Któś/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Emil Paczuski już był powrócił ze swej wycieczki, z której żadnej innej nie odniósł korzyści nad tę, że się pani Bończynie przypomniał. Wstąpił do niej wieczorem na herbatę i aż do wnijścia księżyca pozostał na miłej rozmowie, której sędzina, wcale się do niej nie mieszając, bynajmniej nie przeszkadzała. Pod Rusinowym Dworem nie widział nic, oprócz dwóch ludzi pracujących około pola, a podszedłszy bliżej wraz z Jacusiem, ledwie nadzwyczaj złym psom zdołał się opędzić. Cała gromada ich strzegła wrót tak zajadle, że niepodobna było pieszo zbliżyć ku dworowi.
Wróciwszy, Emil mało-co się nawet Szalawskiemu wyspowiadał ze swej śmiesznej wędrówki.
Najpierw potrzebował dobrze wypocząć, potem namyśleć się, co czynić.
W Warszawie nie zastał już pani Bydgoskiej z córką, które na wieś wyjechały. Powiedziano, że pan Leon zakochany pociągnął za niemi.
Salon Zawierskiej stał pustką, bo i te panie na wieś uciekły. Miasto zaczynało się opróżniać i zamierać. Listy matki natarczywie wzywały Emila też na wieś. Stęskniona była za nim.
Paczuski wybrałby się był może do niej, gdyby podżegacz, niegodziwy Konrad, jednego dnia nie nadbiegł z doniesieniem, iż p. Sylwan Horpiński zniknął z miasta. Znaczyło to, iż być musiał niezawodnie w owym zaklętym Rusinowym Dworze.
Doskonały szpieg, jako wszystkie sługi, Konrad się nie mylił wistocie.
Horpiński, który miał własnego konia na stajni w Warszawie, zawsze gotowego na każde zawołanie, jednego ranka wyszedł ze swojego mieszkania, ubrany jak zwykle, wprost udał się do stajni, gdzie miał wierzchowca, siodło i mały tłomoczek — okrył się lekkim płaszczykiem od pyłu — niepostrzeżony, przerzynając się małemi uliczkami, wysunął się z miasta, dostał za Wisłę i kłusem ogromnym puścił się ku Garwolinowi.
Droga ta musiała mu być doskonale znaną, gdyż, pomijając gościniec wielki, na którym mógł się z kim spotkać, jechał małemi bocznemi ścieżkami, a koń i on chwili się nie potrzebowali nad ich wyborem namyślać. Sylwan był jeźdźcem doskonałym, takim, jakim u nas bywa młodzież, co poczyna od dosiadania oklep koni, na które ją podsadzać muszą woźnice, a potem już najszaleńszych się nie obawia; jechał jak przyrosły do siodła, a długa podróż bez wypoczynku wcale go nie nużyła. Koń też był do niej dobrany i z jeźdźcem obyty. Szedł za nim, gdy zsiadł, kierowania nie potrzebował, zdawał się myśli zgadywać, przyśpieszał lub zwalniał kroku, stosownie do natury gruntów, które przebywał. Zamyślony cały w sobie Sylwan Horpiński — jechał, wypoczywając mało i krótko po najlichszych karczemkach, a na popasie najczęściej ograniczając się kawałkiem chleba, cygarem i książką, którą dobywał z kieszeni.
Niczyjej posługi nie potrzebował około wierzchowca: sam go poił, czyścił i siodłał. Zajęcia te zdawały mu się nie obcemi i szły bez najmniejszej trudności.
Pominąwszy umyślnie miasteczko, Horpiński prawie bez drogi, naprost pojechał ku Rusinowemu Dworowi. Był wieczór, powietrze duszne, gorąco wielkie, ale wicher rozpędzał chmury i deszczu się spodziewać nie było można.
Rusinowy Dwór wyglądał zdaleka smutnie, jakby turemna jakaś zagroda, opasany wysokim częstokołem, zpoza którego mało co drzewka młode, niedawno posadzone, w górę się wybijały.
Dachy budowli wewnątrz ogrodzenia stojące zaledwie nad nie się podnosiły. Cisza panowała dokoła, przerywana tylko szczekaniem i ujadaniem psów zamkniętych we dworze, które najmniejszy szelest budził i niepokoił.
