Któś/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dla człowieka nawykłego do towarzystwa wykształconego, do zajęć umysłowych, rozmowy o przedmiotach ogólnego interessu, do związku duchowego z działalnością całego cywilizowanego świata, — dla człowieka jakim był Sylwan Horpiński — pobyt w Rusinowym Dworze, w towarzystwie dwóch prostych parobków, matki rozbolałej i utulić się niemogącej nigdy, sługi napół dzikiej — był niemal męczarnią. Osładzała ją tylko miłość dla tej nieszczęśliwej matki — potrzebna czasem wykolejonym, jak on był, sierotom, samotność, niechęć dla ludzi, którą w nim stanowisko jego spółeczne wyrobiło.
Naostatek Sylwan miał coś w sobie ze krwi matki; wspomnienia przywiązywały go do Ukrainy, a od tych prostych ludzi wiało stepem.
Nałóg przebywania w tej pustelni kilka razy do roku pobyt czynił znośniejszym. Wesołych chwil tu jednak spodziewać się nie mógł nigdy.
Horpyna, niegdyś idealnej piękności dziewczę, z dumną duszą, nie mogła się pogodzić z losem swoim. Ojciec Sylwana, którego pokochała, który ją kochał namiętnie, miał być jej mężem, rachowała na to, w myśli swej była już panią i królową — ślub dano im potajemnie pono: gdy nalegania rodziny, nacisk przyjaciół, gwałtowne odciągnięcie go od Horpyny, rozerwały ten związek serdeczny.
Zmuszony do tego przeniewierzania się, człowiek ten, kochający ją jeszcze, zapewnił, dla uspokojenia sumienia, jej los niezależny, wychowanie synowi i naostatek przekazał mu znaczną część majątku, którym mógł rozporządzać.
Wszystko to nie starczyło dla zawiedzionej, owdowiałej kobiety, do zagojenia ran serdecznych, do przejednania z wiarołomcą. Przebaczyć mu nie mogła ani losu swojego, ani tego, jaki zgotował synowi.
Zmuszona wynieść się z miejsca, gdzie na siebie i dziecko zwracała oczy, potem rozdzielić się z synem, któremu ojciec chciał dać jaknajstaranniejsze wychowanie, resztę życia spędziła, można powiedzieć, na nieustannym płaczu i wyrzekaniu.
Ciągle wspomnieniami szczęścia i doznanego zawodu drażniona, dumna Horpyna stała się dla siebie i dla tych, z któremi żyła — nieznośną. Wpadała w gniew po kilka razy na dzień, szalała czasem z bólu, rzucała się na ziemię, jęcząc i zachodząc od płaczu.
Udawało się niekiedy Sylwanowi na chwilę ją ułagodzić i ukoić, ale, ani on, ani wiek, duszy tej zranionej uleczyć nie potrafiły. Miała w sobie coś bohaterki starożytnej tragedyi, coś Medei, a nawet postać jej szlachetna i piękna, nawet język ludowy, którym się posługiwała, czyniły ją do nich podobną.
Niegdyś z wielkiem upodobaniem nucąca pieśni ludu, przesiąkłe tęsknotą — Horpyna czasem swój ból i żal przyoblekała w formę jakiegoś śpiewu zawodzenia płaczliwego. Siedziała z rozpuszczonemi włosami na ławie, łamała ręce białe i płacząc, nuciła co jej serce natchnęło.
Osobliwie, gdy samą była, powtarzały się często te nenie dziwne, których stara Tatiana słuchała od progu płacząc, a gdy wybuchały zbytnią rozpaczą, przemocą niemal zamykała jej usta.
Wiele dziwactw potrzeba było nieszczęśliwej przebaczyć. Czasem syna chciała mieć prostym parobkiem kozaczym i zetrzeć z niego wszelki ślad cywilizacyi; niekiedy chciwie usiłowała grosz gromadzić, aby go uczynić bogatszym jeszcze, możnym i dać mu środki — jemu, chłopskiemu dziecku, panowania i mszczenia się nad panami.
Chociaż Sylwanowi ojciec prawne jego w świecie stanowisko, jako ubogiego szlacheckiego dziecięcia, z pomocą pieniędzy i podrobionych papierów zapewnił, choć Horpiński mógł ukryć rzeczywiste swe położenie i stan — niemniej w jego duszy, pod wpływem matki wyrobiła się jakaś niechęć do szczęśliwiej wyposażonych, do tych, którzy nic do ukrywania nie mieli.
