasu. Jurcio lubił się uczyć, a teraz uczył się lepiej jeszcze, w ten sposób przygłuszając żal za dziadkiem, którego kochał; bo jego jednego miał na świecie. Jaś, pieszczony przez matkę, lubił się tylko bawić, tak, że ile razy nie czuł opieki nad sobą, swawolił, chcąc za sobą pociągnąć Jurcia, który go nadaremnie upominał.
Chłopcy wczas chodzili spać, a jeszcze wcześniej musieli wstawać. Jaś, który się lubił wylegać w łóżku, wstawał mrucząc, zawsze niechętnie, przystawił raz stołek do ściany i cofnął wskazówki na zegarze o całą godzinę. Jurcio sprzeciwiał się temu, ale Jaś ofuknął go, mówiąc:
— Tatuś nie spostrzeże, a my i tak będziemy na czas.
— Kiedy to nie jest uczciwie, a potem — jak się ojciec twój spyta?...
— To się przyznam.
Przez dwa dni uszła sprawka, ale trzeciego odgadł psotę p. Hilary i wszedłszy o godzinę wcześniej do pokoju chłopców, zapytał odrazu:
— Który z was przekręcił zegar?
Jurcio milczał, a Jaś pomimo przyrzeczenia rzekł zuchwale:
— Ja nie wiem, a do zegara i tak-bym nie dostał.
— Jurciu, powiedz prawdę!
— Ja nie przekręciłem — odrzekł patrząc się prosto w oczy pytającemu.
— Więc w takim razie Jaś?
Jurcio milczał.
— Jeden z was kłamie. Jurciu, powiedz prawdę, powinieneś ją powiedzieć.
Nagle Jurciowi stanęły żywo na pamięci słowa umierającego dziadka; spytał więc wahając się jeszcze:
— Czy powinienem powiedzieć?
— Powinieneś.
Jurcio wskazał ręką na Jasia.
Jaś nie odniósł zasłużonej kary, bo go obroniła matka; odtąd jednak przez rok cały tak dokuczał swemu rówieśnikowi, że ten często łzy dławiąc, zebrał się nareszcie na odwagę i otwarcie wyznał p. Hilaremu, że dłużej w tym domu wytrzymać nie może.
P. Hilary, poradziwszy się żony, która, nie lubiąc Jurcia, najchętniej na to przystała, oddał go do pensyonatu, jednego z najtańszych, w którym biedny chłopiec niedługo miał zażyć bied wszelakich.
Pensyonat państwa Kopkiewiczów był jednym z najuboższych i najskromniejszych w mieście. Proste, drewniane sprzęty, chłód w zimie, a głód zimą i latem. Szafarka, która wydzielała chłopcom porcye, nie dała się nigdy ubłagać narzekającym, bo wreszcie i nie było jej wolno. Ze skromnej pensyjki i skromniejszej strawy żywiła jeszcze swego dziesięcioletniego syna. Jurcio z natury spokojny i wytrwały, krzepiący się zawsze wspomnieniami o dziadku, który go uczył życia własnym przykładem, nie skarżył się nigdy, choć głodny spać chodził i drżał z zimna, często nie mogąc pisać skostniałą ręką. Czuł, że mu źle, ale tu przynajmniej wolny był od prześladowań Jasia i jego matki, więc znosił biedy swe cierpliwie. Ale wytrzymałość ta na zdrowiu jego się odbiła. Zaczął kaszlać, chudnąć i cierpieć na bezsenność. Szafarka nieraz głaskała go po głowie, bo się jej podobał ze słodyczy obejścia i cichej nad wiek rezygnacyi. Raz tedy, widząc go bledszym niż zwykle, zawołała pocichu do swej izdebki, a usadowiwszy na zydelku, odsłoniła przed nim talerz ciepłej zupy. Jurcio nie śmiał przyjąć, ale głód przemógł. Zjadł z wielkim smakiem i serdecznie litościwej szafarce podziękował. Kilka razy prosiła go na tę ucztę do izdebki, aż pewnego poranku zapytał go pan Kopkiewicz, czy prawdą jest, że jadał w izdebce szafarki? Bez zająknienia się odpowiedział, że dzięki litościwemu jej sercu kilka razy pożywił się dobrze.
