Przejdź do zawartości

Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ IV.
GOŚCIE U HRABIOSTWA.



Nazajutrz po opisanéj scenie, około południa świéży koczyk wiedeński, wtoczył się po piaskiem wysypanéj drodze, przed ganek pałacowy. Ciągnęły go cztéry piękne konie kare; a w nim siedzieli, Pan August z siostrzeńcem Stanisławem.
— A! cóż to za szczęśliwi ludzie, mówił do wuja Stanisław, poglądając na dom, zabudowania, ogród, okolice. — Co za śliczne położenie, jak pięknie urządzono wszystko, co za ład, co za smak! — Jacy oni muszą być szczęśliwi!
August się uśmiéchnął.
— Omyliłeś się grubo, są to może najnieszczęśliwsi ludzie w naszéj stronie. Na pozór panowie, panowie imieniem, panowie stosunkami, ale majątek zahaczony, zmarnowany, długów bez końca.
— Wujaszek żartuje?
— Najprawdziwsza prawda.
— Jakże to być może, tu wszystko ma taką minę zamożności.  —
— Po wiérzchu — prawda, ale zajrzéć we środek! Nieład, niedostatek —
— Nawet niedostatek?
— O! bywa czasem.  —
— Kredytu całkiem niémają chyba?
— Stracili go nieregularnością wypłat. — Sam Pan Hrabia doskonale pojmuje jak się pożycza ale serjo nie rozumié obowiązku oddania. Uszczęśliwia co roku kilku szlachty wzięciem ich sumek na lokacją, od których sumek potém ani procentu nie widzą, ani kapitału odebrać nie mogą.
— Ktoby to powiedział! — A! kwaśnoż musi być w domu.
— O! co to to nie — zobaczysz!
W téj chwili wysiadali przed gankiem właśnie, lokaj w szafirowéj liberij z srébrnemi guzikami, wyszedł przeciw nich. —
— Pan Hrabia w domu?
— W domu. —
— Pani Hrabina?
— Jest, panie. —
— Macie gości.
— Hrabia Alfred tylko ale to nie gość, uśmiéchając się w pół, rzekł służący.
Wskazano przybyłym górny salon, któryśmy wczoraj opisali, weszli do niego, ale w nim nikogo nie zastali. JW. Hrabia ubiérał się, JW. Hrabina ubiérała się, a Pan Alfred tylko co wstał dopiéro.
Mieli więc czas przypatrzéć się wszystkiemu, i Staś znowu unosić się zaczął, na widok wszystkich cacek i przyozdobień smakownych salonu, nad szczęściem tych ludzi.
August śmiał się serdecznie.
— Drogo kupują ten pozór dostatku! Drogo mój Stasiu! — pozór kupują istotą. — Zobaczysz, zobaczysz.
— Gruby głos, grubego zadyszanego Hrabiego S. P. Rzymskiego, dał się słyszéć na wschodach, zastukała klamka, zatrzęsły się drzwi. — Wszedł. — Poważnie postąpił przywitać szanownego sąsiada, a Stasia co stał wysznurowany w obcisłym swoim fraczku, z kapelusikiem w ręku u krzesła, zmierzył ciekawém okiem.
Przywitanie z Augustem, było poufałe prawie serdeczne (serdeczność nic nie kosztuje) poufałe, bo Augusta znano jako dobrze wychowanego, dobrego towarzystwa człowieka, serdeczne, bo wiedział Hrabia, że był rządny i mógł miéć kilkaset czerwonych złotych zawsze do pożyczenia.
— Mój siostrzeniec, Stanisław....
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Hrabia proszę siadać. — A pan, obrócił się do Stanisława, z dalekich stron przybywa do nas?
— Teraz — prawie wprost z zagranicy. Zwykle nawet mieszkam w jednym z moich majątków, dość z tąd odległym.
Staś wydał się z swoją młodością i niedoświadczeniem, wspominając tak z kopyta, o majątkach. Wuj trochę się uśmiéchnął, Hrabia głowę spuścił, sam Staś się zarumienił za siebie, ale nie stracił głowy.
— I jakże się podobają nasze strony. —
— Jeszczem ich prawie nie widział i nie znam, ale sądząc z dzisiejszéj próbki dodał — jedne z najprzyjemniéjszych w naszym kraju. —
— W istocie, rzekł Hrabia, vous conviendrez, że położenie. —
— Prześliczne, żwawo dodał Staś, ale umiano téż dopomódz naturze.
