Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oknie, tak, że światło z niego padało mu na włosy. Młody jeszcze — poczynał siwieć ku skroniom.
Oko matki padło na te srebrne nitki i zwilżyło się łzą. Zbliżyła się, pochylając na głowę jego.
— A! — rzekła z boleścią — przed czasem tobie kwitną mogilne kwiatki, gdyś życia tylko piołunów się napił — dziecko ty moje... Tobie dawno potrzeba miłości, szczęścia, gniazda — a dla mnie i przez niego ich nie masz...
Wyrzecz się-bo mnie! ja nie chcę ci być kamieniem u szyi.
Horpiński pochwycił ją za rękę i całować począł w milczącem rozrzewnieniu.
— Nie mów tego, matko — odezwał się. — Dosyć ty łez wylałaś przez niego i dla mnie: ja ci dług święty płacę, a świat ten... ten... (wskazał palcem w dal) — o! nie nęci on mnie i nie pokusza...
Zamyślona stała Horpyna.
— Nie mów tego — zamruczała — nie kłam. Ja ich znam... kobiet tych gładkich widziałam dużo. Zdrada w nich i kłamstwo, ale urok mają wielki. Jest która poczciwa? — ja nie wiem!!... Rodzą się może, jak dzieci Boże, ale zawczasu im psują serce w kolebce, a jak lirnikom, co mają śpiewać, wyjmują oczy, tak im, co mają zdradzać, — wyłupują serce w końcu. A-no byś wziął którą, jak