— Jak mogłeś przyjmować od tej, która wydawała nasze zapasy, nie swoje.
— Nie wiedziałem o tem.
— To źle, powinieneś był nam zaraz powiedzieć o tem. Ona postąpiła nieuczciwie i będzie ukarana.
Nazajutrz wydalono szafarkę za nieuczciwe gospodarowanie. Jurcio, przerażony i oblany łzami, nadaremnie błagał za nią, oskarżając siebie jako główną przyczynę. Odpowiedziano mu, że wszelkie nadużycie musi być skarcone.
W ciężkim znoju i trudzie, w nieustannej, rzadko tylko radością przeplatanej pracy, ukończył szkoły. Utrzymując się z dawania lekcyj, poznał wielu dobrych ludzi, zjednał sobie wielu zacnych kolegów, z którymi łatwiej zdążał do celu. Znowu tutaj znalazł się z Jasiem, który lubo z trudnością przeciągany był przez klasy, dotarł jednak i do uniwersytetu. Dawna atoli lekkomyślność nie opuściła go, rozwinąwszy się jeszcze w butę, hulaszczość i próżniactwo.
Jurcio, choć mu dawno przebaczył, jednak stronił od niego, widząc go niepoprawnym. Kilka razy próbował powstrzymać go na złej drodze, upominając w imię koleżeństwa z lat dziecinnych, ale śmiech szyderczy był jedyną na jego rady odpowiedzią. Pozostawił go więc własnej doli, zdaleka tylko dowiadując się o coraz nowych jego wybrykach.
Ukończywszy świetnie uniwersytet, otrzymał skromną posadę nauczycielską, z pomocą której mógł już sobie urządzić życie samodzielne i o tyle niepodległe, o ile człowiek spełniający sumiennie swe obowiązki, po-za niemi niepodległym być może. Rozmiłowany szczerze w nauce, oddał się jej teraz z całą swobodą, znajdując jeszcze niejednę godzinę na rozrywkę w kółku znajomych, którzy go serdecznie lubili i chętnie zawsze widywali u siebie.
Pewnego dnia siedział jeszcze u siebie w domu, gdy posłyszał dzwonek, a wkrótce ujrzał przed sobą poważnego człowieka z siwemi faworytami, z uśmiechniętą twarzą, który odrazu zaczął w te słowa:
— Proszę się nie dziwić, że, lubo nieznajomy, przychodzę jednak wprost do pana i to w bardzo ważnym interesie. Wskazano mi pana jako człowieka, na którego słowie zawsze polegać można. Jestem ojcem siedemnastoletniej córki, która mnie i żonie mojej jedyna została z licznego bardzo rodzeństwa. Chcemy ją wydać za mąż za człowieka, którego sama wybrała, ufając, że w nim znajdzie prawdziwe szczęście.
Pojmujesz więc pan, że potrzebujemy dowiedzieć się o charakterze tego młodzieńca... rozpytywaliśmy się tu i owdzie, aż nam wskazano pana, jako jego najdawniejszego kolegę; proszę więc pana, objaśnij mnie.
Jurcio dowiedział się, że tu chodzi o Jasia. Czując całą odpowiedzialność każdego wymówionego słowa, rzekł otwarcie i szczerze:
— Bardzo mało widywałem się z nim nawet w uniwersytecie; niech się pan lepiej zwróci do tych, z którymi on żył bliżej. Młody człowiek w wieku, w którym chodzi na uniwersytet, przeobraża się, rozwija i umacnia; jego więc charakter i przekonania mogą lepiej ocenić ci, którzy ciągle z nim przestają.
Przybyły, przemilczawszy chwilę, podziękował mu za radę i odszedł. W kilka wszakże tygodni znów się zjawił u niego, mówiąc:
— Rozmaicie o nim słyszę; półsłówkami odpowiadają mi jego koledzy i znajomi, a ja chcę wiedzieć prawdę. Wiem, żeś pan człowiek prawy i że nie zechcesz taić tego, co kilka osób unieszczęśliwić lub uszczęśliwić może.
Jurcio z boleścią przypominał sobie przeszłość, rzekł więc:
— Powtarzam, że za mało, a może za jednostronnie znam go, ażeby zdanie moje mogło mieć jaką wagę, za wielką też odpowiedzialność wziąłbym na siebie.