Umysł jego ciągnęła ku sobie ta cywilizacya, która go czyniła człowiekiem świadomym ludzi, świata, życia — serce wzdrygało się przeciwko społeczeństwu cywilizowanemu rozbratanemu z ludem; nauką i rozumem należał do wybranych, uczuciem do wydziedziczonych.
Rozdzierało go to na dwie istoty w wiecznej z sobą walce będące.
Smutny, zamknięty w sobie, skazany na wieczne osamotnienie lub posługiwanie się kłamstwem, przeciwko któremu oburzała się dusza jego, Sylwan wlókł ciężar żywota — znękany nim i jak matka zbolały zrozpaczony.
Na widok istot szczęśliwych, które nic do tajenia nie miały, a mogły iść z podniesionem czołem jasnem, budziła się w nim czasami jakaś niepoczciwa, szatańska chęć zemsty, i gotów był nieledwie szkodzić szczęśliwym, aby im nie zazdrościć.
Lat dochodził już niemal czterdziestu Horpiński, chociaż nie było tego znać po nim. W tem znaczeniu, w jakiem się to pospolicie bierze, nigdy nie używał młodości — żył skromnie, upajając się coraz nowemi jakiemiś studyami, pracą, sztucznemi interessami, jakie sam tworzyć musiał, aby cel mieć przed sobą. Wszystkie siły młodzieńcze nosił zaoszczędzone w piersi, zużytkować ich nie mogąc.
W tych kołach, wśród których się obracał, młody, dobrze wychowany, majętny, odznaczający się wykształceniem i nauką — ciągle był drażnionym przez kobiety, starające mu się podobać, bo one go sobie podobały. Często bardzo serce mu uderzyło do której z nich; ale natychmiast musiał uchodzić, bronić się — aby nie uledz pokusie szczęścia niemożliwego.
Powiedział sobie w chwilach takich zatrutych, że powinien iść za wolą matki, raz nazawsze wdziać siermięgę, zerwać z tym światem, wyrzec się upodobań i nawyknień człowieka cywilizowanego... ale czuł, że ofiara taka była nad jego siły.
Po upływie pewnego czasu, na Rusinowym Dworze spędzonego, porywała go niewysłowiona tęsknota, ażeby choć głos życia posłyszeć. Sama też matka, niestała w swych postanowieniach, raz chcąc go widzieć chłopem, to znów panem, wyganiała go od siebie, aby stosunków nie zrywał.
Rusinowy Dwór z przyległemi gruntami, na których żadnych ciężarów nie było, — szacowano naówczas na jakie stotysięcy złotych. Kawał lasu dodawał mu wartości.
Oprócz tego Sylwan miał pierwotnie przez ojca zapisanych czterykroć stotysięcy, które się przy życiu skromnem zwiększały w ciągu lat. Nie będąc bogatym, był na pojedyńczego człowieka zamożnym bardzo. Horpyna, która chciwie skąpiła i składała grosz każdy oszczędzony, oprócz tego uzbierała kapitał dosyć znaczny.
Życie tu nie różniło się wcale od zwyczajnego wieśniaczego, chyba jedną obfitością tego, czem się utrzymywało. Horpyna, parobcy i Sylwan żywili się jednakowo, a stara, choć się pokaźnie ubierać lubiła — mimo, że jej prócz swoich nikt nie widywał — miała z dawnych czasów tyle strojów i klejnotów, że jej one na całe życie starczyły. Syn w początku chciał, aby jakiekolwiek zrobiła sobie znajomości i miała kogoś dla rozrywki; ale ona, zdziczała i zbolała, oparła się temu.
Napróżno z sąsiedztwa ciekawi usiłowali się do niej wcisnąć, zobaczyć, zapoznać: odpychała ich dumnie i gniewnie.
Całą jej rozrywką były nucone pieśni tęskne — rozmowa z Tatianą, z synem, a czasem nawet z parobkami, dla których była łagodną z jednych względów, z drugich — surową panią.
Ludzie prości obawiali się jej, niby jakiej istoty wyższej, obdarzonej przez boleść jasnowidzeniem i siłą ducha, która rozporządza dolą nienawistnych. Gniew jej wprowadził Harasyma i Prochora w niewypowiedzianą obawę. Byli pewni, że jej przekleństwo mogło być śmiertelnem.
