Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Obraz Leopolda Roberta.

Pozostawmy Hectora Caraffę jadącego drożynami wijącemi się wśród gór; a mając nadzieję przybyć przed nim, udamy się za pozwoleniem naszych czytelników gościńcem wiodącym z Neapolu do Rzymu, tą samą droga spieszy nasz ambasador Dominik Józef Garat. Nie zatrzymamy się w obozie Sessy, gdzie się odbywają ćwiczenia wojenne wojsk króla Ferdynanda, ani też na wieży Castell one de Gaeta, tak niewłaściwie nazwanej grobem Cycerona, nie zatrzymamy się również przy powozie ambasadora który pędzi galopem z pochyłości Castellony, wyprzedzimy go do Itrii, gdzie Horacy, jadąc do Brindisium jadł kolację z kuchni Kapitona, a spał u Mureny.

Murena praebente domum, Capitone culinam“.

Dzisiaj, to jest w epoce w którą wprowadzamy naszych czytelników, małe miasteczko Itria nie jest już l’urbs Marmurrarum, na 4.500 mieszkańców nie ma ludzi, którzyby dosięgli sławy głośnego prawnika rzymskiego, albo jego szwagra mecenasa.
Przytem nie potrzebujemy ani jeść, ani też prosić o gościnność, pragniemy tylko odpocząć kilka godzin u miejscowego stelmacha, u którego spotkamy się pewno z ambasadorem, a to dzięki złej drodze jaką się puścił.
Dom don Antonia de la Rota (który nazwisko swoje wywodził z czasów gdy Neapol należał do Hiszpanii, a może zawdzięczał je powabnej formie jaką nadawał jesionom i wiązom, którym najtrudniej dać kształt okrągły) leżał, w skutek przezorności właściciela, czyniącej honor jego inteligencji, o dwa kroki od poczty, naprzeciwko hotelu del Riposo d’Orazio, którego sam już szyld oznaczał pretensję (mówimy tu o samym hotelu) że był zbudowanym na miejscu domu Mureny. I w istocie, don Antonio de la Rota sądził i to z wielką przenikliwością, że osiedlając się koło poczty, gdzie podróżni zmieniali się co chwila i naprzeciwko hotelu, który ich pociągał pamiątkami klasycznemi i posilał zarazem ciało, żaden z powozów rozbitych na tych sławnych drogach, na których Ferdynand sam ile sobie przypominał wywrócił się dwa razy, nie mógł mu się wymknąć bezkarnie.
I w istocie, don Antonio z powodu niedbalstwa inspektorów głównych gościńców Jego Królewskiej Mości Ferdynanda, doskonałe robił interesa; nasi czytelnicy me zadziwią się więc wcale, gdy usłyszą wszedłszy do jego domu, jako znak dobrego humoru, dźwięki narodowego tamburina, zmieszane z odgłosem gitary hiszpańskiej.
Ale wesołość don Antonia, podniecała nietylko pomyślność wzrastająca jego domu, tak właściwa każdemu przemysłowcowi miał on jeszcze dnia tego inny powód do radości; wydawał swoją córkę Franceskę za swego pierwszego czeladnika Pepino, któremu miał zamiar po usunięciu się od interesów, oddać swój zakład. Przebieżmy więc ciemne przejście ciągnące się od jednej fasady domu do drugiej i rzucimy wzrok na ogród i dziedziniec. O ile główna fasada, to jest wychodząca na ulicę jest poważną, pustą, o tyle przeciwległa jest ożywioną, świetną, ludną.
Ta cześć posiadłości don Antonia, którą właśnie przebywamy, składa się z tarasu z balustradą o sześciu stopniach, które prowadzą na dziedziniec, wyłożony gliną, służący podczas żniwa za stodołę do młócenia zboża. Dziedziniec i taras tworzą niby olbrzymią altanę, złożoną z winnej latorośli, która przerzucając się z drzew sąsiednich, na ściany domu pobielonego na biało, tworzy zielone, fantastyczne festony i łagodzi pół-cieniami zmieniąjącemi miejsce za każdym podmuchem wiatru olśniewającą białość ścian domu, które dzięki współudziałowi przyrody, harmonizują prześlicznie z czerwonymi dachówkami dachu, odznaczającemi się ostro na ciemnym błękicie nieba. Słońce rzuca na ten obrazek malowniczy jaskrawe promienie jesiennego poranku i przebijając się przez splecione liście zieleni, tworzy niby złote prążki, na marmurowych płytach tarasu i twardym gruncie dziedzińca.