— A! a! wiele to pracy i kosztów wymagało, póki się tu cóś dało zrobić — wzdychając mówił gospodarz. Zastałem to w stanie natury i dzikości — człowiek ze smakiem nie może znieść mieszkania nie ozdobionego. Wziąłem się zaraz do urządzenia majątku, zaprowadzenia rozumowanego gospodarstwa — angielskiego ogrodu, wzniesienia budowli. Kilkanaście lat, pracowałem, jeszcze to nawet, ściśle biorąc, nie skończone. —
— Ale prześliczne, rzekł Staś. —
— Byłeś pan za granicą, et pourtant, rzekł trochę dumnie Hrabia — c’est comme à l’etranger.
Zupełnie. —
— A gdybyś pan widział gospodarstwo — starałem się o zdatnego człowieka — zaprowadziłem płodozmienne, owce, gorzelnią, olejarnią. — Rujnuję się na te ulepszenia, to moja passja. Et puis, nie tracę nawet na tém, owszem, owszem, dodał prędko, cela rapporte, cela rapporte, beaucoup. Mam dodał po chwili, parę tysięcy dusz na pobereżu — eh bien! złota ziemia, wielki gmach majątku, a w proporcją mniéjsza intrata.
Goście milczeli, bo cóż mieli mówić. —
— Teraz, rzekł ciągle wywodząc w pole pan Hrabia — jużem tak urządził moje interesa, że spodziéwam się siedziéć tylko spokojnie i używać. —
Goście spojrzeli po sobie ukradkiem. Boczne drzwi się otworzyły, i weszła JW. Hrabina.
O! tego dnia była jeszcze świéża i młoda, jak za dawnych, za szczęśliwych swoich czasów, wczorajszy smutek, opadnienie moralne ustąpiły, twarz się wypogodziła, błyszczały oczy, rumieniły usta; kibić jéj była giętka i kształtna. Był to dzień młodości, dzień zwycięztwa duszy, była piękną, piękną jeszcze, jak piękny pogodny zachód słońca.
Staś spojrzał i zmięszał się, tak ją znalazł piękną, imponującą, poważną, zachwycającą. —
Nastąpiła prezentacja i Hrabia umilkł, a gospodyni domu, zajęła się gośćmi. — Rzutem oka zmierzyła Stasia Hrabina, z twarzy jego pełnéj wyrazu, wyczytała całą duszę i spokojna już, jak znajomą xiążkę uważała, nie troszcząc się i nie badając więcéj. Ona już go znała — i w duszy westchneła, zazdroszcząc kobiécie, którą miał kochać, która go kochać miała; bo wiedziała wiele jest życia w téj duszy, wiele szczęścia może dać miłość jego. — I któż nieuważał, że kobiéty w jesieni życia, uczuć i wdzięków, z największém zachwyceniem patrzą na wiosenną młodzież? A młodzież ta, wzajemnie, przekłada nie raz trzydziestoletnią złamaną życiem, cierpieniem, kobiétę, nad świéżą, naiwną, skromną dziewczynę?? —
Staś był już w intencij jak sam powiadał, wkochania się w kogoś, spójrzawszy na Hrabinę, od razu powiedział sobie — A! gdyby mnie ona kochać mogła??
Bo Hrabina była piękną jeszcze, była wprawną w udawanie uczucia i młodości, i miała ten wdzięk dobrego wychowania, któren się niezastępuje niczém. — Wdzięk ten jest nieopisanym urokiem, on podnosi proste, ziemskie stworzenie do ideału i odebrać go tylko kobiécie, a zostanie trochę piękności, trochę nawet dowcipu, niczyjego nie zwracających oka.
Któż nie wié, jak się zaczyna rozmowa z nieznajomemi. —
— Jak się panu podoba okolica?
— Dawno pan w tych stronach?
— Co za śliczny dzień — co za brzydki dzień, albo — co za nieznośne gorąco i t p.
