Przejdź do zawartości

Krwawy strzęp/W nieznane strony

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W nieznane strony

Z Verzonay wrócono do okopów za Markizą, skąd po dziesięciu dniach wymaszerowała kompanja nasza w kierunku stacji kolejowej.
Na szerokie platformy władowano mitraljezy pułku, karetki z czerwonym znakiem, wozy z żywnością.
Długi pociąg ruszył. Postękując, toczyły się wagony między jasną zielenią pól, oblanych słońcem. Perły rannej rosy lśnieniem djamentów raziły źrenice.
Dokąd jechała polska garstka — nie wiedział nikt.
Mieliśmy według słów Malcza połączyć się z resztą Polaków, służących w armji francuskiej. Spora grupa Polaków znajdowała się w drugim pułku cudzoziemskim, grupa utworzona z wolontarjuszów, którzy wkrótce po Bayończykach wstąpili do wojska. I rzeczywiście podczas drogi spotkaliśmy pociąg z wolontarjuszami, jadącymi w jednym z nami kierunku.
W Calais minęliśmy obozy Anglików, lwy morskie, czujące się podczas ataków, jak sandacze na piasku wobec kota — próżnowali. Pykając niebieskie dymy ze świetnych, trzeba przyznać, fajek, patrzy z podełba na wszystkich swoich nie angielskich przyjaciół, z góry na brudnych, ale zato nadzwyczaj dzielnych żołnierzy kolonjalnych.
Wyrzekłszy się zgoła swych ambicji bojowych, wojskowi angielscy wylegiwali się; jedni czytając podpartego kolanami „Timesa“, drudzy wypoczywając po wyszturganiu piłki bokserskiej, przywiązanej do długiej linki, łączącej namioty.
Dojechaliśmy do celu naszej podróży.
W starych drewnianych budach, zdaje się do niedawna jeszcze stajniach, rozmieszczono nasz bataljon. Radosne, majowe słońce budziło nas wcześnie. Stare francuskie miasteczko o kilkaset metrów cofnięte na zachód, od naszych, ledwie się trzymających na powierzchni ziemi, szop, mimo rany pociskami wyszarpane, codzień budziło się w dziecęcej radości, precz odpędzając mgłę smutku widzeń ponocnych, lub ginącej z pamięci niesprawiedliwej, przemijającej rzeczywistości.
Cicho i dobrze było w oddziale polskich ochotników. Codziennie wychwytywał wzrok z otoczenia bliskiego i dalekiego, tego, co się aż po przez horyzont przewalał, szczegóły coraz to inne, utrwalające się, nie wiedzieć czemu, dziwnie ostro w pamięci. Niewielka równina, za nią w perspektywicznym skrócie przestrzeń falista, rozkołysana aż po kępki drzew, niby rozparcelowane działki częścią już wyciętego lasu; sterczące kominy rozwalonych domów, jak obnażone z ciała kikuty, wołające swą bezgłośną niemocą o pomstę do Boga i nadewszystko maleńki pagórek, od północy, obliczem drzew go porastających odwrócony w stronę oddawna przysiadłych stogów siana — wszystko to, niby czuła klisza fotograficzna, przyjmowała w siebie pamięć.
W tkliwem, przyjaźni skupieniu mijały dnie. Wszystkich złączyła w jedno, niewypowiedziana głośno, jakby niedostrzegalna przez nikogo pogoda wewnętrzna, zaklęta w niemem czekaniu chwili, której treści nie ujmowała dusza, a ciało się nie lękało.
Dnia 8 go maja w środku zamkniętego koła kilkoma rzędami stojących ochotników polskich, głosem uroczystym i donośnym mówił dowódca oddziału polskiego Osmonde:

Ochotnicy polscy! Jutro będziecie mieli honor pierwszymi iść do ataku na naszego i waszego odwiecznego wroga. Jutro po latach długiej niewoli będziecie mieli sposobność wykazania waszej odwagi i potwierdzenia tradycji o dzielności Polaków. Wierzę w Was! Ja ze swej strony jestem szczęśliwy, że was będę mógł prowadzić do ataku. Wróg paść musi!“

Pozatem dowódca nasz, powtarzając słowa generalissimusa Joffre’a zakazywał nam zajmować się się rannymi kolegami, nakazujące absolutne posłuszeństwo wszystkim zwierzchnikom bezwzględność wobec wroga i zimną we wszystkich chwilach rozwagę.

Powoli, grupami, z mózgiem, nie dość zdającym sobie sprawę z tego, co się stało, a już się bowiem stało po zapowiedzi naszego dowódcy, rozchodzili się ochotnicy polscy. Każdy ważył po swojemu wszystkie, dopiero co, słyszane słowa, obracając jedno po drugiem, jak jakiś przedmiot, niezwykłej wagi i ceny. nieznany mu dotąd, znaleziony na drodze jego życia.
Chodzili jeden przy drugim, nie wiedząc, w którą udać się stronę, gdzie znaleść mroczny i cichy kąt, w którym by można wszystkie słowa dowódcy Osmonde‘a sobie powtórzyć i znaczenie ich myślą trzeźwą poznać.
Tyle już przecież słyszeli zapowiedzi, a nigdy żadna z nich nie wydała się im tak ważną, tak wiele im obiecująca, jak ta dopiero co wysłuchana.
W mroku wieczoru przez długie chwile chodzili, raczej dreptali na miejscu w tysiączne strony się zwracając bez słowa na ustach, nie uroniwszy jednego, choćby przypadkowego dźwięku.
Aż oto nagle zdrętwieli na mgnienie powiek zrozumieli.
— Jutro, psia wasza mać! Rozległ się głos jednego z kolegów, który stanąwszy na wielkim kamieniu polnym razem z groźbą podniesionej ręki rzucił wyzwanie polskiego legjonisty w stronę sczerniałych płaskich grup drzew na horyzoncie.
Jutro! ryknęły głosy tysiącznem echem.
Z mrocznej szarości wyczerniały się na drogę czwórki III-go pułku żuawów, za niemi junackie sylwety strzelców algierskich, po nich wiecznie się gdzieś śpieszący Senegalezi. Ze wszystkich stron wolno i ciężko toczyły się koła armatnie, podskakiwały lekkie, postukujące, jakby zawsze ze wszystkiego drwiące, połowę siedmdziesięciopiątki. Tupot nóg, postuk kół i tętent koński wbijał w świadomość treść jutra.
— My pierwsi! — Rzucił ktoś z kolegów zapatrzonych w przesuwanie się tej tajemniczej karawany.
— My pierwsi wąskim klinem w ten trójkąt, oni za nami. Jutro!
— Słuchaj Tadek, masz pietra?
— Idź do cholery! Ty masz, bo się pytasz.
— Ja! Zobaczymy!
— Zobaczymy.
— Akurat będzie się na ciebie kto gapił, ty „im“ pokaż, skąd jesteś.
— Ty, będziesz dobijał?
— Co?.. D gnę i pójdę dalej!
— A jak cię tak w ugorek weflancują?
— To nie będę dżgał!
— I buraków kopał artystycznie.
— Patrzcie, jeszcze walą teraz cięższe...
— Zabombardzą jutro komilfotnie.
— Te Jurek nie masz wyrzutów?
— Czego?
— No za tę wędzonkę w Verzonay...
— A tyś cipki nie buchnął?
— Ale sam jej nie zjadłem.
— A ja sam, czy co?
— Patrzcie, jeszcze jakaś piechota się piechotkuje...
Mrok gęstniał, z oddala wpadały weń rzadkie odgłosy zamknięte porykiem zmęczonego muła.

