Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pogadawszy z Rusinami, najbliższą ścieżką pośpieszył do dworu.
Zastał tu matkę nucącą pocichu swoje pieśni, jak zawsze zadumaną i posępną. Powrót, trochę wcześniejszy, syna zaniepokoił ją; wstała, idąc na jego spotkanie.
— Cóś się z pola pośpieszył? — spytała, badając go oczyma.
— Nie miałem już co robić — odpowiedział syn, przyjmując uścisk, którym go witała, — a oprócz tego, matuniu — choć chciałem dłużej tu posiedzieć, dziś bodaj w nocy muszę odjechać!
Horpyna krzyknęła.
— Co tobie?
Zamiast odpowiedzi, Sylwan ją począł po rękach całować.
— Kłamać przed rodziną, nie mogę — rzekł: — W mieście mam dużo zazdrosnych, co mnie radzi szpiegują i nie wiem o co podejrzewają. Zdaje się, że jeden z nich przyjechał aż tu, aby mnie zobaczyć w siermiędze i potem rozpowiadać o tem po świecie. Nie chcę mu uczynić tej przyjemności, żeby mnie złapał: muszę więc odjechać w nocy.
— A tyś się jak o tem dowiedział?
Sylwan, śmiejąc się, opisał matce swoje spotkanie z Jacusiem.
W kobiecie się wszystko zburzyło. Śmieli więc ludzie Sylwana podejrzewać, podpatrywać i chcieć