Za dziedzińcem ciągnie się ogród, raczej plantacja topoli, zasadzonemi bez planu, łączącemi się ze sobą gałązkami winorośli, na których zwieszają się grona winne, jakich niepowstydziłaby się nawet ziemia obiecana. Te grona, ciemno purpurowe, są w tak wielkiej obfitości, że każdy prawie przechodzień czuje się w prawie zerwania z winorośli tyle winogron, ile potrzebuje do zaspokojenia łakomstwa lub też ugaszenia pragnienia, a tymczasem drozdy, kosy, wróble ze swojej strony, odrywają tak jagody gronek, jak przechodnie winne grona z latorośli. Kilka kurek biegających tu i tam w plantacjach, pod czujnem okiem poważnego i prawie nieruchomego koguta, mają także udział w tej gratce, już to zbierając spadłe gronka, już to podlatując w górę i zawieszając się dziobkami, a najniżej wiszące gronka, zajadając je żarłocznie. Ale co tam znaczy dla bogatej natury cały ten świat złodziei, maruderów i pasożytów; z tego co zostanie, złoży się jeszcze zbiór bogaty, który zaspokoi potrzeby, aż do przyszłego roku. Opatrzność została wyłącznie wymyślona dla bezczynnych umysłów nie troszczących się o nic.
Za ogrodem rozciągają się pierwsze stopnie Apeninów, dające w starożytności schronienie nieokrzesanym pasterzom Samnickim, którzy zmusili legiony Postumiusza by przeszły pod ustawionem jarzmem, a z którymi Rzymianie lękali się walczyć, szukając z niemi napróżno przymierza przez 20 wieków. W tych górach chroni i utrzymuje się za każdem wstrząśnieniem politycznem opuszczająca doliny lub płaszczyzny, dzika i nieprzyjacielska niepodległość rabusiów.
A kiedyśmy już podnieśli kurtynę teatru, wyprowadźmy na scenę aktorów.
Dzielą się oni na trzy grupy: Pierwszą tworzą ludzie nadający sobie tytuł rozsądnych, ale nie z tego powodu że im przybyło rozumu, lecz dla tego, że przestali być młodymi; siedzą oni na tarasie koło stołu zastawionego butelkami o długich szyjkach, owiniętemi słomą, tworzą oni pierwszą grupę której prezyduje don Antonio della Rotta.
Drugą grupę składają młodzi ludzie i młode dziewczęta tańczące tarantellę, na ich czele stoi Peppino i Franceska, to jest narzeczeni.
Trzecia nakoniec grupa, składa się z trzech muzykantów orkiestry; jeden z muzykantów gra na gitarze, dwaj drudzy biją w bęben; grający na gitarze siedzi na ostatnim stopniu schodów, które łączą taras z dziedzińcem, dwaj drudzy siedzą koło niego, aby zachować swobodę ruchów, i módz w pewnych chwilach uderzać w bęben łokciem, głową lub kolanem.
Te trzy grupy, mają za jedynego widza młodego człowieka, mogącego mieć najwyżej lat dwadzieścia dwa, stojącego a raczej opartego o mur na wpół zwalony, który w części należy do don Antonia, a w części do rymarza Giansimone, jego sąsiada, tak że nie podobna powiedzieć czy ten młody człowiek jest u rymarza czy też u kołodzieja.
Ten widz nieporuszony i na pozór obojętny, wzbudza obawę tak w don Antonio jak w Pepinie i Francesce, gdy od czasu do czasu zwracają na owego przybysza spojrzenia, które zdają się wyrażać życzenie, aby ten niepotrzebny sąsiad znalazł się w tej chwili od nich daleko.
Ponieważ wszystkie osoby któreśmy przedstawili naszym czytelnikom, są mniej więcej figurantami tylko w naszym dramacie, a tylko ten młody człowiek ma odegrać rolę dosyć ważną, nim więc wyłącznie zajmować się będziemy.
A więc jakeśmy to już wyżej powiedzieli, ten młody człowiek nie ma więcej nad lat dwadzieścia dwa, jest silnie zbudowany, jego blond włosy wpadają w kolor rudy, duże błękitne oczy wyrażają inteligencję, czasami przybierają wyraz dziki, płeć która w latach dziecinnych nie była wystawioną na upały i słoty, naznaczona jest kilkoma piegami, nos ma prosty, usta wązkie, zęby malutkie, ostre jak u szakala, wąsy i zarastająca broda są płowego koloru.
Aby uzupełnić portret tego dziwnego młodzieńca wpół wieśniaka, a na wpół mieszczanina, dodać musimy, że jego rudy ubiór, nawet kapelusz z szerokiemi brzegami, zdradzają ex-seminarzystę.