Zobaczywszy dwór zdala, Horpiński koniowi zwolnił kroku, jakby mu nie bardzo było pilno dostać się tutaj. Ręce skrzyżował na siodle, głowę zwiesił na piersi — dumał. Niekiedy oczy jego zwracały się na zagrodę i spadały, znużone, na ziemię.
Koń idący stępią, zbliżać się zaczął nareszcie ku wrotom i parę razy zarżał wesoło. Wtej-że chwili gwałtowne szczekanie, ujadanie psów z wioski dały się słyszeć od wrót i mogło się zdawać, że psy tłuką się o nie zniecierpliwione.
Wrota stały zamknięte jeszcze. Koń, zbliżywszy się do nich, rżał głośno i nogą kopać począł ziemię. Przez furtę ukazała się nakrótko twarz wąsata i natychmiast skrzypnęły wrota. Cała gromada psów wysypała się naprzód przez nie.
Musiała to być psia rodzina, gdyż wszystkie były do siebie podobne, różniąc się tylko wzrostem i wiekiem. Zaledwie ukazał się koń, gwałtowne szczekanie ustało, a psiska zaczęły tylko ujadać radośnie, podskakując do nóg Horpińskiemu i ciesząc się jego przybyciem. Parobek stary, w szerokiej, na ramiona narzuconej siermiędze, pozdrowił go nizkim pokłonem.
Wnętrze zagrody inną miało fiziognomią, niż wszystkie dworki w tych stronach; widoczny był wszędzie jakiś obcy obyczaj w budowaniu, w rozporządzeniu zabudowań, w sprzętach gospodarskich, będących na widoku.
Dwór — chata dosyć duża, z małemi bardzo oknami, pokryta kalenicą, niczem się nie odznaczała, oprócz, że gospodarskie przybory ubierały go dokoła. Na płotach schły hłodysze, o ściany oparte stały necułki i drewniane naczyńka. Na kołku pod dachem zawieszono trochę z pola już wyrwanej kukuruzy. Kury, gęsi, kaczki uwijały się około progu.
Innej troski, oprócz o gospodarstwo, znać i widać nie było. Za dworkiem, który miał mały ganeczek wpół człowieka, obity deskami, zieleniał niedawno zasadzony ogródek, ale owocowe drzewka w nim młode były jeszcze i mizerne.
W prawo i lewo siedziały w części z chrustu plecione, częścią z opiłków zbudowane szopy, stajnie, obórki i składy, a przy nich rozrzucone narzędzia rolnicze, brony, radła, pługi, wozy kute zajmowały plac dość obszerny.
W chwili gdy Horpiński wjeżdżał w dziedziniec, na progu w ganku ukazała się stara baba w szarej koszuli, w chuście na głowie i fartuchu, spojrzała ku wrotom i znikła.
P. Sylwan, zamiast do głównego wnijścia, skierował się ku rogowi przeciwnemu domowstwa, a za nim pobiegł żywo parobek, który mu otwierał.
Tu były drugie drzwi, stojące otworem. Horpiński zsiadł z konia, który, nie czekając, aby go wzięto, zawrócił się sam ku stajni.
Sylwan z sionki małej wprost poszedł nalewo, i znalazł się w izbie dość obszernej, czystej, o jednem oknie od dziedzińca. Nie było tu nikogo.
Komin, piec prosty, duża ława przy ścianie, stół na nogach krzyżowych, tapczan z siennikiem, okrytym jakąś skórą, i duża niemalowana skrzynia — były jedynym sprzętem tego mieszkania. Podobne ono było do izb czeladnych na folwarkach wiejskich.
Zaledwie wszedł tu Horpiński z rodzajem niecierpliwości, którą trudno-by sobie ktoś obcy mógł wytłómaczyć, zrzucił natychmiast płaszczyk i odzież wiejską — wszystko aż do koszuli. Otworzył skrzynię i dobywszy z niej bieliznę i odzież, począł skwapliwie się przebierać, naprzód w szarą, grubą bieliznę, potem w chłopską rusińską siermięgę, buty i t. p.
Włosy nawet zarzucił na tył inaczej, niż nosił zwykle. Dokończywszy tej metamorfozy, jak prosty już parobek, nieokrywszy nawet głowy, żywym, pośpiesznym krokiem, wzdłuż chaty poszedł ku gmachowi. Nikogo tu teraz nie było. Psy, które towarzyszyły koniowi i panu do pierwszych drzwi, łaszcząc się i podskakując, pobiegły za Sylwestrem do ganku. Tu. nieprzywykłe snadź aby je puszczano do wnętrza chaty, zatrzymały się naszczekując wesoło.