Harasym, Prockor, Tatiana — znali historyą nieszczęśliwej, i jej mściwym łzom przypisywali to, że ojciec Sylwana, po rozwiedzeniu go z Horpyną, ożeniony staraniem rodziny, ledwie miał czas życia zakosztować. Bóg dał mu dwóch synów, szczęście, bogactwo — nadzieje wielkie — aby nagle, nielitościwie ukarać go śmiercią gwałtowną.
Zgon był straszny i tragiczny.
Gdy Horpyna dowiedziała się o nim, stała długo osłupiała, nim się jej łzy puściły, i krzyknęła:
— Bóg mnie wysłuchał i pokarał! Ta co mi go odebrała będzie wdową, a dzieci sierotami, jak moje...
Nazajutrz rano, po przybyciu do Rusinowego Dworu Sylwan rozpoczął życie, jakie tu zwykle prowadził. Nie brał nigdy z sobą, ani książek, ani nic, coby drugą połowę — życie miejskie przypominać mogło. Wiedział, że matka tego nie lubi. Przez czas pobytu przy niej, dzielił obyczaj jej i parobków — szedł na pole i pracował z nimi, stawał się chłopem dobrowolnie.
Matka nic przeciwko temu nie miała. Ona też sama, gdy ból się w piersi uśmierzył — często pomagała Tatianie, — nie tracąc przy zajęciach najprostszych tej postawy królewskiej i dumy, jaka ją odznaczała. Tatiana, widząc, że podobne krzątanie się koło gospodarstwa przyczyniało się do uspokojenia jej, często poddawała coś do roboty.
Jednego tylko szycia ręczników i koszul, obyczajem dawnym, nie mogła już w rękę wziąć Horpyna, nadto jej przypomniało lata młodości, dziewictwa i błogich marzeń.
Taksamo widok strojów, koralów, bielizny, chustek nagromadzonych oddawna, pochodzących z daru człowieka, którego teraz nienawidziła — był jej nieznośnym. Gdy przychodziła wiosna i potrzeba było to powyjmować, rozwiesić, przewietrzyć, Tatiana kryć się musiała.
Dodnia Sylwan był już z parobkami w polu, ale gdy wychodził o świcie, matkę już zastał napół ubraną. Na połudenek powrócił do niej, bo pamiętał, że każde jego przybycie rozdrażniało ją — i chciał rozerwać a pocieszyć.
Często, i teraz właśnie, przybycie, zamiast ulgę jej przynieść, poruszało ją tylko i niepokoiło. Chciała wiedzieć z najmniejszemi szczegółami: jak Sylwan czas swój spędzał w mieście, z kim żył, czy go umiano ocenić? a najbardziej dopytywała się o kobiety.
Obawa, aby się syn nie rozmiłował, zazdrość, aby serca jego nie odebrano — nie dawały starej spoczynku. Sylwan uspakajał ją tem tylko, że towarzystwo malował jej szydersko i z tej strony, z której najmniej się powabnem wydawało.
Na ten raz Horpyna, w marzeniach swych o przyszłości syna, znowu wpadła na temat zemsty — i chciała dla niego bogactw, wywyższenia, aby on, chłop — panował nad temi — przeniewiercami.
Nazwisko to u niej nosili wszyscy, co równi byli znienawidzonemu ojcu Sylwana.
Przy połudenku sama zawiązała rozmowę.
— Mnie na świecie niedługo — poczęła mówić, napozór obojętnie. — Ja to wiem! Wasi mądrzy ludzie, co się wszystkiego uczą, a nic nie umieją — tracą ten dar Boży przewidywania zgonu. Źwierz, gdy koniec swój czuje, uchodzi i kryje się — my, chłopi, jak źwierz, czujemy zgon nadchodzący. I ja to wiem, że nie pożyję. Naówczas tobie już tylko panem trzeba być. Precz z chłopską siermięgą — już ci się ona nie zdała. Dzienieh będziesz miał dosyć — możesz ich deptać po karkach i zapłacić za mnie.
Rusinowy Dwór — ciągnęła dalej — tobie on na nic... to ziemia nie nasza. Tu nawet tych traw i kwiatów niema, co w stepie, tu nic nie buja, jak u nas, a lasy jakby murem otaczają więziennym. Sprzedać go Lachom napowrót.