Wewnątrz szopy drewnianej dziesiątki świec rozrzuciły swe światło na twarze i ubrania siedzących; pozawieszały matowe blaski na krokwiach; przylepiły się ogniem do ścian między wielkimi, czarnymi fantastycznie połamanymi cieniami ochotników polskich. Co kilka sekund z pogwaru rozmów wybija się wyraźniejsze słowo — jutro.
Jutro! W niem zamyka się i pogrąża cała przeszłość, w jutrze, poprzez fosforyczne światełka nadziei, migoce nieuchwytna świadomością przyszłość.
Dwie wartości, dwie przestrzenie czasu dziś i jutro, granicą ich to nie północ, nie zegarkowa dwunasta, to znak wyciągniętej ręki naprzód, to rozkaz: na bagnety! To pierwsze pchnięcie bagnetu w pierś nieznajomego człowieka, zwanego nieprzyjacielem, to może pierwszy jęk z własnej wydarły piersi.
Dziś, wypełnione wynikami najbardziej różnorodnymi ciężkiej, niezmożonej pracy wyobraźni, plądrującej w niezmierzonej treści jutra, istnieje pojęciowo nie jako pewna miara, pewna całość składająca się z określonej ilości godzin, tylko jako strzępy tej całości.
Jutro to przepaścista wielość czasu i przestrzeni, to jednocześnie kilka, albo jedna sekunda pękającego pocisku — Dziś!
Dziś kreślone ostatnie słowa pożegnań, przebiegano myślami, przypominającemi całe obszary minionego życia; przeżywano jeszcze raz każdy wypadek; widziano w pełni swej wyrazistości rysy osób bliskich, najdroższych; czytano raz ostatni z brudzone, przesiąknięte potem, noszone na piersiach, na sercu, łzami skropione, zdaleka przysłane drogie pisanie; tęskniono za jakąś niepowrotną już nigdy chwilą.
Dziś — to nurzanie się, jak kiedyś w piasku przed domem rodziców, tam w Polsce, we wspomnieniach, w całem minionem.
Więc dziś za ostatnie pieniądze „białego“!
— Pijmy!
Radość i śmiech, śmiech ze wszystkiego: z wyskakującego z hukiem korka, z zapalającej się od świecy — słomy, ze zbłąkanego robaka topiącego się w kubku z szampańskiem. Śmiech, szczęśliwość, beztroska!
Nagle, jak słabiuchne nacięcie brzytwą: Zamiana listów.
— Jeśli mnie tego — to ty wiesz... tam jest adres. Poślesz, co?
— Dobrze! A ty mój?
— Tylko z ogródkami!
— Zrobi się! Daj gęby!
Przyrzeczenia, serdeczne rąk uściski, pocałunki.
W poczynającą się noc, dziwną noc majową, wpadają rzucone zgodnie, razem, że: „Jeszcze Polska nie zginęła“...
Żyła pieśń polska. Echowało ją wszystko! mrok, niebo i ziemia, nawet drgania światła świec długo nie pozwoliło zamrzeć podźwiękowi refrenu o zwycięstwie.
— Spać! Ryknął jeden z notorycznych śpiochów.
— Po cholerę? Jutro nas może wszystkich uśpią... Mamy czas!
Znowu śmiech beztroski zdaje się roznosi ściany szopy, wylewa się, jak gorące strumienie zbuntowanego wulkanu, z pod dachu naszych bud na drogę, idącą wprost ku pagórkowi, na którym drzewa tak dziwnie odwracają swe głowy od północnego wschodu ku nam.

Bezładnie, tu i ówdzie czernieją, na tle oświetlonej słomy, leżące sylwety ochotników. Śpią. Gdzieniegdzie tylko pochylony nad świecą poniektóry legjonista wpatruje się w jakąś, odwiniętą z papierów, fotografję, albo o kolana wspartej pocztówce, kreśli niewidoczne dla nikogo słowa.
Przedziwna cisza wpełza do uszu szumem, dzwonieniem, niezrozumiałym szeptem nocy, wcielającej w duszę uczucia nieznane, miękkie, rzewne, samotne...
Jeden ze śpiących podnosi się, zagląda do torby, sprawdza ilość posiadanych nabojów, po sprawdzeniu, na poły trzeźwo widzącemi oczyma rozgląda się dokoła, kładzie się i zasypia z powrotem.
Przez otwarte drzwi, przeczuciem przedświtu zbudzony, wlatuje do wnętrza budy zapach kwiatów, wsącza się nieziemską błogością w oddechy śpiących.
Jest tak mięki, lekki, łaskawy, jak spojrzenie dobrych matczynych ócz, albo jak boska opieka.