Na twarzy Horpińskiego bladej, smutnej, widać było jakieś dziwne wzruszenia, oczy jego biegały niespokojnie.
Z sieni dwoje drzwi prowadziły na lewo i na prawo; Sylwan poruszył klamkę i wszedł do izby na lewo. Tu czekała na niego o parę kroków od progu kobieta słusznego wzrostu, z siwiejącemi włosami, twarzy rysów jeszcze pięknych, ale jakąś boleścią i wyrazem rozpaczliwym napiętnowanych. Pomimo wieku trzymała się prosto, głowę podnosiła dumnie, a ubranie jej wieśniacze, ukraińskie, było świeże i nawet z pewnem staraniem dobrane. Bielizna, fartuch, żółte buciki, lekka bekiesza narzucona na ramiona, była z cienkiego sukna i starannego kroju, pasek obejmujący kibić był z jedwabnych nici. Na szyi kilka różnych pasemek korali i paciorek, ozdobione były medalikami i krzyżykami. Z tych jedne były szczero-złote, inne najgrubszego wyrobu, mosiężne. Chusta na głowie, jaskrawych barw, miała cechę wschodniego towaru.
Tak przybrana kobieta owa miała niezmiernie oryginalną fiziognomią i zdawała się skradzioną z jakiegoś obrazu południowej słowiańszczyzny. Twarz niemłoda, opalona, rysów delikatnych i dziwnie regularnych, z siwiejącemi bujnemi włosami, czarnemi oczyma pałającemi — miała dumę królewską na sobie. Czuć było w niej panią, choć ubiór oznaczał włościankę.
Sylwan, zobaczywszy ją, rzucił się do bladych rąk, które wyciągnęła ku niemu. Z namiętnym wyrazem pochwyciła go za głowę, przycisnęła ją do piersi i długo puścić od siebie nie chciała.
Pierwsze wyrazy, jakie się z ust jej wyrwały, i cała rozmowa ludowym małoruskim prowadzona była językiem.
— Tom czekała — czekała — oczym wypatrzyła za tobą Seliwanie — poczęła głosem śpiewnym, jakby nawykłym do nucenia tęsknych piosenek. Serce tam twoje przyrosło! Lepiej ci już wśród tych obcych Lachów i ty sam się zlaszyłeś!!
Sylwan nie odpowiedział nic, błagająco spojrzał na nią i wzrok ten na chwilę zamknął jej usta. Pogłaskała go po głowie i wskazała mu ławę, a sama poczęła się po izbie przechadzać krokiem poważnym, przechylając i wyginając jakby temi ruchami ulżyć sobie chciała i uspokoić się. Niekiedy bladą ręką białą gładziła czoło, tarła oczy. Stanęła naprzeciwko Sylwana, który usiadł i podparł się na stole.
— Na długo? — spytała. — I nim miał czas odpowiedzieć, poczęła coraz głośniej i namiętniej:
— Ja-bym ciebie tu chciała mieć zawsze — ale jak ptaka w klatce utrzymać? Każdemu swoboda miła. Tobie potrzeba ludzi — tylko ja jestem skazana na wiekuistą samotność i tęsknienie.
Przyjdą dni jaśniejsze, gdy ciebie mam, przelecą jak błyskawice, i znowu mrok i cisza — i pustka i mogiła.
Sparła rękę na dłoni, na niej głowę pochyloną, i wpatrzywszy się w Horpińskiego, pozostała chwilę nieruchomą.
— Skarżycie na mnie słusznie, matuniu — odparł cichym głosem Horpiński — a któż winien żeście mnie na panicza wychowali — nie na parobka, jakim być powinienem.
— To on! to on! nie ja — podchwyciła gorąco matka. — Ja? jabym była ciebie nie puściła z domu, nie dała zlaszyć i wystroić na lalkę, uczyć szczebiotać i mędrować — to on! on winien wszystkiemu: mojemu i twemu nieszczęściu.... naszym losom.
Obiecywał wiele — a potem... poszła precz Horpyna... a dzieciak został bezdomnym sierotą.
Milczeli chwilę.
— Nie oskarżaj go, matko — przerwał Sylwan łagodnie — lepszym on jeszcze dla nas był, niż inni podobni jemu, a dziś, dziś dawno grzeszne ciało oddał ziemi, a duszą stanął przed Bogiem.