— Matko — przerwał Sylwan — dla mnie to przecie pamiątka.
— A na co masz krwawe moje łzy pamiętać? — odparła stara. — Pamiętaj lepiej, żeś ty mnie mścić powinien. Niech-by dziewczę jakie tak zapłakało po tobie, jak ja po nim: w ręce-bym klasnęła.
Horpiński spuścił oczy. Stara się podniosła z ławy i chodzić poczęła po izbie. Na jednej ze ścian, pomiędzy oknami, zawieszone było małe zwierciadełko owalne. Horpyna miała zwyczaj w niem przypatrywać się sobie. I teraz stanęła przed niem w tragicznej pozie.
— Za co ty się całe życie masz męczyć? — dodała. — Gdy mnie nie stanie, naówczas wolny jesteś. Żeń się — szczęśliwy nie będziesz... ale i Laszka z tobą nie będzie szczęśliwą.
Podobny jesteś do niego, a mojej krwi w tobie płynie kropelka, musisz mścić się za matkę!! Póty twojego chłopstwa, póki życia mojego.
— Nie — rzekł Sylwan — mylisz się, matuniu; może właśnie, gdyby mnie Bóg osierocił, wdziałbym raznazawsze siermięgę, jak żałobę po tobie; ale Bóg niech mnie od tego broni. Żyj!...
Horpyna się rozśmiała, stojąc ciągle przed zwierciadłem.
— Myślisz, że mnie rozkoszą życie! Chodzę z niem, jak z kamieniem uwiązanym do szyi. Śmierci się nie boję.
Ruszyła ramionami i zamilkła. Horpiński po krótkim poczęstunku umyślnie zagaił o tegorocznym urodzaju. Wzgardliwie popatrzała na niego matka.
— Ta ziemia i rodzić nie umie... Co tu za zboże! Siedzi rzadkie przy ziemi, a kłosy jak węzełki... U nas trawa bujniejsza.
Wszystko myśli jej do przeszłości zwracało. Przerywana tak rozmowa przeciągnęła się aż ku wieczorowi. Sylwan poszedł do konia, chcąc ku lasowi wyruszyć. Matka siadła dumać dalej.
Powrócił, gdy już zmierzchało, i zastał ją wtemsamem miejscu, gdzie porzucił, z oczyma w podłogę wlepionemi.
Jakaś czulsza myśl pobudziła ją do rzucenia mu się na szyję. Zaczęła go ściskać i całować.
— Ty moja pociecha jedyna — szepnęła — ale po co do niego jesteś podobny... Czasem patrzeć na ciebie nie mogę, bo radabym kochać, a nienawiść ze mnie bucha. O! dolo ty moja, o dolo!
Oczy zakryła i powróciła siąść na ławę. Sylwan, jak zwykle w takich razach, nie odpowiedział nic, dał się jej uspokoić.
Przy wieczerzy powróciła matka do rannych marzeń. Poczęła liczyć bogactwa swoje.
— A nie tracisz-ty w tem mieścisku przeklętem? — spytała — może już urwałeś co z twego dziedzictwa!!.. Mów mi prawdę. Ja nie chcę, byś był ubogim, bo cię podepczą; a ty ich powinieneś gnieść. To wasze życie kosztuje drogo.
— Nie straciłem nic — odparł Horpiński — coś mi nawet przybyło. Nie kłopocz ty się o mnie!
— Muszę — przerwała gwałtownie stara. — Jeszcze-by tego brakło, żebyś ty z nędzą walczyć musiał!.. Ale nie — tego Bóg nie dopuści.
Potrząsnęła głową.
— Tak, tak — Rusinowy Dwór sprzedać potrzeba, Mówią, że i za niego piękny grosz wziąć będzie można — a u mnie w skrzyni też leży dosyć... Chcesz?... weź? — mnie to na nic.
— Ja też nie potrzebuję — oparł się Sylwan — mam dosyć.
— Tracić tobie się nie godzi — ciągnęła dalej — nie, ale panem musisz się im wydawać! Na to nie ma co żałować. Nieraz myślę sobie — śnię ja sobie, jak ty chodzisz między nimi z podniesioną głową, a oni ci się kłaniać muszą.
Oni pieniędzom tylko się kłaniają... dlatego tobie ich potrzeba.
Wstała i zbliżyła się do syna.
— Chodź — rzekła, ciągnąc ku komorze.
