Kuszenie (Čapek)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Kuszenie
Pochodzenie Boża męka
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Alberti
Tytuł orygin. Pokušení
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KUSZENIE
Długo już chodził Różyczka jak we mgle.

Bronił się przed tem do upadłego i bez końca wymyślał argumenty za i przeciw. Udowadniał coś sobie. Złościł się. Walczył ze sobą ostro, aby się skoncentrować. A zarazem tęsknił, aby to go uniosło bez myśli i kierunku. Pozwolić unieść się!
Być takim jak czarny drąg — na stawie — w mgłach. — Myślał o tem.
Nad wodą krzyczy mewa i zlatuje, aby złapać powierzchnię w pazury. Woda zakołysze się — a mewa ucieknie, jak ulicznik. Dopiero, Bóg wie, gdzie zachychoce.
Różyczka zastanawiał się: odjadę czy zostanę? Wszystkie argumenty zmartwiały i nie mógł ich już wzmocnić. Zmartwiały i utknęły. Nie mógł się od nich uwolnić — od argumentów, które go już nie cieszyły.
Zwiędły w tym wąskim pokoju — w pokoju, który go już nie cieszył — argumenty, aby został i nie odjeżdżał; nie porzucał zbytecznie spokoju, zajęcia, przyzwyczajeń swoich, łóżka i karła wygodnego.
— Przecie nie potrzeba mi nic więcej — powiedział sobie — zostanę i wypełnię to wszystko prawdą życia. Moje miejsce jest wąskie i ciasne, ale mogę je pogłębić. Ach, zostać na zawsze!
— Albo odjechać! — powiedział sobie w tęsknocie. — Spróbować znowu! Runąć w świat jak kamień w wodę — — Gdyby tylko nie trzeba było decydować się! Gdybym się mógł — i sam nie wiedząc jak — ocknąć gdzieś w świecie i nie mieć przed sobą niczego więcej, prócz jednego dnia! O Boże! coby to był za dzień! Gdyby mi to zesłały: przypadek albo przeznaczenie, przyjąłbym! Ale chcieć samemu — to straszne!
— Odjadę — czy zostanę? Pójdę na pole — zdecydował się wkońcu — aby cośkolwiek uczynić, ruszyć się.
— Wyjść trochę na dwór! — wahał się przy drzwiach.
— Użyć wieczora! — nucił sobie.
— Ale zostań — mówi lampa, łóżko, fotel i nuda — poco iść? Iść to tak trudno. A zostać to tak łatwo i prosto. Iść to tak rozpaczliwie! — więc zostań!
— Nie, dzisiaj nie! — zdecydował się przemocą i poszedł.
— Zostań w domu! — mówią rozpalone ulice — już nie kusimy ciebie. Przemierzyłeś nas tyle razy, że już nas nie widzisz.
— Ani wy mnie nie widzicie — przeczył — wasze okna nie zabłysną już dla mnie ani spojrzeniem nieufności, ani spojrzeniem uśmiechniętej zalotności, ani też przeźroczystem spojrzeniem niespodzianki. Chodzę tędy codziennie. Staliśmy się dla siebie obcy. Tak. Za tyle lat!
Różyczka — kołując w roztargnieniu — uciekł do kawiarni, zadowolony, że się zagubić może w ulewie świateł i głosów, że znika w tłumie sam przed sobą, zadowolony, że płoną zwierciadła i brzękają szklanki.
Napisał palcem znak pytania na stole i odkrył na marmurowej płycie zabawne przebiegi żył, sieć przypadku, niezliczone drogi bez celu.
— Odjadę, czy zostanę? Oczy! kto to na mnie patrzy? Dziewczątko! — uśmiechnął się spojrzeniem — czego chcesz?
Śliczne oczy umknęły, uciekły, schowały się pod powieki. Słodko. Ciemno. Nie patrzą się nigdzie. Nic. Blade liczko pod czarnym kapeluszem. Zabawka ze słoniowej kości: dziecięce ręce. Przebierają na kolanie.
To wielkie, czarne — to mamusia. Przegląda mody. Siwe oczy ukradkiem przelatują, uciekają. Ani chwili spokoju. Cudowne są powieki tych oczu — spuszczone powieki.
Cudowny jest smutek. Miłość. Muzyka. Wieczór. Zapytanie i nic.
Śliczne jest spojrzenie tych oczu. Radość. Stroje. I znów muzyka. I znowu zapytanie.
Piękne jest kochanie. Wiosna. Fiołki na ulicy. Różowy kwiat: różowy uśmiech!
Ślicznie jest, gdy się spojrzy w oczy. Prosto w oczy. Prosto i silnie. Pytające, krótkie spojrzenie.
Gładkie twarze oblał pons.