— Tak probując różnych przedmiotów, napomykając różne osoby, szuka się czegoś o czém by z nowo przybyłym mówić można, wspólnie znajomych rzeczy i ludzi. Dopiéro wówczas ożywia się rozmowa, ustaje przymus urywającéj się co chwila konwersacij i zebrana w koryto, płynie już daléj swobodnie, szeroko. —
Hrabia wziąwszy Augusta pod rękę, poprowadził go do okna, zostawując Stasia na fotelu naprzeciw kanapy i Hrabinéj. Ona z tą swobodą kobiéty, co całe życie w świecie spędziła, nie zafrasowała się bynajmniéj, zostawionym jéj do zabawienia gościem, nie zakłopotała się tą nieznośną missją. Staś więcéj na nią patrzał, więcéj ją badał, niż mówił. Wpadli na rozmowę o Berlinie, o Dreznie, o Szwajcarij Saskiéj etc. etc. rozmowa popłynęła daléj, nie będziemy jéj spisywać. Wkrótce gospodarz domu i Pan August zbliżyli się także do stolika, rozmowa stała się powszechną i ożywioną. Hrabina zaczęła mówić ze Stasiem o ogrodach, pokazywać mu kwiaty, rysunki mostów i altanek; Staś rozprostował się, stał swobodnym i pokazał jak był. Niepotrzebujemy mówić że się podobał.
Ale oto znowu się drzwi otworzyły i weszła — Mlle. Rose. — Hrabianka Róża z guwernantką.
Mlle. Rose (tak ją powszechnie nazywano) miała jeszcze guwernantkę, choć już by się bez niéj wybornie obejść mogła; — wysmukła,szczupła, wysoka, wysznurowana, prosta, z spuszczonemi oczyma, gładko uczesanemi włosami, w różowéj sukience, czarnym fartuszku, widocznie udawała młodziuchną; na rozkaz i wyraźną wolę rodziców, miała jednak lat około dwudziestu, z których tylko piętnaście przyznawała matka. Na wszelki przypadek dodawano jéj guwernantkę, ubiérano ją młodo, aby pokazać, że jeszcze nie czas było w świat ją wprowadzić. — Nie powiemy że matka utrzymywała ją umyślnie w tém dzieciństwie zmyśloném, ażeby niémiéć jéj z sobą wszędzie i nie pokazywać świeżéj różowéj twarzyczki, przy swojéj, mniéj już świeżéj i rzadko różowéj — ale może to była macierzyńskiego serca rachuba na przyszłość. — Guwernantka panny Róży, angielka poczwarnie brzydka, poczwarnie wystrojona, z czerwonemi włosami, żółtą pargaminową twarzą, czarnemi zębami, siwemi oczyma, wystrojona w kokardy i wstęgi, usiadła tuż przy hrabiance; która tylko dygnąwszy gościom, z spuszczonemi oczyma usunęła się zaraz i wzięła jakąś robotę.
Staś spójrzał na córkę i na matkę — i matka wydała mu się, piękniejszą. Jakże nie miało tak być, gdy ta z całém życiem swojém występowała, z duszą w rozmowie, w ruchach, w uśmiéchu; tamta jak wyprostowana lalka siedziała dzierzgając robotę i nie śmiejąc oczu podnieść.
Prawie jednocześnie, otworzył szumnie drzwi i wszedł Hrabia Alfred.
I znowu prezentacja i znów na chwilę przerwana rozmowa. Widząc obcych Alfred zasiadł się zaraz i czatował tylko na zręczność okazania swojego dowcipu. A że miał niepospolitą wprawę i potrafił dowcipować, zawsze i ze wszystkiego; nie długo czekał na zręczność, puścił piérwszą racę, potém drugą, potém bez końca. Wszyscy byli odurzeni, oślepieni, Alfred uszczęśliwiony, Staś śmiał się otwarcie i szczérze, ale nie z dowcipu, tylko z dowcipującego, na czém ten nie raczył się poznać. —
Hrabina tylko była widocznie pomięszana, te ucinki tysiąc razy publicznie i prywatnie słyszane, oklepane; ta żądza zajaśnienienia dowcipem niepohamowana, okrywały w jéj oczach nową śmiésznością Alfreda. Co chwila tracił u niéj na wartości, a porównanie ze Stasiem, dobijało go. Ona jedna nie smakowała w konceptach Hrabiego i gdy się z nich najgłośniéj śmiano, spuszczała oczy, udawała że niesłyszy, aby się uwolnić od poklaskiwania, na które zdobyć się nie mogła. —
Tak upłynął ranek do obiadu.
Otwarły się drzwi na rozściéż, Kamerdyner wszedł z tacą w ręku.
Mme la Comtesse est servie.
Wszyscy powstali z krzeseł — Augustowi rękę podała Hrabina, Staś prowadził Hrabiankę, nieszczęsny Alfred pochwycił Miss Fanny Oldnick; a za niémi solo szedł Hrabia, mrucząc cóś pod nosem, z miną najspokojniéjszego i najszczęśliwszego w świecie człowieka.