Sylwan wszystkim jej fantazyom był zawsze posłuszny. Wprost szła ku niezamkniętej skrzyni, otworzyła ją, schyliła się i milcząc, zaczęła wydobywać worki i zwitki.
— Licz... ja nie wiem, ile tu jest, — ktoby tyle pieniędzy policzył!!
Chciał się syn oprzeć.
— Licz — powiadam ci — chcę wiedzieć, co tobie zostawię.
— Zbierzesz więcej — rzekł powoli Sylwan.
Zaprzeczyła poruszeniem głowy i niecierpliwie uderzyła nogą.
Z niechęcią widoczną, zmuszony Horpiński naprzód worki obliczył, potem papiery. Stara nad nim stała, oparłszy się na ręku, patrząc na pieniądze, a widząc pewnie co innego oczyma zdrętwiałemi.
— Złoto... to jeszcze z dawnych czasów — szepnęła — Zakryj... ja na nie patrzeć nie mogę.
Sylwan skończył nareszcie.
— Wiele wszystkiego? — zapytała.
Cały ten majątek Horpyny, zbierany tak skrzętnie, wynosił daleko więcej, niż ona i Sylwan mógł się spodziewać. Posłyszawszy, uśmiechnęła się i zadumała.
— Mówią ludzie — ja tego nie wiem — rzekła — że grosz posiawszy jak ziarno... coś rodzi. Możeby i ten zasiać trzeba, bo on tu marnie leży, a ja chce dla ciebie wiele... bardzo wiele.
— Dajcie pokój, matko — odparł Sylwan — o mnie i o groszu nie myślcie, nie żałujcie sobie. Ja też wiele nie potrzebuję.
— Bogatym musisz być, bogatym — przerwała — bo podepczą...
Sylwan, już nic nie mówiąc, rzucił worki i papiery do skrzyni i zamknął ją. Horpyna stała jeszcze dumając, ale z oczów jego wyczytawszy, że mu pieniędzy nie potrafi narzucić, — wyszła powoli z alkierza.
Tak się pierwszy dzień zakończył.
Nazajutrz chodziła struta, milcząca, bledsza, niż zwykle, ściskała syna i płakała. Poprawiła mu i przeczesała włosy, snadź, aby jej jaknajmniej ojca przypominał — popatrzyła i odwróciła się.
Wieczorem przyszło do sporu z Tatianą, która jej wyrzut czyniła, że synowi życie truje, że choć dla niego wesołą być powinna. Stara sługa obchodziła się z nią, jak z dzieckiem własnem, nie szczędząc nawet połajań — nie dobierając wyrazów. Tatiana też kochała ją jak dziecko, a bolała nad tem, że natury tej krnąbrnej, ani złagodzić, ani przemienić nie mogła.
W kącie spotkawszy się z Sylwanem, pocichu dawała mu nauki, jak on się miał z matką obchodzić. Był mężczyzną — a choć ją powinien był szanować, Tatiana namawiała, aby surowo jej tych płaczów i lamentów zabraniał. Miał do tego prawo.
— Ona duszę wypłacze! — mówiła Tatiana — a co jej po tych łzach?
Co minęło, nie powróci!
Modlić się nie chce i nie umie... Stanie przed obrazem, przeżegna się, pokłoni, zamruczy coś i łzy pocieką. Patrzcie, już na ławę poszła, oczy sobie zakryła i szlocha...
— A! a! — gadatliwa mówiła starucha — co ja z nią mam utrapienia!... co męki. Mało jej dnia na łzy, a to i po nocy się budzi, siedzi a sama mówi do siebie.
Kto wie, co ona tam widzi, ale tak jakby przed sobą kogo miała i z nim rozmawiała... to łagodnie i pieszczono, to gniewnie i ostro... mruczy i wykrzykuje... a coby miała ta choroba ustawać — coraz gorzej... Źle! źle — mówi ciągle o śmierci. Chodziła sobie szukać mogiły... Czasem, jakby rozumu nie stało.
— Lecz jakaż rada na to? — zapytał Sylwan — cóż ja mogę?
— E! panoczku — zaszeptała Tatiana — ona-by to była — rada — ale co po niej, kiedy jej nie posłuchacie. Ja wiem... Jejby tam, hen, na Ukrainę! Jeden dzień-by płacząc na ziemi leżała, a potem wstałaby zdrową. Jakie tam powietrze — ono-by zgoiło, co na obczyźnie się rani. Tu ani oku polecieć, ani piersi tchnąć — ani sercu się do czego uśmiechnąć... Lasy a lasy — a piaski i piaski i nie widać tak daleko, jak u nas w stepie!!