„Tout le monde debout!“ Jak piorun wpadły słowa w ciszę przed wichrem i grzmotów przeciągłym akordem. Zapaliły się głowy i serca, oczy mgły senne spędzają znagła zbudzone świadomością całe stają w krzyżujących się błyskawicach.
„Allez, hop!“ słychać zzewnątrz dolatujący przyśpiech biegających sierżantów.
Każdy ma bombę ręczną, haczyk do przecinania nie puszczającego naprzód drutu, dwieście pięćdziesiąt nabojów, nóż ostry, krótki, do walki w wąskim okopie.
W płótno namiotu zawiniętą zapasową żywność, przewieszamy przez plecy. Dwie torby na bokach. Tornistry zostawiamy w pustych szopach.
— Gotowi!
Rassemblement! Depechez vous!
— Comptez par quatre.
— Un!
— Deux!
— Trois!
— Quatre!
I znów od początku z błyskawiczną szybkością! un, deux,..
„En avant par quatre — marche“.
Godzina trzecia po północy.
Równą, szeroką linją idą czwórki jedna za drugą, pełne wiary, pewne zwycięstwa.
Rozpalone skronie i policzki owiewa miękki, rzeźwiący chłód.
Szarzeje.
Ciemna tkanina nocy zda się kurczowo chwytać niewidzialnemi rękami krzaków, ziemi, drzew, kamieni ugornych, jakby nie chcąc zezwolić na przyjście, tak logicznie tłumaczącego i prosto wskazującego na nasze otoczenie, przez noc obleczonego w jakiś fantastyczny przyodziewek — dnia. Tymczasem z za horyzontu wyłania się słaby, wstydliwy rumieniec nieubłaganie zbliżającego się świtu.
Niewidzialna moc ściąga ze wszystkiego żyjącego, jeden po drugim przecienkie, czarne płaszcze nocy, poczem roznosi je szybko w różne strony. Razem ze stopniowo wyraźniejącym błękitem nieba, zbliżamy się do okopów.
Wchodzimy w wąski, głęboki rów. Z maleńkich, ziemią napełnionych woreczków ułożona ściana, wznosi się ponad nasze głowy.
Na twarzach wszystkich, idących gęsiego, ochotników maluje się pewien pośpiech i gotowość.
— Mamy czas! uspokaja Malcz. — Za chwilę dopiero zacznie się przygotowanie artylerji. W pierwszej linji szwabów nie będziemy mieli wiele do czynienia. Na przestrzeni siedmiu, czy ośmiu kilometrów stoi ni mniej, ni więcej tylko sto trzydzieści baterji cięższych, nie licząc dwudziestu pięciu lekkich. Niedługo, a zaczną grać.
Czysta, wielka kula słoneczna wciąga się na niebo bez chmurki, bez podziału najjaśniejszym obłokiem swego niezmierzonego obszaru błękitnego.
Serca czekają. Załopocą się w piersi, jak orły pojmane, to znów ścichają niby po wieczornej burzy stary las dębowy.
Była godzina piąta rano dn. 9 maja 1915 r., gdy kędyś za górą, w miejscu niedojrzanem, jęknęła w straszliwym przysiadzie, pierwsza nasza ciężka armata.
Przyziemny grzmot wypluł na wszystkie okolice stutysięczne echo, niby groch żelazny bijący w wielki tekturowy karton. Minęły długie sekundy — chwila trwania wstrzymanego w piersiach oddechu, kiedy po tym ciężarnym przyjęku rozpętały się nad ziemią wybiegłe piekielne wysłańce; kiedy na tę, w owej chwili wyrażoną moc ludzką, zabrakło niebu i ziemi władzy, kiedy zdawało się, że zdrętwiała w niemocy wszechmożna ręka Boga, ulękła się ludzi.
Drżała ziemia, słysząc nad sobą piekielną muzykę świstów, gwizdów i wyć złowrogich, kurczyła się, gdy wnętrze jej pruły, rwały na części niewidzialne potwory.
Pod niebieski błękit wspinały się dymy, porwane wzlatującemi w górę strzępami ciał, kawałami desek, karabinów i ziemi fontanną czarną.
Rozdygotała się ziemia, na której zaczęła się istna orgja obłąkanych duchów, skaczących, rozdzierających powietrze, tańczących taniec zagłady i śmierci.
Oniemieli z zachwytu, który oczy do świadomości wrzucały razem z każdą, do nieprzyjacielskich okopów nadbiegłą falą pocisków, staliśmy w wąskim rowie, ostrożnie podpatrując skutki pracy ciężkiej artylerji. Nad głowami naszemi z przeraźliwym skowytem i wyciem gnały niezliczone pociski. Zdawało się w powoli skupiających, się myślach, że oto świat cały podzielił się na dwie wrogie sobie części: jedna przed nami wraża, nienawistna, druga to tu, za nami, ziemia bezmiernego dla nas uczucia, część świata, urągająca ziemi obcej, wyjąca gromowo z dzikiej, nienasytnej chuci zemsty i zniszczenia.
Podczas tego nieustającego bombardowania, huku i ryku armat, chcieliśmy mieć tuż przy sobie całą Polską, by Jej pokazać niewysłowione okrucieństwo zemsty za naszą niewolę. Chcielibyśmy Polskę przekonać, że to wszystko, co się dzieje: to nie do opisania i wyobrażenia, to wszystko odbierające zmysły dzieje się tylko dla nas, jest przygotowaniem pomocy do naszego wielkiego czynu, który się ma ziścić za chwilę, by po nim zrzuciła Polska wszystkie pęta i powstała Wielka i Wolna Świadomość istnienia w tej strasznej i niezwykle pięknej chwili wytwarzała w nas niezmierzone po jęcie o naszej mocy, rozciągała wyobraźnią, nasze garstkę w niezliczone, bez końca idące łańcuchy tyraljery. Na tle wstrząsów ziemią, pod szatańską przygrywką armat, dokonywał się w oddziale polskim cud rozwielokrotnienia się ducha naszego i przez nic niezłomnej, przed żadną potęgą nieustępliwej mocy naszych ciał.
Dreszcz febryczny zatrząsł ziemią, posiwiałe niebo, do mózgu przez uszy wwiercał się gwałtowny ból, ciało zwarło się w sobie, oczy z orbit się wyszarpywały, kiedy o godzinie dziesiątej rano nagle ścichło, jakby skonało na rękach jakieś zupełnie nam oddane, nadludzko możne szatańskie bytowanie.
Bulgoczący gwizd dowódcy nakazał gotowość.