Piękne są białe i zapłonione twarze. Piękne są smutne włosy. Smutne i delikatne ręce, złożone na kolanach, na czarnej, żałobnej sukni.
— Dosyć! — prosiły siwe oczy — tyle zaszczytu, mój Boże! Gdzież ukryć teraz twarz moją, moje oczy, powieki i ręce? Proszę nie patrzeć tak na mnie! Upuszczę szklankę! Za nic już na pana nie spojrzę!
— Delikatne ręce — myślał przejęty — tak jak ręce skrzypaczki. Tremolo. Bezprzedmiotowy płacz. Pieśń, która się kończy i nie kończy! Czy usłyszę kiedy bojaźliwą i piękną pieśń? Ten wibrujący, dziecięco-chropawy głos?
— Boże! to nie! Cóż powiedziałabym panu? Nie umię zliczyć do pięciu. Kto pan jest? Dlaczego się pan tak patrzy?
A za chwilę:
— Dlaczego się pan nie patrzy?
— Gdy się patrzę, myślę o ludziach wokoło, o pani, o pani oddechu, o wszystkiem, co powiedziałbym ci: nie wiem, o czem myślę, gdy patrzę.
Ale gdy nie patrzę — myślę o pani, o wszystkiem, czego nie widzę, o sobie samym, o szczęśliwym przypadku — a głównie — głównie o tobie.
— Proszę przestać! — proszę przestać!
Naprzeciw usiedli nowi ludzie, a w ich gronie —
— Ach, proszę się popatrzyć — wyrwały się siwe oczy — jakże jest piękna!
— Tak, piękna. Rzeczywiście jest piękna. Och, dziewczątko, jaka jest wielka i piękna! Dlaczego przyszła? kogo wypatruje ciemnemi oczyma?
Ach, któżby wytrzymał napastliwy widok urody? Któżby nie zachwiał się zmieszany i przelękniony? Któżby nie spuścił oczu?
Biada, że na niego spojrzała!
Powoli, bez wahania i zapytania podniosły się wielkie, czarne oczy nowoprzybyłej na jego twarz.
Wtedy serce jego przeraziło się i umilkło.
— Piękna jestem. Tylu zaleca się do mnie. Spójrz!
— Odjadę — odpowiedział posępnie.
— Zostań! Piękna jestem. Spotkasz mnie na ulicach, w bazarach i na uroczystościach. Wypatrzysz mnie w lożach teatrów. Spotkasz mnie zawsze — jeżeli tylko zechcesz. Możemy się poznać i — któż to wie?
— Odjadę — powtarzał uporczywie.
— Zostań! Tak mało mam zabawy, tak mało. A taka piękna jestem. Będziesz mnie widział często, codziennie — jeżeli zechcesz — i tak zbliska. Zostań!
— Nie! — odezwał się gorąco — odjadę! Odjadę i wrócę z ustami nasyconemi morzem i obczyzną. Wrócę z inną duszą. Z duszą bez zgrozy, zdumienia i drżenia. Ze szczerą, odważną, płonącą. A może z duszą bezwstydną i niespokojną. Z duszą okrutną! Z duszą — dla ciebie! Ale wtedy — wrócę po to, aby płakały twoje najpiękniejsze oczy, aby zachwiała się twa piękność! Abym był gorszy niż ty! Abyś mnie kochała! Aby się wypełniło przeznaczenie. Abym nie bał się Boga! Abym tobie dorównał! Niema nic straszniejszego nad piękność i odwagę.
Czarne źrenice odwróciły się i czarowały miękko — do nieskończoności.
— Niech będzie! Niech się to stanie przeznaczeniem. Odjadę — abym się odważył.
— Niech pan zostanie — odezwały się porzucone siwe oczy. — Ach, niech pan zostanie! przyszłabym tu znowu w przyszłą sobotę. Kiedyś może spotkam się z panem. Nie ucieknę, gdy pan do mnie przemówi. Dlaczego pan nie chce zostać?
— Ach, dziewczątko! — zapłakało jego serce zmysłową tkliwością — zostałbym. Dlaczegóż nie chciałbym zostać? Ale właśnie ty przypomniałaś mi dzień na obczyźnie. Przypomniałaś mi nieszczęśliwego na obczyźnie człowieka, nie wiem dlaczego tak nieszczęśliwego i straconego. Przypomniałaś mi szczęśliwy przypadek, uśmiech, łaskawe słowo w obcym języku i śliczne spojrzenie, które się już nie wróci: tę radość — gdybyś wiedziała — i ten przecudny dzień na obczyźnie.
Niema nic piękniejszego nad miłość i nad szczęśliwy przypadek. Nic nie dorówna miłemu spotkaniu, które się nie wróci.
Zostałbym — ale tyś we mnie wzbudziła wieczną tęsknotę do przypadków!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Stanisław Alberti.