Ręką zakreśliła koło jakieś w powietrzu stara Tatiana i sama łzy ocierając — zawróciła się do swej izby.
Takie było życie Horpińskiego na Rusinowym Dworze, i rzadko dzień przeszedł bez chmury, bez łzy, bez wyrzutów nawet. Horpynie się przywidywało, że syn tęsknił za miastem, że mu z nią nudno było. Chciała go napowrót wyprawić, kazała siodłać konia — naprzemiany odpychała go i porywała namiętnym uściskiem. Potrzeba było niezmiernej cierpliwości i tego przywiązania, jakie Sylwan miał do matki, aby wyjść zawsze zwycięzko z tych walk, targania się i zmian rozbolałej kobiety.
Raziła ją czasem wesołość jego, niekiedy smutek. Musiał być takim zawsze, jakiego ona mieć chciała w tej chwili — bo niezmierną litością serce miał przejęte.
Rodzajem rozrywki dla niego było, gdy, niekiedy zszedłszy się z parobkami, chorującymi tu także na tęsknicę po Ukrainie, słuchał ich opowiadań, starych kozackich podań i baśni. Lice Horpyny nigdy się prawie nie wyjaśniało, uśmiech na jej ustach nie postał.
Przybywszy czasu żniwa, Sylwan, pod pozorem doglądania gospodarstwa, tym razem dłużej miał pozostać.
Nie wiedział, ani się mógł domyśleć nawet, że mściwy Emil Paczuski, zechce za nim gonić, pędzić go, i zamierzy spotkać się z nim, aby go na gorącym pochwycić uczynku — tajemniczej metamorfozy.
Dnia jednego, gdy Sylwan z Harasymem i Prochorem na polu był z robotnikami najętymi, miedzą pomiędzy zbożem ujrzał zbliżającego się o kiju człowieka w słomianym, starym kapelusinie.
Był to Jacuś. Sylwana po jego ubraniu od prostych parobków wcale odróżnić nie było można. Trafiło się, że stał z brzegu i zbliżający się ostrożnym krokiem przybysz — musiał się naprzód z nim spotkać.
Jacuś po kilku kieliszkach wódki, którą pił dla ochłodzenia się, bo utrzymywał, że woda na żołądek mu szkodziła — był w humorze doskonałym i śmielszy, a mniej ostrożny, niż zwykle.
Zobaczywszy Sylwana, który był przysiadł na snopach, Jacuś zbliżył się do niego, pozdrawiając poufale. Wszczęła się rozmowa nic nieznacząca, wstęp do ważniejszej sprawy.
Długo się Jacuś rozglądał na wsze strony, tarł głowę, zżymał i, naostatek przystąpiwszy bliziuteńko, pochyliwszy się nad Sylwanem, zapytał go:
— Nie mogliby wy mnie powiedzieć, gdzie tu jest wasz pan, który przyjeżdża z Warszawy?
— Jaki pan? — odparł Horpiński — my tu żadnego pana nie znamy. My sobie wszyscy panowie!
Jacuś głową, pokręcił.
— Ale do was jeździ z Warszawy jeden, kto go wie co on za człek — mówił Jacuś — to wszyscy wiedzą!
— A na cóż ci on? — zapytał Sylwan.
Jacuś był w humorze, który mu długo tajemnicy uchować nie dozwalał. Począł się śmiać. Przysiadł się na półkopku obok i namyślał, co miał powiedzieć.
— Mnie on na nic — rzekł w końcu — ale posłał mnie ktoś na zwiady.
— Któż to taki? — dodał powolnie Horpiński.
— Czort go wie. — Zkąd’ś przyjechał już tu trzeci raz; pewnie się potrzebuje widzieć z tym — waszym.
I po chwili dodał:
— Młody chłopak, przystojny; przyprowadził z sobą konia. Jeździ po okolicy, rozpatruje, mówi, że chce ziemi kupić, a na coś mu trzeba tego waszego zobaczyć.
— Koń — jaki u niego? — spytał nagle Sylwan, któremu różne domysły chodziły po głowie.