Rozjęczała się cichość straszliwa. Na chwilę jakby zaślepłe uszy zbierały strzępy skaczącego, wymacującego ostrzejsze dźwięki — słuchu.
W interwalu, między rozgrzmotem armat, nagle przerwanym i bulgocącym gwizdkiem dowódcy, wichr jakiś błędny panoszył się w mózgu, krew ścinał, jęczał w każdym atomie. Wielkimi krokami, które wykonywały struchlałe nogi, wymacujące, niby w ciemni nocnej, grunt pod niemi, doszliśmy do poste d’ecoute.
Władza zmysłów wracała. Oczy zatopiły się w kłębach przewalającego się po ziemi dymu.
Z za pleców, uderzając w nie, nadleciała melodja refrenu Legji Cudzoziemskiej, wnet po niej pobudka: „A la baionettes“. Sortez par un! Vers à gauche en tirailleurs, a quatre... ..arche! En avant en avant! A la baionnettes!
Rozdarły się gardziele polskie, piersi ogniem się zapaliły i ryk się z nich wyszarpał, tak potężny, jakgdyby miał poprzez wszystkie granice echem w Polskę uderzyć.
— Naprzód! Na bagnety!
Pochyleni szli łańcuchem rozciągniętym. Nie słysząc strzałów, bulgotania mitraljez, huku pękających szrapneli, rwali po okopconej, sczerniałej od dymu i ognia ziemi, niezapomniani Bajończycy.
Od czasu do czasu, jak mocne pchnięcie uderzały w plecy poszarpane dźwięki bez przerwy grających trębaczów.
— Na bagnety!
— Żyj swobodo! Polsko żyj!
— Vive la Pologne! krzyczy dowódca Osmonde.
Żyje teraz Polska, żyje cała w każdem sercu.
Na rozkaz: „Couchez vous!“ cały łańcuch tyraljery wali się na ziemię. Po chwili znów zgodnie naprzód.
— Tak, tak trzeba iść, jak oni idą! Brawo Polacy! — krzyczy, klaszcząc w dłonie, pułkownik Pain.
Po porwanych drutach, dołach, wywróconych kołkach i krzyżakach, wpadają w pierwszą linję okopów niemieckich, po których zostały tu i ówdzie rozrzucone resztki ludzkich ciał, trochę lepkiego błota krwi ludzkiej, porwany szynel, karabin złamany.
— Naprzód! — „En avant“ słychać na zmianę polskie i francuskie słowa: słowa-rozkazy, słowa-czyny!
Idą naprzód, pędzą, jak te oszalałe ryczące pociski, przerzynają fale dymów, przeskakując przez jamy wydarte pociskiem, rwą naprzód.
Idą błogosławieni codzienną matek modlitwą, troską i tęsknotą nieprzerwaną.
Przebiegają niewielką równinę, która jakby pragnąc ich obejrzeć, poczyna drżeć cała, aż wreszcie, kiedy ją przebiegli wszyscy do ostatniego, pęka. Od wewnątrz rozszarpującej ją miny, wzbija się zwartym szmatem ziemi hen w górę, poczem dymem osłonięta, rozbita na cząsteczki opada gradem, niby do otwartej dla siebie świeżej mogiły.
Spóźniony pocisk francuski wyrywa z posuwającego się łańcucha ochotników polskich dwóch kolegów. Błyskawicą, przebiegająca wzdłuż całego ciała myśl, pali stopy, ściąga moc wszystkich zmysłów, całą potęgę ducha w oczy wszystkowidzące i w te kurczowo zaciśnięte dookoła karabinu ręce.
Minęli już drugą wrażą linję okopów.
Tadeusz Golcz z rykiem nieludzkim, jak oszalały biegnie po czystej równinie, zda się, goni kogoś staje i z impetem wbija długi bagnet w plecy przypadłego do ziemi szwaba. Z trawy powstają i biegną pochyleni „kamerady“ zabitego przez Golcza z kwadratową mordą „schatza“.
— Goń tych synów! Grzyj między łopatki! — krzyczy Liszkowski.
Niemcy wieją, a nasi grzeją w łeb, w pośladki, w plecy, dotąd, aż który nie klęknie, albo nosem w ziemię nie utknie.
A tego, który klęknie, to go, jak kłonicą przez, prawe ramię, żeby już nie mógł podźwignąć karabinu.
Coraz więcej skupionego istnienia w chwili teraźniejszej i przeżywania jej poza wszelką myślą ostrożną, choć coraz więcej wyrzuconych z łańcucha żywych ogniw, padających na wilgotną od krwi ziemię, bez skargi z jadnym tylko przedzgonnym jękiem.
Przeskakujemy trzecią linję okopów.
Biegnie kolega Kowalczyk, trochę wyprzedził całą sekcję, przeskakuje nasyp — znika... Kilku ocalałych, ukrytych w okopie niemców chwyciło za szynel obsuwającego się w okop wolontarjusza, kłuło bagnetami, wydarło z rąk jego granat, wydarty rzucając w pierwszą sekcję.
Mija chwila, tysiączna część sekundy, a po niej w wąskim przejściu mszczą Polacy zabitego kolegę, zębami zda się chcą szarpać szynele, ciało, krew pić.,. Ktoś krzyczy rozkaz: „Naprzód, na przód! z nimi się załatwią “.
Za nami idą marokańczycy, pędzą z nożami, by oczyścić pole — oni się załatwią z „alles Boches!“.
We wgłębieniu obok rozwalonej ziemianki telefonuje oficer niemiecki. Na nasypie widać kolegę Jaceko. Chwycił za lufę karabinu, śmignął z góry kolbą — po ścianie osuwa się ciało oficera niemieckiego. Z boku czaszki, jakby wygniatana wysącza się żółto-krwawa ciecz.
— Na lekkie skonanie, psia twoja mać! dogaduje trupowi Jaceko i biegnie naprzód.
— Mundek zabity! — krzyczy któryś z kolegów, biegnąc.
Edmund Witwigen zabity! Żal ściska krtań, do wewnątrz rozżartego serca wczuła się ciepłe obezwładniające tchnienie.
Mundek zabity, ten przedrogi Mundek, który wszy chrzcił i nadawał im takie piękne imiona niemieckie, ten Mundek, który ciągle powiadał, że ma jak najlepsze przeczucia, że wróci do Warszawy, gdzie obecnie nie palą się światła na ulicach i gdzie jego ukochana narzeczona omal sobie nogi nie zwichnęła, czemu on, żołnierz tak się strasznie zdziwił... — Ten Mundek zabity? Żal miękki, uparty, jak rączka dziecięca, wygniata z oczu łzy padające na serce, jak kamienie, gniotące póty, póki się wszystko istnienie w pragnieniu zemsty nie pogrąży.
Więc naprzód! Bez odpoczynku bez wytchnienia, naprzód!
Spieczone usta pragną pić. W gardle sucho, język, jak nieheblowany kołek. Pić!
Przez zemstę, przez spalające pragnienie zwycięstwa dorwać się wargami do czerwonej, ciepłej posoki konającego ścierwa niemieckiego i upić się nią, jak godowym, odurzającym napojem.
Odległe jeszcze niedawno od siebie końce łańcucha polskiej tyraljery, coraz bardziej zbliżają się ku sobie.
Roje kul mitraljezowych, padające z sykiem przed nami, przelatujące nad głowami, każą przypaść do ziemi, kryć się w świeżo wyrwanych pociskami dołach.
Tuż za głowami naszemi w stronę pagórka (côte 140) żyga bezustannym ogniem polowa baterja francuska.
Oprócz suchego, podwójnego wystęku armat nie słychać żadnych rozkazów.
Blady, nieruchomy leży Stanisław Sztejnkeller, tuż przy nim, strzelający do żywego celu leży Wacek Liszkowski. Zwykły jego uśmiech zniknął z klasycznie wykrojonych warg, linja je dzieląca opuściła się ku dołowi. Z wesołej czwórki został sam, bo mu już śmierć zabrała Janka Dobrowolskiego i kuplecistę kompanji Liszewskiego i tajemniczego, zaciętego Trzebiałowskiego.
W powietrzu zaczynają się rozpękać szrapnele niemieckie.
Liszkowski podpełza blisko do Sztejnkellera zagląda mu w oczy, bierze za rękę, poczem wciąga go sobie na plecy, przykrywa nim swoją głowę. Tak zabezpieczony zaczyna raz po razu strzelać do wychylających swe kwadratowe łby niemców. Nagle raniony w czoło, przechyla boleśnie głowę, kurczy się cały, chce wstać, nie może.
„En avant, toujours en avant“, jakby z pod ziemi, wyrywa się głos cichy, raczej prośby, niż komendy, dowódcy Osmonde’a. Zrywa się garstka, prze naprzód coraz mniejsza, coraz zapamiętalsza, nie widzi, że już jest prawie sama, że poza nią tylko zorana pociskami ziemia, zasłana trupami, krwawa.
Niemcy uciekają. Niektórzy dopędzeni podnoszą ręce, klękają, wyciągają fotografje żon, dzieci, niemi błagają litości.
Jedna z escouades wpada w kępę zarośli, z rąk niemców wydziera mitraljezę, bierze do niewoli wystraszonych żołnierzy.
Pojedynczo, rozsypani tu i owdzie okopują się wolontarjusze — są sami. Nie słychać żadnej komendy, żadnego rozkazu.
Na zajętej przestrzeni leży rozrzucona garstka Polaków.
Nie widać ani jednego oficera, sierżanta, nikogo ze zwierzchników.
Kapral Kijewski z resztą swojej escoude’y zrywa się jeszcze raz, chce iść naprzód — przypada do ziemi.
Nagle z za niewielkiej góry rozsypani w tyraljerkę ukazują się niemcy, chcą okrążyć resztki bohaterów.
Okopani, zasłonięci woreczkami napełnionymi ziemią, czekają wolontarjusze czegoś, coby silniejszem było ponad to wszystko, co przeżyli, czekają już chyba śmierci tylko.
Spokojne, niczem nie straszące się oczy, spoglądają wokół siebie.
Grupa kolegów gramoli się na stóg siana, ciągnąc za sobą mitraljezę.
Co parę sekund stoczy się z góry ze stogu martwy ochotnik, spada jak ciężki owoc z jękiem na czarną, stratowaną ziemię
Nowy się drapie, chwyta się zeschłej trawy, wyciągniętych rąk...
Ze szczytu stogu zaczyna grać mitraljeza, bulgoce. Przed głowami leżących niemców podnosi równą wstęgę kurzu, a po chwili widać, jak z wrażego łańcucha wyrzuca po kilka ogniw.
Zdemoralizowani niemcy, którym garstka Polaków wydała się całą armją, uciekają w popłochu, albo wbijają swe karabiny bagnetami w ziemię na znak poddaństwa; na znak upokarzającego, ale panującego teraz wśród nich lęku.
Oto po przejściu pięciu kilometrów, rozwścieczone gromadki Polaków w opętaniu bezlitosnem, sugestjonującem wroga zapędzają do niewoli setki niemców, jak stada wylękłych baranów.

O późnem popołudniu nadeszła zmiana.
Resztki oddziału polskiego, dziwnem losu zrządzeniem, jeszcze żyjące, mogą zejść z pola walki.
Teraz dopiero obejmuje bohaterów cudnego wiosennego dnia, dziwny lęk.
Dokąd pójść, po co wracać, dlaczego porzucić miejsce, gdzie krwi potokami, stosami ciał, okupione zwycięstwo, tak rozpiękniło horyzont dalszej walki, tak zbliżało cel...
W przeskoczony parę godzin temu, do połowy zasypany okop, spełzają z podziurawionej powierzchni ziemi, nieliczni tak bardzo (kilkunastu zaledwie) ochotnicy polscy.
Wychylają głowy ponad nasypy okopu, rozglądają się dokoła.
— Tamtędyśmy szli — pamiętasz?
— Jakie dziwne nazwy, np. ten „Cabaret Rouge“?
— Czerwony, to czerwony! „Lasek obłędny“. Dlaczego go tak nazwali „Bois de follie“?
— Co, może nie zwarjowany?