Po obiedzie, towarzystwo się rozdzieliło i mężczyzni poszli na fajki do pokoju Hrabiego, a Hrabina z xiążką w ręku, została w salonie na kanapie. Z książką w ręku, — a choć jéj czytać nie mogła — myśli bez końca podróżowały przez głowę, poruszały sercem, mięszały, niespokoiły. — Myślała jak zawsze o swojéj młodości, któréj tak bardzo, tak bardzo żal jéj było. W istocie miała czego żałować, stracona młodość jest dobro nieodzyskane nieopłacone, ale pytam się, któraż to młodość niestracona? któż powié, że jéj użył jak się spodziéwał, że go nie zawiodły nadzieje. Nikt podobno — każdy tyle marzy, tyle wygląda, tak bosko ubiéra sobie czarowny maj życia, że gdy przyjdzie, gdy przejdzie, gdy się spożyje, porównawszy marzenie swoje z życiem, powié z westchnieniem — Stracona młodość, stracona! I Hrabina to powtarzała — Stracona — Przebiegała wejrzeniem całe życie od wyjścia na świat, i brzydziła się niém, bo całe było fałszem i czczością.
Ona była córką nie majętnych, ale pięknego imienia ludzi, ludzi co jednak o piękném imieniu swojém zapomnieli już byli. Stosunki ich ze światem przyjmującym ich zawsze, jako dobrze wychowanych i dobrze urodzonych, choć niebogatych, przypominały tylko, dawną, zapomnianą świetność familij.— Julja wpadała niekiedy w czarodziejski świat wyższy, który jéj się uśmiéchał i znowu wracała do cichego, ubogiego rodzicielskiego domu. Z wyobraźnią niepohamowaną, z rozdrażnioném sercem, niepospolicie piękna, dowcipna, śmiała, wkrótce stała się głośną na tym świecie, którego pragnęła. — Żaden bal niebył bez niéj świetnym, żadna zabawa zabawną, wszędzie dla niéj zapraszano rodziców i Julia uroiła sobie wielką, szczęśliwą, przecudownie strojną w drogie kamienie i kwiaty, przyszłość. — Jak roić niémiała? — widziała przed sobą na kolanach tylu młodych najlepiéj wychowanych, najpiękniéjszych imion, największych majątków, ludzi. — Zdało jéj się, że wybrać będzie mogła takiego, który wszystkie życzenia serca, marzenia głowy, szalone nadzieje uiści. Czekała, patrzała, szukała. A tymczasem snuły się przed nią, jedna po drugiéj, postacie, z których żadna nie odpowiadała jeszcze marzeniu, ideałowi. Temu brakło majątku (choć młoda, już Julia pojęła znaczenie majątku i stosunek jego do szczęścia) temu imienia i dobréj sławy, temu uczucia i serca, temu głowy. Czekała, patrzała, bawiła się, śmiała, a tymczasem płynęły lata, płynęły, leciały, gnały się, migały. I przeszło dwadzieścia; a jednego wieczora troskliwa matka całując ją w czoło, powiedziała Julij.
— Julio, dziś tobie lat dwadzieścia — pamiętaj na przyszłość swoją wszystkim odmawiasz!
— A! mamo, czemuż się nikt taki, jakiego chcę nie stara o mnie — odpowiedziała Julja.
— Niéma Aniołów, droga Julciu — niéma aniołów! Czas wybrać.
— Jeszcze rok mamo, droga mamo, jeszcze dość będzie czasu.
I rok znowu upłynął, mignął jak jaskółka, a Julja niewybrała jeszcze. — Znowu matka całowała ją w czoło i przypominała, znowu ze łzami prosiła Julja, poczekajmy. I wyglądała z wiérzchołka swoich nadziei, jak w bajce, czy nie nadjedzie czekany. —
Pędziły tumany drogą, przybywało wielu, nie przybył ten, o kim marzyła. I smutno się jéj zrobiło na sercu i rzuciła oczyma po ziemi już, nie gdzieś w oddaloną przyszłość. Starających się było jeszcze wielu, ale najlepsi zrobili już wybór, oddalili się, poumiérali lub pożenili (co na jedno wychodziło). — Hrabia Ś.P. Rzymskiego, dość na oko bogaty, przystojny (był nim wówczas), zaczął się starać o pannę Julję. W prawdzie niémiał ani serca, ani głowy, ale miał kilka tysięcy dusz i nadzieję mnogich sukcessij na chorych ciotkach, suchotniczych wujach, astmatycznéj babce i t. d. Oświadczył się, został przyjęty. —
Julja smutnie została Hrabiną, i nie przeto szczęśliwszą. W kilka tygodni po ślubie bogactwo męża i nadzieje jego na ciotkach i wujach, w oczach jéj zagasły i ujrzała długi, niedostatek, fałszywe położenie męża, jego nieznośne głupstwo, zupełny brak czucia, zasad, wyobrażeń o jakichkolwiek obowiązkach. — Zdała się na wolą przeznaczenia, spuściła głowę i umilkła. Nie skarżyła się napróżno, nie płakała nawet przed rodzicami; niémiała prawdziwie religijnego wychowania jednakże i niepotrafiła cierpieć, nie szukając ulgi i pociechy na cierpienie.