Jest on najmłodszym z braci Pezza. Ponieważ słabszym był fizycznie od braci, którzy zostali parobkami, krewni więc chcieli oddać go do klasztoru. Mieć dziecko w zakonie, jest najwyższą ambicją chłopską z okolicy Labour, z Abruzów z Bazilicatu i Kalabrji. A więc ojciec młodzieńca oddał go do szkoły w Itrii, a kiedy nauczył się czytać i pisać, otrzymał dla niego od proboszcza w kościele św. Zbawiciela miejsce zakrystjana.
Wszystko szło dobrze aż do lat piętnastu. Dziecię pobożnie służyło do mszy, z minką świętoszka poruszało kadzielnicą w czasie procesji, z pokornem pochyleniem główki dzwoniło idąc przed świętym wiatykiem; postępowanie podobne jednało mu sympatję dusz pobożnych, które zawczasu dawał mu tytuł braciszka Michała. Dziecię tak się już przyzwyczaiło do tego miana, że przybiegało na wezwanie. Ale przejście z wieku dziecinnego do lat młodzieńczych, wywarło na małym zakrystjanie wpływ który oddziałał na jego istotę moralną. Zasmakował nieznacznie w przyjemnościach, których dotąd unikał; nie mieszał się wprawdzie do koła tańczących, lecz zazdrośnem okiem spoglądał na tancerzy idących w parze z pięknemi tancerkami. Raz ujrzano go z fuzją na ramieniu ścigającego drozdy i kosy. Jednej nocy usłyszano nieśmiałe dźwięki gitary, wychodzące z jego pokoju. Idąc za przykładem króla Dawida który tańczył przed arką, odważył się jednej niedzieli tańczyć tarantellę, wcale zgrabnie; rok jednakże jeszcze chęć światowa walczyła z pobożnemi życzeniami jego krewnych, ale ze skończeniem lat siedmnastu, oświadczył że po wypróbowaniu swoich skłonności, wyrzeka się życia zakonnego, pragnąc zająć miejsce mu właściwe w społeczeństwie, nie odrzucając części mu należnej rozkoszy życia będących dziełem szatana. Przeciwnie czynią neofici, oni wyrzekają się świata i spraw szatana.
W skutek podobnych wyobrażeń, braciszek Michał prosił, aby mu wolno było terminować u majstra Giansimone, utrzymując, że miał prawdziwe powołanie do robienia siodeł dla mułów, i chomont dla koni, od którego powołania odwiódł go na chwilę klasztor.
Było to wielkie zmartwienie dla rodziny Pezza, która tym sposobem traciła nadzieję ujrzenia jednego ze swoich członków proboszczem, lub przynajmniej kapucynem albo karmelitą, ale braciszek Michał oświadczył życzenie swoje tak stanowczo, że trzeba było je spełnić.
Życzenie zakrystjana pochlebiało miłości własnej Giansimonego. Wprawdzie braciszek Michał, pomimo swego przydomku, nie zbyt gorąco wzdychał do nieba, lecz w każdym razie, był to niezły chłopiec. Wprawdzie w kilku wypadkach, w których wina nie po jego była stronie, pokazał kim być umiał. Dnia jednego jego przeciwnik sądząc go bezbronnym, błysnął mu przd oczyma nożem, ale braciszek Michał wydobył również nóż z kieszeni i tak doskonale sprawił się w pojedynku, że odtąd nikt go wyzywać nie śmiał. Cichaczem, bo wszystko czynił podstępnie, w skutek zapewne klasztornego wychowania, nauczył się sam tańczyć, a nadto stał się jednym z najcelniejszych strzelców, chociaż nikt z pewnością twierdzić tego nie mógł i słodko melodyjnie grał na gitarze, chociaż nikt nie widział kto go uczył, że kiedy poruszył struny gitary siedząc w otwartem oknie, każda młoda dziewczyna, znająca się na muzyce, z przyjemnością zatrzymywała się pod jego oknem.
Ale ze wszystkich młodych dziewcząt Itrii, jedna tylko zwracała na siebie spojrzenia młodego sługi kościoła i ta właśnie dziewczyna, jedyna może ze wszystkich swych towarzyszek była nieczułą na dźwięki gitary braciszka Michała.
Tą nieczułą istotą była Francesca, córka don Antonio.