Wolno, niedostrzegalnie ssączał się głęboki mrok na pobojowisko, gdzie już teraz nikt nie rządził, gdzie we wmadlającą się w ziemię i niebiosa ciszę, wczulał się jęk głuchy, jakby odpowiedź poszarpanej, bezradnej ziemi.
Przyziemny, miękki wiatr wiosenny, całując ciepłe jeszcze trupów skronie, samotnie podchwytywał: „Requiem aeternam...
Przed nami, w stronie wielkiego Polaków zwycięstwa, padają rzadkie, karabinowe strzały.
Tu i tam budzi mrok światło lampki elektrycznej. Sanitarjusze wyszukują rannych, których jeńcy niemieccy odnoszą na „poste de secour“. Jakże teraz ostrożnie niosą niemcy Polaków ranionych ich kulami, możeby tak tylko odnosili swego kajzera do ich Boga na wieczny z nim kłopot.
Słychać rozmowę polską.
— Trup!
— Oddycha.
— Ale gdzież tam!
— Morawski?
— Tak! A Malcz?
— Dostał trzy kule. Zawieja go opatrywał, nie skończył opatrunku, kiedy go strącili.
— Patrz, Franken leży!
— A tu Chociszewski, całe piersi ma rozwalone.
— Eee! Tu ranny! — woła czyjś głos.
Sanitarjusze śpieszą w stronę, skąd doleciał pokorny, chrapliwy szept.
— Batkiewicz! Co tobie? Mów bracie!
— Kolanko nadwyrężone! ze spokojem nie do uwierzenia, odpowiada, jakby ze snu Batkiewicz, przezwany przyrodnikiem,
Ostrożnie składają sanitarjusze cichego Batkiewicza na mokre od krwi nosze. Przy podnoszeniu, Przyrodnik, któremu pocisk oderwał nogę wyżej kolana, syknął i krzyknął:
— Psiakrew, ale doskwiera!
Kolanko nadwyrężone! Kolanko polskiego żołnierza!
W wyrwanych pociskami dołach grzebią umarłych.

Trzydziestu kilku Polaków odwiezionych wielkimi automobilami na odpoczynek — leży w drewnianej szopie, jakby przykucniętej i bokami wypiętej do drogi prowadzącej w kierunku Arras.

Zwleczone prawie siłą niedobitki oddziału polskiego rozmawiają o niedawno minionem dniu.
— Widzieliście Wejnberga?
— Ja jeszcze go widziałem, kiedy blady, jakby obłąkany siedział na trupach w dziurze od obusa (pocisku).
— Nie wiecie, który wykonał takie salto mortale z mostu?
— Brauman! Kiedy wszyscy już przeszli, on, trochę może spietrany, został i razem z mostem w powietrze.
— Patrzcie! ani jednego ofika nie zostało, a z szesnastu trębaczów tylko jeden żyje.
— Myśmy choć mieli przyjemność, ale Belgijczycy... Co?
— Jak stali w lasku w rezerwie, tak i zostali.
— Franken taki psiakrew odważny, a przed atakiem przybladł, dreptał z miejsca na miejsce, z nogi na nogę — mówi:
— Mam siedmset franków, weź je, czuję, że mnie zakatrupią.
— Dwie kule dostał.


Przed szopy zajeżdża na białym koniu generał Blondela, za nim kłusem nadjeżdżają major i porucznik wojsk kolonialnych.
— Ou sont les polonais? Fair les sortiz! — rozkazuje stary generał.
Leniwie, powoli wychodzi reszta żywych wolontarjuszów. W ciągu kilku dni zwlokło ich się jeszcze może z dziesięciu, z pól, niedawną walkę otaczających.
Jest ich teraz niespełna pięćdziesięciu, obdarci, bez przykrycia na potargane głowy, ustawiają się w dwurząd, czekają.
Najedzona wyobraźnia nie kłóci zupełnego spokoju, który teraz wszechwładnie panuje, mimo że jest on taki niewypowiedzianie dziwny, taki jakiś chory spokój.
— No, gdzież są Polacy? — pyta zniecierpliwiony generał.
— Jesteśmy, generale! — odpowiada cała nasza władza i zwierzchność — jedyny kapral.
— Jakto, wszyscy?
— Wszyscy, generale!
— Tak, tak... to dobrze... to bardzo dobrze... tak!... — coś się plącze staremu generałowi, który z ledwością powstrzymuje rwące mu się na usta zdziwienie, więc cicho powtarza: wszyscy, wszyscy...
Wszyscy będziecie nagrodzeni. Dzielni jesteście, bezprzykładnie dzielni!
Wszystkim dać stopnie wojskowe! — zwrócił się do adjutanta.
Niezadługo pójdziecie do nowego ataku! — rzucił generał i odjechał na pole, gdzie wyszykowana stała reszta naszej dywizji marokańskiej. Na czele z muzyką, która na instrumentach piszczałkowato-bębnowych, wygrywała marsze wojskowe.
Szczęśliwym wybrańcom generał Blondela przyczepiał do piersi krzyże wojenne i medale wojskowe.
Polacy wówczas nic nie otrzymali, nie miał ich kto proponować do nagrody, wszyscy bowiem oficerowie oddziału polskiego polegli na polu chwały.


16-go czerwca 1915 roku pod N. D. de Lorette staliśmy w drugiej linji okopów, jako rezerwa 156 pułku piechoty francuskiej.
Bardzo nieliczna nasza garstka była obiecaną zachętą dla wojsk mających prowadzić atak.
W nocy na dany znak 156 pułk ruszył do ataku na okopy niemców, którzy prawie jednocześnie wyruszyli do ataku na Francuzów.
Starcie było piekielne, po którem niemcy zaczęli powoli cofać się póty, póki nie znaleźli się w okopach, z których byli wyszli.
Ukryci między ścianami głębokich rowów zaczęli bić salwami, nietylko z karabinów pojedyńczych, ale i maszynowych do nacierających na nich Francuzów. Skutki tęgo manewru niemieckiego były straszne dla 156-go pułku, który został zupełnie rozbity.
Nie wiedząc, kto zwycięża, staliśmy, nie słysząc ani jednego rozkazu do chwili, aż skradający się niemcy znaleźli się przed samymi naszymi okopami. Wówczas bez żadnej komendy wyższych zwierzchników ruszyli Polacy do ataku. Nierówni z wrogiem liczebnie, ruszyli pod gromowy akompanjament artylerji — naprzód! Poprzez gromady francuskich trupów wpadli do okopów 156-go pułku francuskiego, gdzie byli już żołnierze niemieccy. Wola zwycięstwa poniosła ich znów. Wskakiwali do rowów i jak obłąkani, rycząc z zawziętości i krwawego upojenia, wbijali swe krótkie noże wojskowe w piersi niemieckie.
Trwała ta krwawa rozprawa sekundy, po których z opętanego pragnienia zwycięstwa wyrwali się z okopów i naprzód, jak upiory, krótko, ale straszliwie żyjące, niczego, prócz chwili niepomni, wdarli się w pierwszą linję okopów niemieckich. W same piekło walki na noże, zęby, bagnety zerwane z karabinów, wpadła pomoc francuskich strzelców alpejskich.
Zwiało bractwo niemieckie.
Ochłonęli Polacy.
Wtem zapalił się ziemi poszarpany horyzont, po którym goniły się czerwone, galopujące ognie. Po chrapliwym jęku rozległ się szatański chichot.
Przed nas, w nas, obok nas zaczęły się walić, niby smoki, wielkie pociski, jeden za drugim, jeden za drugim, coraz częściej, coraz więcej, a wszystkie ryczące, syczące, złe.
Szaro sine kłęby zaczęły pokrywać poranione stękające pole, jak fale rozpylonej lawy, staczały się do okopów, wyciskając łzy z ócz, mdlącem pachnieniem, ciężkością dziwną w piersiach osiadając i dusząc. Wyraźnie coś zaczęło paraliżować każdy ruch, kurczyć i rozprężać ciało, zabijać.
Janek Rotwand zatruty dymem gazowego pocisku, zatrzepotał rękoma, niby ptak, schwycił rewolwer i wyskoczył z okopu. Kilka kul karabinowych uwięzło mu w piersiach — legł. Przyszła zmiana.
Na „odpoczynek“ mijając niezliczone skręty w okopach szło już tylko kilku ostatnich Bayończyków.