Cisnęło się mnóstwo jeszcze do nóg pięknéj Hrabinéj, a JW. Hrabia Ś. P. Rzymskiego, dumnie tryumfował, gdy ją widział otoczoną czcicielami, wielbioną, wynoszoną, czczoną jak bóstwo. Niepojmował on, aby kogokolwiek nad niego przenieść było podobna, kogokolwiek kochać po nim. Miał zaś wyobrażenie pocieszne, że go żona niezmiernie kochała. Zamykał więc oczy na całe jéj postępowanie.
Nie krępowana uczuciem obowiązków, podżegana przez wyobraźnią i serce, Hrabina, zrobiła piérwszy występny wybór. Cały świat wiedział o nim prócz JW. Hrabiego, któren śmiał się z kochanka i co rano pytał go, zanosząc się od śmiéchu.
— A! a nieprawda, że piękna Hrabina Comme un ange! Zakochany! zakochany! napróżno! Ça! Żałuję cię serdecznie.
Można mu było odpowiedziéć.
— A ja ciebie. Tego jednak, zawsze nieszczęśliwego udający kochanek nie uczynił. Hrabia tak był ślepy, że jego miłość jak swój tryumf, nie wiedząc że była jego wstydem i hańbą, obwodził, pokazywał, wyprowadzał co chwila na scenę. I zamiast wdzięczności od żony do reszty serce jéj stracił, kto wié, czy nie wolałaby była zazdrośnika; czy nie milsze by jéj było męczeństwo, od téj swobody, która jéj odkrywała tak niesłychane, nieograniczone głupstwo tego, który był z nią związany na zawsze.
Piérwszy wybór Hrabiny, był nieszczęśliwy — człowiek co jéj serce czy głowę tylko może pozyskał, był to zręczny oszust, co wybornie grał rolę rozumnego, znakomitego, pięknego, wziętego, czułego i jakiego chcecie człowieka. — Nic w nim nie było prawdziwego, począwszy od włosów, a skończywszy na sercu; — niemiał i tego i tego. Był to jeden z tych aktorów, co niedostatek wszystkiego, zastępują zręcznością. Wpatrują się w świat, zbiérają pozory i kształty wszystkiego, wiedzą jak wygląda bogaty, jak się tłumaczy dowcipny, jak się wyraża namiętność, jak się maluje rozum; i udają potém wybornie, to co im udawać potrzeba. Tacy ludzie często najwprawniéjsze oko, najostrożniéjsze oszukają serce, ale na krótko — Jeden rożek niebacznie odchylonéj zasłony, odkrywa nagość i złudzenie ustaje. —
Wkrótce Hrabina z wzgardą odepchnęła, tego, którego z otwartemi rękoma i nadzieją szczęścia przyjmowała za zbawcę.
Po nieszczęśliwéj próbie opuściła ją nadzieja, obwinęła się w swoje przeznaczenie i usiadła spokojnie z rozpaczą w sercu — Ale to niedługo trwało, nadzieja zaświéciła znowu, nowi pokazali się ludzie, oni się zdali inszemi, lepszemi — i inaczéj tylko zawiedli. —
Ostatnim zawodem Hrabinéj, był Alfred w którym spodziéwając się znaleść życie, uczucie, duszę, znalazła tylko trochę zimnego dowcipu, pokrywającego zupełną próżnię. Widzieliśmy jak go traktowała i z kilku słów rozmowy, całéj wzgardy jaką ku niemu miała, domyślać się można.