Lice kobiety zarumieniło się jakimś ogniem wewnętrznym, wargi zadrżały.
— Milcz! — zawołała — nie broń go! nie broń. Tyś może także taki, jak on... gładki i słodki a zimny i okrutny, jak żmija. Tyś do niego podobny. Gdy patrzę na ciebie, sama nie wiem, czy ściskać czy odpychać. Kocham i nienawidzę ciebie. Moja krew w tobie, a twarz cudza. Wszystko wziąłeś po nim.
— Matusiu — przerwał Sylwan — mylisz się: wziąłem po tobie nienawiść oszukaństwa, obłudy i kłamstwa — i tych ludzi, co niemi żyją. Wziąłem po tobie miłość pola i pracy, ziemi i roli, i życia zdrowego pod niebem gołem.
Lepiej mi tu, niż tam, gdzie pół życia spędzać muszę, po twojej woli... Wszakże mnie wypędzasz sama, wszak żądasz, abym do nich powracał.
Stara potakująco głową skłoniła.
— A tak — rzekła — bo ja wiem, że ty masz jego krew, jego naturę i tobie tego, co mnie, nie starczy! prędzej później, gdy ja się położę do zimnej mogiły — ty ztąd polecisz ptakiem do swoich i tam zapomnisz o mnie.
— Nigdy! — zawołał Sylwan silnym głosem. — Nie znasz mnie, matusiu... Prawda, żyję z nimi i oni mnie mają za swego — bo mnie wychowano, nie na sierotę, ale... na panicza — ale mi najlepiej tu... gdy razem z naszymi parobkami idę w pole, gdy się w śmierć zamęczę, gdy mnie wicher wysmaga i deszcz wypierze... gdy wieczorem powrócę do ciebie słuchać u ognia tęsknej ukraińskiej pieśni.
Stara się wzdrygnęła.
— O! — rzekła — tej pieśni nikt nie słyszał, komu ona nie brzmiała na szerokim stepie... Ona tu umiera bezdźwięczna, lecieć nie chce, bo nie ma do kogo. Pieśń ta, jak ja — we łzy się rozpływa i jęki...
Otarła oczy, na których łzy błysnęły, westchnęła głęboko — kilka razy rzuciła głowę i — przypomniawszy coś sobie prędko, pobiegła do drzwi, wołając — Tatiano!
Za progiem zjawiła się starsza od gospodyni kobieta, której wiek i budowa krzepka nadawały męzki charakter. Rysy jej twarzy, poorane marszczkami głębokiemi, grube, wyraziste, nic już w sobie niewieściego nie miały... Starość nie odjęła jej siły: poruszała się śmiało i żywo. Siwe oczy patrzały chytrze, mądrze i bystro. Z wyschłą piersią, o grubych kościstych ramionach, z rękami silnemi, na których oplatały się żyły i mięśnie, stała, w bok się podparłszy, czekając rozkazu; chociaż jedna z nich była panią, druga sługą, nic tego stosunku nie znamionowało. Jak równa jej, stała przed starą Tatiana.
Ruchem głowy zdala powitała poufale Horpińskiego i zamruczała:
— A co?... co tobie?... Horpyno?
Stara wskazała ręką na siedzącego.
— Widziałam przecie, że przyjechał — odezwała się Tatiana. — Wieczerza się gotuje dla nas i dla niego.
— Ale on ma gębę popsutą — wzgardliwie dodała Horpyna.
— Nie — zawołał z ławy Sylwan — wiecie, że jem to, co wy, i nic innego tknąć nie chcę.
Dał znak Tatianie, która, głową potrząsłszy, odeszła. Drzwi się zamknęły. Milczenie trwało czas jakiś.
Horpiński rozpytywać zaczął o roboty w polu: czy się poczęło żniwo, czy skończyła kosowica, czy matka była z parobków kontenta? Półsłowami zaledwie odpowiadała mu na pytania, a w głosie jej ciągle brzmiało jakąś burzą i tłumionym gniewem. Myślała o czem innem. Widok syna budził wspomnienia, uśpione namiętności, ukołysane niepokoje.
Horpiński próżno chciał myśli jej odwieźć od przeszłości.
Sama ona w ostatku, przemagając się, zwróciła się ku czemu innemu. Sylwan siedział przy oknie, tak, że światło z niego padało mu na włosy. Młody jeszcze — poczynał siwieć ku skroniom.
