Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błądzącego w łachmanach i żebrzącego jałmużny, a kto wie, może przeklinającego sprawcę swego nieszczęścia. Rozpacz zaczęła go tak nękać i gnębić, że skoro tylko ukończył swą pracę, myślą nie mógł odpocząć swobodniej, bo myśl ta ścigała go ciągle najstraszniejszemi widmami. Zamiast szukać rozrywek lub ulżyć sobie zwierzeniem, zamknął się w domu, godzinami całemi chodząc po pokoju i rozpatrując postępek swój ze wszystkich stron.
Osowiały, z błędnym wzrokiem, przechadzał się tylko codzień rano po miejskim ogrodzie, pewny, że wtedy nikogo nie spotka, ktoby patrząc na niego ciekawość swoją chciał nasycać. W tych samotnych po ogrodzie wędrówkach, zauważył staruszka, siadającego codziennie nad stawem i rozrzucającego okruszyny bułki, po które zlatywała się gromadka oswojonych wróbli. Staruszek przemawiał do ptaszków pieszczotliwie, tak jakby znał każdego zosobna, poczem nakarmiwszy je, podnosił się z wypogodzonem obliczem, ażeby się przejść powolnym krokiem po alei kilkakrotnie. Niezmiernie sympatyczna twarz staruszka pociągała oddawna Jerzego, który w łagodnych jego oczach czytał dziwną dobroć. Raz przeto, gdy już odleciały nakarmione wróbelki, zebrał się na odwagę i, przystąpiwszy do niego, rzekł:
— Dawno już chciałem zabrać znajomość z panem dobrodziejem, choćby dla tego, że my dwaj tylko najraniej bywamy w tym ogrodzie.
— Uważam i ja pana oddawna i przyznam ci się, młodzieńcze, że mnie ujęła twarz twoja, smutna zawsze i posępna. Pomyślałem, że musisz być bardzo samotny na świecie, a trochę i świata nie lubić, skoro wybierasz umyślnie godzinę, w której nikogo nigdy nie ma...