Teraz, Hrabina przeżyła młodość — a wspomnienia jéj przebiegłszy, nie darmo mówiła w duszy — Stracona! Bo niebyło i chwili prawdziwego szczęścia, w tym różnorodnym błyskotliwym obrazie; same zawody, upokorzenia, zgryzoty. Nie sądźmy jednak, żeby zbyt głośno, odzywało się w niéj sumienie. Ona niewiedziała prawie co czyniła, otoczona tysiącem przykładów, uniewinniała się przykładami. Jéj żal było nie występnego życia, ale zawodów, dręczył ją smutek nie sumienie.
Taką była Hrabina Julia — Wróćmy do naszych gości, którzy już także powrócili do saloniku na górze. Hrabia gospodarz sapie siedząc w krześle, Alfred dowcipuje, Staś uśmiécha się do Hrabinéj, Hrabina wzdycha, August wzrusza lekko ramionami.
— Pan chciałbyś poznać, nasz świat, nasze towarzystwa — eh bien, mówiła Hrabina do Stasia, faites nous l’honneur, de venir nous voir na Święty Edward — Są to imieniny mego męża, będziemy mieli całe sąsiedztwo.
Staś się w milczeniu ukłonił, uszczęśliwiony był zupełnie —
Hrabia dosłyszawszy słów żony, dodał z drugiego końca salonu.
— A nie czekając Ś. Edwarda, prosiemy pana jak najczęściéj — My się tu na wsi tak nudzim. —
Staś ukłonił się w drugą stronę.
Alfred szepnął po cichu.
C’est flatteur pour nous autres!
Hrabina udała że niesłyszy.
Ale czas było jechać, August od kwadransa miał kapelusz w ręku i spoglądał na próżno na Stasia, który nie przestawał opowiadać coś bardzo zajmującego Hrabinéj, nareszcie zbliżył się do niego i rzekł.
— Jedziemy.
Nowe zaproszenia, pożegnanie, wyjechali nareszcie. Zaledwie siedli do powozu, Staś wuja serdecznie ściskać zaczął.
— Jakże ci dziękuję, żeś mnie do nich zawiózł, a to skarb ten dom. Hrabina une femme de trenie ans. —
Qui en a quarante, dodał wuj —
— Co nam do tego — ale jeszcze ładna i —
— Znudzona Alfredem —
— Był więc jéj —
— Kochankiem — rzekł August zimno, i nie on jeden, nie piérwszy, a zapewne nie ostatnim także. Hrabina lubi zmieniać kochanków, jak rękawiczki.
— Tém lepiéj, rzekł Staś — niéma się czego lękać scen patetycznych i rozpaczy na końcu. — Hrabia, tłusty Hrabia doskonale naiwny, ślepy, głuchy — i pewien siebie; wzór mężów — Hrabina powinna go była wypisać sobie umyślnie, gdyby się na podoręczu nie znalazł Alfred.
Une bête qui a infiniment d’esprit przerwał wuj.
— Doskonale wujaszku determinujesz — Widziałeś jak Hrabina, pogardliwie litościwie uśmiéchała się z jego konceptów, dla nas świéżych, a dla niéj zapewne wyszarzanych od dawna. Nieoszacowany dom, nieoszacowany wujaszku, niemogliśmy trafić lepiéj.
— Niepotrzebuję cię przestrzegać — rzekł wuj zapalając cygaro, że kobiéty zawiedzione, kobiéty które francuzi wyśmiéwają zowiąc je incomprises, kobiéty z rodzaju Hrabinéj, w wieku krytycznym są najniebezpieczniéjsze. — Czepiaja się oburącz ostatniego kochanka, czując że jest ostatnim. — Nie życzę ci wpatrywać się bardzo w zwiędłe wdzięki Hrabinéj, zostaw ją lepiéj Alfredowi. —
Staś śmiał się do rozpuku. —
— Niepojmuję zupełnie jéj przywiązania do Hrabiego Alfreda; trzeba być bardzo nie wprawnym, żeby go niepoznać od razu. Pozwalam na zakochanie się w głupstwie, w egoizmie, w największéj śmiészności, (są tajemnice niezbadane w przyrodzeniu) ale niepojmuję zakochania się w dowcipie.
— Patrz jednak ile takich namiętności.
— To tak jakby kto chciał, zgotować obiad w lodowni — z dowcipu mogą być ledwie słodkie lody, i to gdy się doda do lodu, dużo a dużo cukru.
Tak rozmawiając zbliżali się do domu; reszty rad wuja i konceptów siostrzeńca powtarzać wam nie będziemy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.