Oko matki padło na te srebrne nitki i zwilżyło się łzą. Zbliżyła się, pochylając na głowę jego.
— A! — rzekła z boleścią — przed czasem tobie kwitną mogilne kwiatki, gdyś życia tylko piołunów się napił — dziecko ty moje... Tobie dawno potrzeba miłości, szczęścia, gniazda — a dla mnie i przez niego ich nie masz...
Wyrzecz się-bo mnie! ja nie chcę ci być kamieniem u szyi.
Horpiński pochwycił ją za rękę i całować począł w milczącem rozrzewnieniu.
— Nie mów tego, matko — odezwał się. — Dosyć ty łez wylałaś przez niego i dla mnie: ja ci dług święty płacę, a świat ten... ten... (wskazał palcem w dal) — o! nie nęci on mnie i nie pokusza...
Zamyślona stała Horpyna.
— Nie mów tego — zamruczała — nie kłam. Ja ich znam... kobiet tych gładkich widziałam dużo. Zdrada w nich i kłamstwo, ale urok mają wielki. Jest która poczciwa? — ja nie wiem!!... Rodzą się może, jak dzieci Boże, ale zawczasu im psują serce w kolebce, a jak lirnikom, co mają śpiewać, wyjmują oczy, tak im, co mają zdradzać, — wyłupują serce w końcu. A-no byś wziął którą, jak zabawkę, i porzucił — niech-by płakała... Jabym się śmiała!
Powiedz — nie pokochałeś tam której?
Horpiński się zżymnął.
— Nie — rzekł sucho — i u mnie serce zawczasu wyschło... Dosyć było patrzeć na ciebie...
Matka pocałowała go w głowę i patrzała w okno zadumana.
— On!... on — mruczała wpół do siebie sama — wszystkiemu winien... on!
Ścisnęła pięść; Sylwan ją pochwycił i całował.
— Matusiu — rzekł — ja jego winy zmniejszać nie będę. Zgrzeszył on — ale żałował. Dla mnie przecież był ojcem dobrym, nie zapomniał i o tobie.
— Co? — rozśmiała się gniewnie kobieta — co? zasypał nas groszami, płacąc za wszystko złotem... jakby łzy można zapłacić, jakby ból można okupić, jakby serce, jak garnek pęknięty, można złotym drutem zszyć!
Sypnął garścią plew, bo u niego było dzienieh jak plewy — co go to kosztowało? — a jam życie mu dała, i umrzeć nie mogłam, gdy czas był umierać.
Namiętnie ścisnęła syna i jeszcze namiętniej odepchnęła go od siebie.
— Ty, ty musisz go bronić — zawołała — więcej masz w sobie jego krwi, niż mojej. Podobnyś do niego, jakby on żyw wstał z mogiły. Ty go nie możesz nienawidzieć i, jak ja, przeklinać.
— Matko! — przerwał Horpiński.
— Ha! wdzięczen chcesz być — podchwyciła stara — za co! że ciebie zrobił paniczem, abyś, chodząc po świecie z plamą na czole, nie mógł imienia ojca ni matki powiedzieć i musiał się ich zapierać.
A co twoje za życie?... a jaka dola twoja? Z głodu nie umrzesz — na łakocie ci stanie. Chlebem i łakociami nie żyje człowiek! Serce ci wysycha, włosy siwieją — trucizna tej krwi cię zjada.
I ścisnęła go namiętnie raz jeszcze, a łzy polały się strumieniem z oczów i zaniosła się z płaczu. Sylwan obejmował ją, tulił, nieśmiąc już rzec słowa. Wtem, z grubym obrusem na ręku, weszła do izby stara Tatiana, zmarszczyła się, spojrzawszy na swą panią, rzuciła obrus na stół i silnemi rękami pochwyciła, odciągając od syna.
— Dość-bo tobie w te łzy się rozpływać — zawołała rozkazująco prawie. — Jeszcześ ich mało wylała!? Takie-to twoje męztwo, kozacze dziecko — co się niem czwanisz i chwalisz... W tobie już niema kropli krwi starej, dumnej tej krwi... i gniew zgasł, tylko woda w żyłach i na oczach woda! Srom tobie!
Horpyna odepchnęła sługę silnie.
— Milcz — zawołała, oczy ocierając.
