Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu szkodzić! Zaciskała kułaki z gniewu, twarz jej zapłonęła.
— Idź zaraz — rzekła. Nie! nie chcę, aby oni cię w siermiędze widzieli... Tego nie trzeba... a tego łotra, jeżeli Harasym z Prochorem będą mogli pochwycić, należałoby, aby mu dobrze plecy wyprali!
Od tej chwili Sylwan spokoju nie miał; kazała podać śpiesznie wieczerzę; Tatianę posłała zasypać koniowi w stajni obroku; gdyby mogła, samaby go może osiodłała.
Chodziła, mrucząc, podrażniona i mściwa.
Zaledwie zmierzchać się mocniej zaczęło, a księżyc tylko-co się podniósł nad lasy, gdy Sylwanowi przyprowadzono przed ganeczek wierzchowca.
Matka szła za nim, płacząc i żegnając krzyżem świętym.
Jeszcze raz do piersi przycisnęła go w progu.
— Jedź — zawołała — a jeżeli znasz tego laszka, co się na ciebie porywa — nie daruj mu! Niech-by on wpadł w moje ręce!
Tatiana, która wiedziała o wszystkiem, bo Horpyna jej zwierzała się ze wszystkiego, ścisnęła i podniosła do góry dwie silne pięście. I ona gotowa była stanąć w obronie Horpińskiego, którego niemniej od matki kochała.
Sylwan pogardliwie się uśmiechał, słuchając pogróżek.