Wczesny, szary przedświt, coraz jaśniej i wyraźniej uwidaczniający otoczenie, wskazywał nam zgoła osobliwe obrazki, już kiedyś, prawda, tak niedawno, trzy tygodnie temu widziane sceny.
Oto wlecze się kilku niemców, prawie, że nagich, trzymających się za ręce i wybełkotujących jakąś melodję. Dalej jeszcze paru obłąkanych, teraz nieszkodliwych wrogów zatacza się i z błędnego przestrachu już się niczego nie boi.
Co chwila, a poniektóry z nich wstrząsa się cały, potem, jak słup staje w bezruchu zaklęty, albo zapatrzony w łodygę maleńkiej trawki, czule rozmawia z nią, klęka i całuje, ona bowiem ponoć jest jego żoną.
A inni jeszcze są milczący i tak śmiertelnie obojętni, że dłubią własnymi palcami w ciemnych, od krwi, wkoło zaskrzepłej, ranach.
Przechodzimy dalej, patrząc na te straszne i ohydne zarazem sceny z uczuciem, które mimo wybłyski współczucia zamyka się w wykrzykniętej przez jednego z Bayończyków nieustępliwej zawziętości i żądzy zemsty.
— Ścierwy plugawe, to za Szujskiego, za Malcza, za Rotwanda, za... — urywa, bo mu się tak boleśnie kurczy serce i falę krwi gorącej budzi upiorne, nie dające spokoju, pamiętanie minionego.


Rassamblement! Do apelu!
Dziwny był ten apel na drugi dzień po walce, Sierżant Francuz czyta, niewyraźnie wymawiając, z jakiejś kartki znajome, drogie nazwiska: Golcz, Winiarski, Dąbrowski, Wiwiger, Wejnberg, Morawski, Liszewski, Kamiński... — czyta zdaje się bez końca, a w odpowiedzi słyszy ciągle powtarzane chórem kilku żywych ochotników z zachrypniętych gardeł wyrzucone trzy ciężkie, jak bloki marmuru słowa:
„Mort au champ d’honneur!“


W lipcu 1915 roku na podwórcu koszarowym I-go pułku cudzoziemskiego w Lyonie garstka trzydziestu kilku ochotników polskich miała do wyboru: albo wyjazd do Rosji, albo pozostanie we Francji w szeregach wojsk francuskich.
Zamajaczyła możliwość zobaczenia Polski, więc jak brzytwy chwycili się żywi wolontarjusze polscy tej błogosławionej, jedynej nadziei życia i znaczną większością postanowili jechać do Rosji. Wyczytane dawno już, bo jeszcze w okopach Szampanji wieści o Brygadjerze, wieści, tajemnie w listach z kraju, przesłane do Francji, nagle rozbudziły w sercach ochotników przejasne nadzieje i obietnice walki na ziemi polskiej.
Z tem marzeniem postanowili jechać do Rosji, a przez nią do Polski.
Cały oddział polski prześladowała, może źle użyłem tego wyrazu, w każdym bądź razie dziwnym zbiegiem okoliczności, włączyła się data 22-go miesiąca ze wszystkimi niemal ważniejszymi wypadkami w historii oddziału Bayończyków.
Dnia 22 sierpnia 1914 sformował się pierwszy oddział polski we Francji — dnia 22-go sierpnia 1915 roku resztki tego oddziału opuszczały w wojskowych mundurach francuskich ziemię, której broniły tak krwawo i tak walecznie, jakby broniły granic własnej Ojczyzny.
Cały rok minął od czasu, gdyśmy gromadą, z polską pieśnią na ustach przechodzili ostatni raz przez Paryż.
Dzień 22 sierpnia 1915 roku był taki sam uparty, jak wtedy, jak rok temu.
Ze stacji kolejowej szło dwunastu tylko Bayończyków, również z pieśnią polską na ustach, do portu w Breście.
Na kotwicy stał niewielki okręt wyładowany amunicją i materjałami wybuchowymi dla Rosji.
Po dwóch długich deskach przerzuconych z wybrzeża na okręt, jacyś brudni i oberwani mężczyźni wciągali i wpychali rozpaczliwie chude krowy i owce. Inni wtaczali olbrzymie beczki z winem.
Okręt ten stoi na uboczu, tak, że wielki ruch panujący w porcie zupełnie doń nie dochodził. Brudny, odrapany, a przytem nie wielki, był, niby zaraźliwie chory człowiek, izolowany od wielkich, zdawało się, wypranych i odprasowanych okrętów, zgrabnych i bynajmniej zewnętrznie nie groźnych krążowników i pancerników francuskich.
Z dwóch czarnych kominów zaczął się ukazywać na tle szafirowego nieba czarny zrazu, tak rzadki, że aż przeźroczysty, potem stopniowo coraz gęstszy, cięższy i czarniejszy dym. Wielkie i jakby tłuste kłęby jego zasnuwały pokład, niby niezliczone nici pajęczych tkanin.
Było już pod wieczór. Bezmierny obszar oceanu zdało się, wypoczywał po niedawnych może, wielkich wstrząsach wewnętrznych, albo gniewach z przyczyny Bogu jednemu wiadomych, taki był wówczas cichy zadumany i dostojny, że wszystkim cichość nakazywał.
Gdy czerwone błyski, zachodzącego słońca zaróżowiły goniące się gdzieś w bezkres drobne fale, weszliśmy na pokład dziwnego okrętu.
Z wybrzeża kilku marynarzy francuskich żegnało nas przyjaznem machaniem rąk i życzeniami dobrej podróży. Na pokładzie jaden z krzątających się cywilnych brudasów, witał każdego z wchodzących pytaniem:
— Tas pas peur?
— Et toi? — zapytywano go w odpowiedzi.
— Moi? O jai m’en f.., seuleiment je n’aime pas aller en Russie, surtout a Archangel, sacré mon — dorzucił przekleństwo i splunął żółtą śliną od tytoniu poprzez żelazną poręcz, aż w ocean.
Syrena okrętowa wyjęczała przeciągłe „Jrmuz!“ Wewnątrz okrętu zawarczało, jakby olbrzymie tryby żelazne otarły się o deski pokładu! Dziób okrętu wparł się w wodę, a tył rozkołysał dokoła i zbałwanił przycichłe fale.
Płynęliśmy. Ostatnie domy portowego miasta cofały się w głąb, uciekały precz od naszych oczu. Po kilkunastu minutach podróży wszystko dokoła nas traciło swoją materjalność, rozpływało się w mgle i migotliwym pobłysku resztek słonecznego światła i gorąca. Oparci o żelazne poręcze, staliśmy na pokładzie aż do późna w noc, kiedy ocean znagła zaczął sprawować jakieś swoje dziwne, ponocne obowiązki.
Teraz dopiero po kilku godzinach podróży zaczęły myśli nasze niejako odważać przeżywaną teraźniejszość, snując z niej szereg widzeń.
Wszyscy myśleli o Polsce. Po długiej tęsknocie ona prześwietlała nam teraz oczy powiekami przysłonięte jasnością cudowną, uwidaczniała się wyobraźnia, jako kształt doskonały i duch najmożniejszy. Daleka ziemia ogniem oczyszczona i krwią obmyta, przyobiecana w wolności przyszłym pokoleniom.
Jechało tych piętnastu niedobitków polskich z śmiertelnem za nią utęsknieniem, wielką nadzieją i wiarą ponad wszystkie cienie wątpliwości.
Jechali: Biernacki, Kijewski, Kozierowski, Filipowicz, Świrski, Piotrowski, Komorowski, Gałązka, Joch, Ślusarski, Zbitowski, Buczyński, Błaszczyński, Żyznowski i Hnizdil.