W izbie po tym nakazie zapanowało wistocie milczenie. Tatiana zimno i obojętnie, jakby się nie rozgrzała przed chwilą — zaczęła stół grubym nakrywać obrusem. Sylwan pozostał niemym, na ławie pod oknem.
Nawykły był snadź, za każdym przyjazdem swoim do matki, przechodzić przez takie żale, łzy i narzekania; lecz, choć pozornie zimny, blady, wzruszony, zmęczony, smutny — czekał końca.
Tatiana wygładzała obrus staremi kościstemi palcami, patrząc na stół... Zwróciła się nagle do stojącej obok Horpyny.
— Tak-to syna przyjmujesz — poczęła — kiedy w gościnę przyjedzie?! On tobie pociechę przynosi a ty poisz go żółcią. Taka z ciebie matka, co dla dziecka nie ma nic, tylko piołun i gorycze!...
— Milcz! — podnosząc głos, powtórzyła stara i jak pijana, zataczając się, poczęła po izbie się przechadzać.
Surowe słowa sługi nie przeszły jednak bez skutku: uspokoiła się, otarła oczy — i machinalnie coś chcąc robić, z półki poczęła zdejmować sól, kubki, noże i łyżki.
Horpiński chciał jej pomódz; nie dopuściła go.
Gdy się to działo, dwaj parobcy — Harasym i Prochor, zwolna się z pokłonem wśliznęli do izby pocichu i w progu stanęli.
Była to godzina przed wieczorem, gdy sama gospodyni zwykle im dawała po półkwaterku wódki. Zobaczywszy ich, Horpyna poszła do szafy, dobyła z niej butel, ujęła zielony kubek duży, i nalawszy go, nieco do ust przytknęła.
Sylwan, widząc to, z ławy wstał żywo.
— Czekajcie matko — rzekł — powinienem ja przepić do nich.
I z rąk milczącej starej wziąwszy butel, Horpiński kubek raźno wychylił, zwracając się do starszego Harasyma.
— A co? dużo siana pogniło? — zapytał.
— Sczerniało na pokosach, ale, sława Bohu — nie pogniło — odezwał się, przebierając palcami we włosach, Harasym. Chudoba jeszcze lepiej czasem je takie siano.
Wtem Prochor, na którego przychodziła kolej do kubka — pokiwał głową i burknął:
— Gdybyśmy byli dwa dni wprzódy poczęli, jak ja chciałem, przed deszczem-by było w stogach.
— Było co robić w polu — wtrącił Harasym, a dwie roboty naraz, kiedy rąk mało — obie licho bierze.
— Do żniwa przynająć trzeba — odezwał się Sylwan.
— Bez tego się nie obejdzie — potwierdził starszy parobek. — Ale co tu ten robotnik wart!... włóczęgi z miasteczka nie w zgrzebnie, ale w bawełnicy i ręce u nich bawełniane... Więcej to stęka, niż żnie, i odpoczywa, niż pracuje, a boleje, że mu w krzyżach trzeszczy. Ni do kosy, ni do sierpa, tylko w karczmie tańcować.
Zamachnął ręką.
— Siły oni nie mają! Nasz jeden powaliłby ich, zamachnąwszy się, dziesiątek...
Na te słowa, z ogromną misą parującą, weszła Tatiana, a dwaj parobcy zobaczywszy ją, pokłonili się i wyszli. Sylwan nie przysuwał się do jadła, czekając na matkę, ale Horpyna potrząsnęła głową i ręką ukazała, że jeść nie będzie.
— Jedz sam — rzekła — ja nie mogę, gardło mi się ścisnęło — piołun mam na języku.
Horpińskiemu także się pono jeść niebardzo chciało — nie mógł jednak nie przysunąć się do misy, aby matka nie myślała, że prostą gardzi potrawą. Siadł do klusek z mlekiem.
Tatiana zajrzała, widząc, że stara nie je, zamruczała i wyniosła mleko, wzamian podając kawał mięsa i jajecznicę.
Na podwórzu robiło się ciemno; maleńka świeczka zapłonęła na stole. Nie mówili już nic do siebie. Po wieczerzy wstał Sylwan, pocałował matkę w rękę, i pożegnawszy ją uściskiem, odszedł spać do izby swojej.
Ale dla niego długo nie nadchodziła chwila spoczynku. W izbie było parno; wysunął się na ławę podsienną i sparłszy się tu, zadumał się głęboko. Stare psy przyszły mu łby położyć na kolanach, jakby go pocieszać chciały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.