— Panie, nie tylko z sądu ludzi o panu wiem, żeś prawy człowiek, ale i z oczu patrzy panu poczciwość... Zrozumiej że jestem ojcem, któremu chodzi o los jedynego dziecka...
— Jest tylu innych, od których możesz się pan dowiedzieć...
— Zatem złym on jest człowiekiem, skoro się pan tak wahasz!
— Nic nie mogę powiedzieć, znam go bowiem za mało.
— Panie — błagał starzec wzruszony — wejdź w moje położenie, gdybyś ty był ojcem i przyszedł z całem zaufaniem do mnie...
Jerzy pochylił głowę smutnie, nie wiedząc, co począć.
— Prawda — mówił dalej starzec — jest jak drogowskaz nad zakrytą kwiatami przepaścią, który powstrzymuje krok niebaczny a zgubny... Mówiono mi, panie, o tobie jak o młodzieńcu, który przeszedł drogę życia prosto zawsze, patrząc śmiało przed siebie, nie znając dwóch miar, innych myśli, a innych czynów, możesz-że się pan wahać?...
Z prawdziwym wysiłkiem woli, z męką wewnętrzną, odezwał się nareszcie Jerzy, pamiętny przestróg umierającego dziadka:
— Dobrze, powiem, co wiem, bo tak mi każe sumienie, ale nie znaczy to, iżbym się nie mylił. Lekkomyślność nie pozbawia dobrego serca i wielu innych przymiotów, a czyn taki, jak połączenie się węzłem dozgonnym z zacną dziewicą, zachęca nieraz do stanowczej zmiany życia... Tak, przyznaję, że Jasia znałem jako lekkomyślnego chłopca, który więcej bawić się lubił, aniżeli uczyć i samowolnie zawsze szedł za swojemi skłonnościami. Tyle tylko wiem o nim, tyle nakazuje mi mówić prawda.
I z boleścią zakrył twarz rękami.
Starzec, podziękowawszy, odszedł. Jerzy westchnął ciężko i zamyślił się długo. Po chwili jednak wstawszy uspokojony, rzekł sam do siebie: Spełniłem swój obowiązek!
Po kilku miesiącach dowiedział się, że Jasia nie przyjęto w tej rodzinie za zięcia, a po roku, że zniechęcony może, a lekkomyślny jak zawsze i poddający się złym skłonnościom, coraz niżej spadał, aż i zmarniał zupełnie. Wiadomość ta uderzyła go w samo serce. Zaczął sobie gorzko wyrzucać, że gdyby był zdania swego nie wypowiedział tak szczerze, Jaś byłby przyjęty, a wtedy, kto wie, czy na łonie zacnej rodziny nie byłby się otrząsnął z nałogów i nie poprawił. Zaczął go szukać, ażeby choć w czemkolwiek ulżyć jego doli, ale nadaremnie. Po długich tygodniach dowiedział się, że Jaś zniknął gdzieś bez śladu. Wtedy wyrzuty przeszły u niego w rozpacz. Widział go ciągle we śnie i na jawie, błądzącego w łachmanach i żebrzącego jałmużny, a kto wie, może przeklinającego sprawcę swego nieszczęścia. Rozpacz zaczęła go tak nękać i gnębić, że skoro tylko ukończył swą pracę, myślą nie mógł odpocząć swobodniej, bo myśl ta ścigała go ciągle najstraszniejszemi widmami. Zamiast szukać rozrywek lub ulżyć sobie zwierzeniem, zamknął się w domu, godzinami całemi chodząc po pokoju i rozpatrując postępek swój ze wszystkich stron.
Osowiały, z błędnym wzrokiem, przechadzał się tylko codzień rano po miejskim ogrodzie, pewny, że wtedy nikogo nie spotka, ktoby patrząc na niego ciekawość swoją chciał nasycać. W tych samotnych po ogrodzie wędrówkach, zauważył staruszka, siadającego codziennie nad stawem i rozrzucającego okruszyny bułki, po które zlatywała się gromadka oswojonych wróbli. Staruszek przemawiał do ptaszków pieszczotliwie, tak jakby znał każdego zosobna, poczem nakarmiwszy je, podnosił się z wypogodzonem obliczem, ażeby się przejść powolnym krokiem po alei kilkakrotnie. Niezmiernie sympatyczna twarz staruszka pociągała oddawna Jerzego, który w łagodnych jego oczach czytał dziwną dobroć. Raz przeto, gdy już odleciały nakarmione wróbelki, zebrał się na odwagę i, przystąpiwszy do niego, rzekł:
— Dawno już chciałem zabrać znajomość z panem dobrodziejem, choćby dla tego, że my dwaj tylko najraniej bywamy w tym ogrodzie.