Po północy ocean zaczął się podnosić i opadać, niby piersi człowieka w gorączce. Od czasu do czasu wielka fala waliła się aż na pokład, poczem rozbita, pospiesznie i trwożnie, bez uprzedniej mocy, spływała cienkiemi ściekami z powrotem do oceanu.
Tuż obok kotła stały przywiązane za rogi krowy, za niemi zupełnie „zbaraniałe“ chwiejące się na nogach — owce.
Z wyjątkiem dwóch odporniejszych kolegów, reszta, mimo, że znajdowała się jeszcze na Atlantyku dobijała w sposób pożałowania godny do Rygi.
Choroba morska gnębiła nas przez całe dwie doby, po których zaczęliśmy widzieć, jeść, słowem, jako tako żyć.
Miejscem, gdzie wraz z innymi towarzyszami podróży spędzaliśmy noce, była niewielka przestrzeń pod pokładem, wysokości najwyżej półtora metra.
W końcu tego pomieszczenia znajdowała się półmetrowa dziura, która, jeśliby nie była do połowy zasłonięta jakąś skrzynią, o nieznanej nam zawartości, rzuciłaby zapewne do tego lochu na okręcie trochę światła i nieco świeżego powietrza.
I tam, podobnie jak w ziemiankach pierwszej linji okopów, panowała ciemność, cuchnęła stęchlizna i niepokoiły wielkie wszy wojenne. Do lochu schodziło się po jakiejś, nigdzie niewidzianej parodji schodków, których miało być czternaście, a było zaledwie cztery. Schodzenie było waleniem się w ciemność, jak to mówią, na łeb na szyję, wychodzenie — gramoleniem się, powtarzanem po kilka razy od początku. Po trzech dniach dopiero, potwierdzając przysłowie, że potrzeba jest matką wynalazków, beczka po wypitem winie ułatwiała nam wspomnianą, wielce ryzykowną i skomplikowaną czynność schodzenia i wychodzenia z lochu na pokład.
Na czwarty dzień drogi, gdy już wszyscy przeszli chorobę morską i zaradzili niektórym, wprost nie dającym się opowiedzieć niewygodom, zaczęło się mniej więcej możliwe życie w podróży, która mogła się z wielkiem powodzeniem skończyć na dnie morza. Jakaś tajemnicza władza okrętowa celem zapobieżenia tej przewidzianej możliwości, uzbroiła nas w gumowe naszyjniki, które po odpowiedniem ich nadęciu, zdolne były utrzymać głowę nad powierzchnią morza w ciągu dziewięciu godzin, licząc przezornie, że rekin, albo inne morskie bydlę jada najwyżej trzy razy dziennie. Naszyjniki były przez kilka godzin pewną zabawką dla pasażerów, którzy chętniej by się zgodzili na to, że jakaś torpeda wysłana z podwodnej łódki niemieckiej przewierci ich żywot szybko i skutecznie, niż na takie bujanie, zwarjowanej ze strachu głowy, na pełnym oceanie o kilkaset kilometrów od miłego lądu. Drugiem pocieszeniem, iż nie zginiemy, były tratwy z beczek, połączonych deskami, które również bynajmniej nas nie przekonywały i nie utrwalały w nas zupełnej pewności bezpieczeństwa. Postanowiliśmy w razie jakiegoś bezwzględnie grożącego nam niebezpieczeństwa, raczej wystrzelić sobie z własnego, wypróbowanego rewolweru w łebek, niż pływać na beczce nawet z pęcherzykiem. Oprócz piętnastu Bayończyków jechało z nami sześciu semitów rosyjsko-międzynarodowych, kilku francuzów i kilku Rosjan. Semici grali bez przerwy w karty, oczywiście na pieniądze. Grali od wczesnego rana aż do późnego wieczora z zapałem, ze świetną rasową gestykulacją i wymową. Zgodnie z teorją prawdopodobieństwa, semita zgrany rano, wygrywał wieczorem, stąd też żaden z nich, choć zupełnie przegrany, nie tracił nadziei, nietylko odegrania się, ale i wygrania.
Pewnego wieczoru jeden z grających oświadczył, że przegrał sto dwadzieścia franków, drugi — ośmdziesiąt, trzeci — „prawie“ ze sto, czwarty nie tak dużo, ale też „sumę“, piąty się przyznał, że miał tylko dwadzieścia franków i te przegrał — szósty oczywiście wygrał. Wszyscy przegrani na potwierdzenie prawdy zaklęli się na Boga (klaliś Bogom) i dali „czestnoje słowo“, na co Kola, ów właśnie szósty, wygrany, po przeliczeniu pieniędzy przysięgał na Boga, również dając „czestnoje słowo“, że wygrał ogółem sześćdziesiąt dwa franki i że wobec nieuczciwych zeznań swoich kolegów grać więcej z nimi nie będzie. Przegrani zaczęli wymyślać Koli od kanalii, szulerów i żulików, nie dlatego, iż on jakoby mówił nieprawdę, lecz, że nie chciał z nimi grać. Po gruntownem zwymyślaniu Koli, pięciu przegranych semitów zmieniło system postępowania w stosunku do wygranego, zwracając się do niego w miejsce wymysłów z prośbami, by choć „maleńką partyjkę“ był łaskaw zagrać. Kola dał się namówić. Znowu, zgodnie z teorią prawdopodobieństwa, wygrany zaczął przegrywać, opamiętawszy się jednak, już po stracie czterech franków, nawymyślał swoim towarzyszom najgorszemi, ozdobnemi słówkami mowy rosyjskiej, a karty rzucił do oceanu, dla rozrywki mieszkańców podwodnych.
Rosjanie śpiewali solo i chórem przenajrozmaitsze pieśni rosyjskie, pozatem zamartwiali się brakiem paszportów, co mogło, Bóg wie, czem grozić przy znalezieniu się na ziemi ojczystej. Francuzi z właściwą im beztroską, rozbijali sobie ręce o piłkę bokserską, zawieszoną na lince, podkradali wino i z ironicznym uśmiechem zapytywali Rosjan: co np. robi mąż, gdy „mischa“ niedźwiedź zniewoli jego żonę?
Załogę okrętu stanowili Portugalczycy, anarchiści-teoretycy, zaczytujący się Krapotkinem, pozatem bardzo zręczni złodzieje mienia pasażerów. Kapitanem okrętu był Anglik o czerwonej, kwadratowej, zawsze świetnie wygolonej twarzy, wypatrujący przez lornetę periskopu łódki podwodnej.
Pewnej nocy, śpiący w hamaku, od dnia zerwania stosunków ze swymi towarzyszami, Kola i śniący jakiś okropny sen, zaczął krzyczeć przeraźliwym głosem: „Sumaren, sumaren! (łódka podwodna) Gaspada naduwajtie puzyrki!“ (panowie nadymajcie pęcherzyki). Oczywiście skutek krzyku Koli był nie do opisania. Wielu ze śpiących zaczęło dmuchać w naszyjnik z taką energją i siłą, że guma nie wytrzymała i pękała z hukiem wystrzału rewolwerowego; pozatem wszyscy, zupełnie rozebrani, pchali się w kierunku wyjścia. Alarm Koli okazał się fałszywym, o czem można było się przekonać wcześniej, gdyby nie to, że Kola sam pchał się na beczkę celem wydobycia się na pokład, a co ważniejsza, stracił zupełnie na kilka godzin i tak zaszarganą mowę. Po stwierdzeniu bezpodstawności alarmu semity, śniącego w śmiertelnym pocie grozę niebezpieczeństwa, Kola zachował dla pamięci kilka porządnych szturchańców.