Lecz my, jako pisarz powieści i romansów, znający dobrze historję życia Michała Pezzy i wiele takich rzeczy, o jakich współobywatele nie wiedzą, nie wahamy się powiedzieć: że sąsiedztwo don Antonia z domem Gianimonego a szczególniej neutralność na wpół zrujnowanego muru, który był niczem dla takiego jak Michał zucha, zdecydowały go nietylko obrać rzemiosło stelmacha, lecz nadto wyżej wymienione pobudki zniewoliły go przyjąć obowiązek u Giansimonego i gdyby jego pryncypał był krawcem lub ślusarzem, a sąsiadował z don Antoniem, braciszek Michał byłby z pewnością czuł takie powołanie do krajania sukien i szlifowania, jak do wypychania siodeł i robienia chomont dla koni.
Pierwszy don Antonio odkrył tajemnicę, jaką podzieliliśmy się z czytelnikiem. Nieruchoma postać młodego stelmacha ukazująca się po skończonej robocie w oknie wychodzącem na taras, dziedziniec i ogród kołodzieja, wydała się faktem godnym uwagi. Obserwował czas jakiś kierunek spojrzeń sąsiada; spojrzenia te błędne i bez wyrazu, kiedy Franceski nie było, za pierwszem jej ukazaniem, stawały się wymowne, nieruchomo ku niej zwrócone; spojrzenia te, nie pozostawiały Francesce najmniejszej wątpliwości co do uczucia, jakie w sercu sąsiada wznieciła, one także oświeciły jej ojca.
W sześć miesięcy po wejściu Michała do terminu u Giansimonego, Antonio uczynił to odkrycie; nie przeraziło ono go wcale ze względu na córkę, gdyż zapytana przez ojca, odpowiedziała otwarcie, iż nie ma nic przeciwko Pezzie, ale kocha Peppina.
A ponieważ miłość ta wchodziła w zamiary don Antonia, przyzwalał na nią całem sercem, lecz uznawszy że obojętność Franceski, nie była dosyć silną bronią, przeciwko zamiarom młodego kościelnego, postanowił go usunąć: rzecz ta wydała mu się nadzwyczaj łatwą, kołodziej i stelmach mieszkali tak blisko siebie, że mogli sobie podać ręce; prócz tego don Antonio i Giansimone nietylko sąsiadowali z sobą, lecz byli kumami, a związek podobny jest we Włoszech południowych wielkiej doniosłości; poszedł więc do Giansimonego, wystawił mu położenie rzeczy, i prosił go jako o dowód przyjaźni, by wydalił Michała. Giansimone, uznawszy prośbę ojca swej chrzestnej córki za bardzo słuszną, przyrzekł ją spełnić przy pierwszej sposobności niezadowolenia ze swego ucznia.
Ale jakby na złość zdawało się że Michał podobnież jak Sokrates, miał jakiegoś dobrego ducha, który mu radził. Od tej chwili młody człowiek który niezłym tylko był czeladnikiem, stał się doskonałym uczniem; napróżno Giansimone szukał powodu do nagany, nie mógł go złapać na lenistwie; ośm godzin tylko obowiązanym był pracować dla majstra, a teraz poświęcał mu pół dziewiąta godziny pracy, niekiedy nawet i dziewięć. Co do jego robót nic mu w ich odrobieniu zarzucić nie mógł. Czynił nadto takie postępy w swojem rzemiośle, że jedyną uwagą jakąby Giansimone mógł mu by uczynić, była ta okoliczność: że kupujący zaczęli przekładać roboty wykończone przez czeladnika, nad prace odrobione przez samego majstra. Co do jego postępowania, było ono bez skazy: po skończonej robocie Michał szedł do swego pokoju, schodził tylko na kolację, a po kolacji znów wracał do swego mieszkania w którem zostawał aż do rana. Giansimone postanowił wziąść za powód do niezadowolenia jego upodobanie do gitary, chciał mu powiedzieć że gra na tym instrumencie drażniła mu nerwy, ale młody człowiek sam z siebie porzucił gitarę, tem bardziej gdy spostrzegł że ta właśnie dla której z ulubionego instrumentu wydobywał tony, nie słuchała go wcale.
Co tydzień don Antonio użalał się przed swoim kumem, że nie wydalił swego ucznia, a na każdą skargę kuma, Giansimone pocieszał go że z pewnością, oddali Michała na przyszły tydzień, ale po tygodniu braciszek Michał ukazywał się podług zwyczaju w oknie, a każdy upłyniony tydzień zwiększał jego gorliwość do pracy.
Wreszcie pewnego pięknego poranku Giansimone przyprowadzony do ostateczności naleganiami don Antonia, oświadczył swemu czeladnikowi że zmuszony jest wypowiedzieć mu miejsce.