— Uważam i ja pana oddawna i przyznam ci się, młodzieńcze, że mnie ujęła twarz twoja, smutna zawsze i posępna. Pomyślałem, że musisz być bardzo samotny na świecie, a trochę i świata nie lubić, skoro wybierasz umyślnie godzinę, w której nikogo nigdy nie ma...
— Prawda, panie, sam jestem na świecie!
— Ja co innego, spać długo nie mogę, śpieszę więc do ogrodu, w którym powietrze pachnie wonią budzących się kwiatów, a wreszcie moi wychowańcy czekają już na mnie zgłodniali.
Szli obok siebie, staruszek mówił dalej:
— W twoim wieku, młodzieńcze, miałem liczną rodzinę i uważałem się za szczęśliwego, dziś oto zostałem sam, a w starości samotność ciężką jest i bolesną. Dlatego przebacz, ze wnikam w twoję tajemnicę, ale młodość jest od tego, ażeby się nie dać ugiąć przeciwnościom. Niech ci się zdaje, że jestem twym ojcem; mnie miło będzie, gdy ciebie jak syna wysłucham. Żyłem długo, życie poznałem, może rada moja przyda ci się na co.
Jurcio opowiedział mu wszystko, zacząwszy od chwili śmierci dziadka, aż do ostatniej swojej goryczy.
Staruszek wysłuchał spokojnie, nie przerywając ani słowem, a potem tak się odezwał:
— Zacny twój dziad umierając, dobrze się zapatrywał na drogę życia, bo pracować i mówić prawdę znaczy to być człowiekiem w całem znaczeniu tego pięknego słowa. Czemże jest kłamca, nawet ten, który dla żartu nieszkodliwie kłamie? Człowiekiem, którego każdy lekceważy, a ten, który kłamie z zamiarem zysku własnego lub szkody obcej? Najnikczemniejszym gatunkiem ludzi, którego każdy się lęka, którym każdy pogardza, unikając jak dzikiego zwierza. Kłamstwo plami i brzydzi jak trąd zaraźliwy i stokroć bardziej politowania godny złoczyńca, przyznający się ze skruchą do kłamstwa, aniżeli ten, który przez zręczne kłamstwo oczyszcza się z winy. Tamten może się poprawi, ten tylko utwierdzi w niecnych swych postępkach i nadal... Tobie żal owej szafarki, dobrze czynisz, że jej żałujesz, bo od tego masz serce, ale bądź-co-bądź ona rozporządzała nie swoją własnością i nadużyła położonego w niej zaufania. Litość jej dla ciebie nie usprawiedliwia czynu, który był kradzieżą. A tak samo co do powiedzianej przez ciebie prawdy owemu ojcu; czyż wolno ci było taić i milczeć, gdy od słów twoich zależało szczęście lub nieszczęście kilku osób? Żałujesz, że on się zmarnował, ale on byłby się zmarnował zawsze, pociągając innych w zgubę za sobą, bo gdyby był uczciwym, byłby się właśnie teraz podniósł i zasłużył na lepszą sławę. Dziadek, polecając ci mówić prawdę, wymagał, ażebyś nigdy nie kłamał, co nie znaczy, iż z prawdą należy się narzucać każdemu nie pytany i nie proszony; wszakże, gdy od uczciwego człowieka żądają wyjaśnienia prawdy, a nawet gdy on sam widzi, że własnowolnie prawdę wyjaśnić powinien, wahać mu się nie wolno ani chwili. Dziecku musi ona wejść w przyzwyczajenie i potrzebę, ażeby potem w dojrzalszych latach, gdy od niej losy ludzi zależą, stała się odwagą, obowiązkiem świecącym innym jako przykład..
Jerzy słuchał rozpromieniony i rozrzewniony, a pożegnawszy starca ze czcią należną, odetchnął lekko i swobodnie.