— Koń kary, ładny — rzekł Jacuś — ale z łysiną na łbie i jedna noga po pęcinę biała. O! dobrze mu się przypatrzyłem, bo ja koniska lubię i dawniej to się swoje własne miało.
Sylwanowi więcej nie potrzeba było. Znał tego kruczka z łysiną, na którym p. Emil Paczuski często się przejeżdżał po alejach. Był to więc on niewątpliwie.
Rozumiał tę złośliwą ciekawość, która tu go aż za nim gnała.
Pomyślał trochę.
— Ten, co czasem z Warszawy tu przyjeżdża — rzekł spokojnie — był ci, prawda, u nas, ale krótko i nazad powrócił, już go tu nie ma.
Wielkie oczy otworzył Jacuś.
— Nie może być! — zawołał — niedawno był, ja pewno wiem.
— No — i niedawno ruszył napowrót — dodał Sylwan.
Jacuś poprawił kapelusza.
— A! niech-że go, trzaśnie! — zamruczał, wstając z półkopka.. — Nie ma go już...
— Niema! — potwierdził Sylwan, który także się ruszył z siedzenia i poszedł do robotników.
Mocno zmieszany, szpieg powlókł się nazad do Garwolina.
Tymczasem Sylwan, przeszedłszy pólko swoje pogadawszy z Rusinami, najbliższą ścieżką pośpieszył do dworu.
Zastał tu matkę nucącą pocichu swoje pieśni, jak zawsze zadumaną i posępną. Powrót, trochę wcześniejszy, syna zaniepokoił ją; wstała, idąc na jego spotkanie.
— Cóś się z pola pośpieszył? — spytała, badając go oczyma.
— Nie miałem już co robić — odpowiedział syn, przyjmując uścisk, którym go witała, — a oprócz tego, matuniu — choć chciałem dłużej tu posiedzieć, dziś bodaj w nocy muszę odjechać!
Horpyna krzyknęła.
— Co tobie?
Zamiast odpowiedzi, Sylwan ją począł po rękach całować.
— Kłamać przed rodziną, nie mogę — rzekł. — W mieście mam dużo zazdrosnych, co mnie radzi szpiegują i nie wiem o co podejrzewają. Zdaje się, że jeden z nich przyjechał aż tu, aby mnie zobaczyć w siermiędze i potem rozpowiadać o tem po świecie. Nie chcę mu uczynić tej przyjemności, żeby mnie złapał: muszę więc odjechać w nocy.
— A tyś się jak o tem dowiedział?
Sylwan, śmiejąc się, opisał matce swoje spotkanie z Jacusiem.
W kobiecie się wszystko zburzyło. Śmieli więc ludzie Sylwana podejrzewać, podpatrywać i chcieć mu szkodzić! Zaciskała kułaki z gniewu, twarz jej zapłonęła.
— Idź zaraz — rzekła. Nie! nie chcę, aby oni cię w siermiędze widzieli... Tego nie trzeba... a tego łotra, jeżeli Harasym z Prochorem będą mogli pochwycić, należałoby, aby mu dobrze plecy wyprali!
Od tej chwili Sylwan spokoju nie miał; kazała podać śpiesznie wieczerzę; Tatianę posłała zasypać koniowi w stajni obroku; gdyby mogła, samaby go może osiodłała.
Chodziła, mrucząc, podrażniona i mściwa.
Zaledwie zmierzchać się mocniej zaczęło, a księżyc tylko-co się podniósł nad lasy, gdy Sylwanowi przyprowadzono przed ganeczek wierzchowca.
Matka szła za nim, płacząc i żegnając krzyżem świętym.
Jeszcze raz do piersi przycisnęła go w progu.
— Jedź — zawołała — a jeżeli znasz tego laszka, co się na ciebie porywa — nie daruj mu! Niech-by on wpadł w moje ręce!
Tatiana, która wiedziała o wszystkiem, bo Horpyna jej zwierzała się ze wszystkiego, ścisnęła i podniosła do góry dwie silne pięście. I ona gotowa była stanąć w obronie Horpińskiego, którego niemniej od matki kochała.
Sylwan pogardliwie się uśmiechał, słuchając pogróżek.
— Matuniu — rzekł — to taki chrząszcz, na którego ręki szkoda... Nie warto się z nim zadzierać. Niech się tu sobie pobawi, mnie szukając.
Otwierano wrota; Sylwan pokłonił się raz jeszcze i, konia spiąwszy, pojechał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.