Braciszek Michał kazał sobie powtórzyć dwa razy to dziwne wypowiedzenie służby; zapuszczając wzrok swój jasny i pełen wyrazu stanowczości w błędne i trwożne spojrzenia swego majstra zapytał.
— I dla czegóż to mamy się rozłączać?
— A to dobre, odpowiedział stelmach, próbując przybrać minę pełną godności, ty mnie się śmiesz pytać. Czy czeladnik może badać majstra?
— Mam do tego prawo, odpowiedział spokojnie braciszek Michał.
— Masz prawo! masz prawo! powtarzał zdziwiony stelmach.
— Bez wątpienia — wszak zrobiliśmy kontrakt.
— Nie robiliśmy wcale ze sobą żadnej umowy, przerwał mu Giansimone, ja nic podobnego nie podpisałem.
— Ale mimo to, zrobiliśmy kontrakt, do umowy z ludźmi poczciwymi nie potrzeba ni pióra, ni papieru, ni atramentu, na to dosyć słowa danego.
— Pomiędzy uczciwymi ludźmi, mruczał stelmach.
— Alboż nie jesteś poczciwym człowiekiem? spytał zimno braciszek Michał.
— Ale tak — na Boga, odrzekł Giansimone.
— A więc!... jeżeli jesteśmy uczciwymi ludźmi, powtarzam raz jeszcze, zrobiliśmy więc umowę, umowę która opiewa, że ja powinienem ci służyć jako czeladnik, a ty ze swojej strony powinieneś mnie uczyć swojego rzemiosła i abym ci tylko nie dał powodu do niezadowolenia, nie masz prawa wypędzać mnie od siebie.
— Tak, ale jeżeli mi dasz powód do niezadowolenia? A co!
— Czy dałem ci jaki powód?
— Dajesz mi na każdym kroku.
— Jaki?
— Jaki, jaki!
— Dopomogę twej pamięci... Czy jestem próżniakiem?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Czy jestem zawadjakiem?
— Nie.
— Pijakiem?
— O nie... pijesz tylko wodę.
— Czy jestem rozpustnikiem.
— Tego by tylko brakowało biedaku.
— A więc, jeżeli nie jestem ni rozpustnikiem, ni pijakiem, ni zawadjakiem, ni próżniakiem, jakiż więc mógłbym ci dać powód do niezadowolnienia.
— Nie ma pomiędzy nami zgodności humoru.
— Zgodności humoru, odrzekł Michał, otóż po raz pierwszy nie zgadzamy się z sobą, powiedz mi więc jakież są ułomności mego charakteru, a będę się starał wykorzenić je.
— Nie powiesz że nie jesteś upartym.
— Czy dla tego że nie chcę iść od ciebie?
— A więc przyznajesz że nie chcesz opuścić u mnie służby.
— Bez najmniejszej wątpliwości że nie chcę.
— A jeżeli cię wypędzę.
— Jeżeli mnie wypędzisz, to co innego.
— Oddalisz się więc wtenczas?
— Tak, ale ponieważ dopuściłbyś się w takim razie względem mnie niesprawiedliwości, na którą niezasłużyłbym wcale, wyrządziłbyś mi zniewagę, którejbym ci nie puścił bezkarnie.
— A więc? spytał Giansimone.
— A więc! wyrzekł młody człowiek nie podnosząc głosu ani o ton jeden wyżej, ale patrząc bystro z wyrazem stanowczości na Giansimonego, zabiłbym się... jak jestem Michał Pezza.
— Zrobiłby jak mówi, krzyknął stelmach i cofnął się w tył.
— Jesteś o tem przekonany, nieprawdaż? spytał braciszek Michał.
— Na honor... tak.
— A więc kochany pryncypale, ponieważ znalazłeś czeladnika, który nie jest ani rozpustnikiem, ani pijakiem, ani próżniakiem, który cię nadto szanuje z całej duszy i kocha z całego serca... byłoby więc daleko lepiej... powtarzam raz jeszcze, abyś sam poszedł do don Antonia i powiedział, że za nadto jesteś poczciwym abyś mógł wypędzić biednego chłopca, który ci chlubę przynosi. Czy dobrze?
— Dobrze, odpowiedział Giansimone, tak będzie najlepiej.
— I najrozsądniej, dodał młody człowiek z lekką ironią w głosie. A więc rzecz już ułożona, wszak prawda?
— Ależ mówię ci że tak...
— Ręka...
— Oto ją masz.
Braciszek Michał uścisnął serdecznie rękę, swego pryncypała i tak spokojnie wziął się do roboty jak gdyby przed chwilą nic nie zaszło.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.