Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dokoła, przerywana tylko szczekaniem i ujadaniem psów zamkniętych we dworze, które najmniejszy szelest budził i niepokoił.
Zobaczywszy dwór zdala, Horpiński koniowi zwolnił kroku, jakby mu nie bardzo było pilno dostać się tutaj. Ręce skrzyżował na siodle, głowę zwiesił na piersi — dumał. Niekiedy oczy jego zwracały się na zagrodę i spadały, znużone, na ziemię.
Koń idący stępią, zbliżać się zaczął nareszcie ku wrotom i parę razy zarżał wesoło. Wtej-że chwili gwałtowne szczekanie, ujadanie psów z wioski dały się słyszeć od wrót i mogło się zdawać, że psy tłuką się o nie zniecierpliwione.
Wrota stały zamknięte jeszcze. Koń, zbliżywszy się do nich, rżał głośno i nogą kopać począł ziemię. Przez furtę ukazała się nakrótko twarz wąsata i natychmiast skrzypnęły wrota. Cała gromada psów wysypała się naprzód przez nie.
Musiała to być psia rodzina, gdyż wszystkie były do siebie podobne, różniąc się tylko wzrostem i wiekiem. Zaledwie ukazał się koń, gwałtowne szczekanie ustało, a psiska zaczęły tylko ujadać radośnie, podskakując do nóg Horpińskiemu i ciesząc się jego przybyciem. Parobek stary, w szerokiej, na ramiona narzuconej siermiędze, pozdrowił go nizkim pokłonem.
Wnętrze zagrody inną miało fiziognomią, niż