Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gospodyni zwykle im dawała po półkwaterku wódki. Zobaczywszy ich, Horpyna poszła do szafy, dobyła z niej butel, ujęła zielony kubek duży, i nalawszy go, nieco do ust przytknęła.
Sylwan, widząc to, z ławy wstał żywo.
— Czekajcie matko — rzekł — powinienem ja przepić do nich.
I z rąk milczącej starej wziąwszy butel, Horpiński kubek raźno wychylił, zwracając się do starszego Harasyma.
— A co? dużo siana pogniło? — zapytał.
— Sczerniało na pokosach, ale, sława Bohu — nie pogniło — odezwał się, przebierając palcami we włosach, Harasym. Chudoba jeszcze lepiej czasem je takie siano.
Wtem Prochor, na którego przychodziła kolej do kubka — pokiwał głową i burknął:
— Gdybyśmy byli dwa dni wprzódy poczęli, jak ja chciałem, przed deszczem-by było w stogach.
— Było co robić w polu — wtrącił Harasym, a dwie roboty naraz, kiedy rąk mało — obie licho bierze.
— Do żniwa przynająć trzeba — odezwał się Sylwan.
— Bez tego się nie obejdzie — potwierdził starszy parobek — Ale co tu ten robotnik wart!... włóczęgi z miasteczka nie w zgrzebnie, ale w bawełni-