Objaśnieni, że podróż nasza do Archangielska trwać będzie najdłużej szesnaście dni, z radością żegnaliśmy każdą uchodzącą wstecz dobę. Mijała właśnie ósma, gdy pewnego wieczora, zostaliśmy oślepieni szerokiemi promieniami światła reflektorów, otaczających nas dokoła. Nie widząc nic, prócz zalanego światłem pokładu, domyślaliśmy się, że jesteśmy pochwyceni przez eskadrę niemiecką, która nas, albo zbombarduje, albo weźmie do niewoli. Po chwili dostrzegliśmy, jakby z pod ziemi wyrosłych marynarzy angielskich, którzy po zamianie jakichś tajemniczych słów z kapitanem, wiozącego nas okrętu, zaczęli się serdecznie witać z nami. Chwila lęku pierzchła. Posypały się pytania o stan na frontach, o Warszawę. Wszystkie odpowiedzi były pocieszające, najbardziej zaś ta, że niemcy, odrzuceni daleko poza Warszawę, cofają się z ogromnemi stratami do granicy. Patrolujący krążownik wraz z dwoma torpedowcami wnet zginął, poczem na chwilę zatrzymany okręt nasz ruszył w dalszą drogę.
Wieści o odparciu wojsk niemieckich z pod Warszawy spotęgowały jeszcze bardziej tęsknotę za Polską, tembardziej, że wśród nas byli i tacy, którzy od kilkunastu lat nie byli w kraju. Starannie omijając wszelki ląd, po dziesięciu dniach dziwnie męczącej podróży, znaleźliśmy się na oceanie Lodowatym, gdzie w ciągu całej doby nie ginęły z powierzchni wody chłodne, jasne mgły i gdzie noc nie schodziła, by je ściemnić na jednę choćby godzinę północy.
W miarę wzrastającego oczekiwania końca podróży, coraz bardziej powoli wlókł się nasz okręt. Zanudzana naszemi pytaniami, załoga odpowiadała, że już znacznie bliżej, jak dalej, oczywiście jeśli przy wjeździe w Białe morze nie zatopi nas w tem najniebezpieczniejszem miejscu jakaś podwodna łódeczka szwabska.
Sądząc po zaprowiantowaniu, mieliśmy zupełne prawo mniemać, że cel naszej podróży jest już zupełnie bliski i że zaledwie kilka dni drogi dzieli nas od niego.
Na pokładzie wprawdzie pozostały przy życiu jeszcze trzy krowy i dwie owce, co po dokładnem wyliczeniu spożywanej co dnia ilości mięsa, pozwoliło nam przypuszczać, że po pięciu dniach dobijemy do Archangielska, jeśli oczywiście na Białem morzu i t. d.
Właśnie w dniu tych dokładnych obliczeń zaraz po południu zaczął padać deszcz, a rozkołysany ocean podrzucał nasz niewielki okręt, niby piłkę. Znowu przypomniała się Ryga, tym razem jednak na bardzo krótko. Z powodu tej burzy, czy jak tam nazwać tak nieprzyjemną historję z kołysaniem, najbardziej cierpiały trzy pozostałe krowy. Przy każdem przechyleniu się okrętu w tę, lub inną stronę, biedne, wychudłe stworzenia rozkraczały szeroko, tak jak tylko były w stanie, tylne nogi, padały na kolana przednich i waliły się całym ciężarem na mokrą od deszczu blachę, pokrywającą pokład. Nieszczęśliwe cienie krów, po każdorazowym upadku resztkami siły wstawały, by się za chwilę znów zwalić z jękiem i tak oczekiwać na łaskę śmierci.
Zgrabniejsze i podkarmiane przez nas owce, obijały sobie znów wzajemnie niemiłosiernie boki i łby.
Gdy zostały na pokładzie już tylko pojedyncze przedstawicielki krowiego i owczego rodu, byliśmy święcie przekonani, że najdalej za dwa dni podróż nasza się skończy, tak wreszcie sądził i małomówny kapitan okrętu!
Nad rankiem dnia trzynastego naszej podróży, gdy minęła pierwsza po kilku jasnych, jak dzień, noc ciemna i ponura, wszystko dokoła nas, a więc nawet najbliższe wzrokowi fale zaczęły tracić swój kształt. Powietrze nabrało szaro-sinego koloru. Mgła gęsta, ciężka, nie dająca się przeniknąć oczyma, zawlekła każdy kształt, zatarła kontur, zostawiając zaledwie dostrzegalne wzrokiem cienie sylwet ludzi i rzeczy. Popołudniu zaprzepaściła już zupełnie w odmęcie swoim wszystko żywe i nieżywe. Zdawało się, że ocean, powietrze i niebiosa złączyły się w jeden mgławicowy chaos. Na odległość dwóch kroków nie sposób było pochwycić wzrokiem cienia zbliżającej się sylwety ludzkiej.
Na rozkaz kapitana okrętu, rzucono kotwicę w mętną głębię powietrza i wody. I oto, niewiedzieć w jakich stronach, gdzieś bliżej bieguna północnego, niż jakiegobądź skrawka, przez ludzi zamieszkiwanego, lądu, zatrzymaliśmy się na głód i mękę, wprost nie do opowiedzenia.
W ciągu sześciu dni bez przerwy, choćby na jedną maleńką chwilę, w dzień i w nocy wyła syrena, niby gromada ludzi powolnie konających z głodu i beznadziejności zupełnej. Przez całe sześć dni i nocy, również bez przerwy, jęczał na nosie okrętu wielki dzwon, pod którym stojący na zmianę, co dwie godziny, brudni Portugalczycy kołysali jego ciężkie serce, uderzając niem o ściany mosiężnego kielicha.
Wyczerpani ostatniemi przeżyciami, Bayończycy, nie widzący nic, prócz ostatecznego celu swej podróży — Polski, poddawali się całej tej męce z jakąś bierną, niemą powolnością. Beznadziejne huczenie syreny okrętowej wraz z monotonnym jękiem dzwonu, nie dopuszczało możliwości normalnego myślenia. Maniacko wytężona w jednym kierunku wola, wytwarzała pewne halucynacyjne widzenia. We mgle, albo w ciemni lochu rysowała kształty i rysy drogich twarzy, ciągnęła wzrok w perspektywę ulic Warszawy, prowadzała znajomemi drogami w miejsca, wiążące się z ważniejszemi, dawno minionemi przeżyciami, słowem opowiadała każdemu jego życie wyraźniej i szczegółowiej, niż by to zdołała powtórzyć pamięć.
Już na trzeci dzień przymusowego postoju, zapasy naszej żywności zostały wyczerpane. Pozostało jeszcze trochę wina czerwonego i ryżu. Wino wypijaliśmy na śniadanie po pół szklanki; co rano. Na obiad i kolację otrzymywaliśmy od kucharza po ośm niewielkich łyżek na pół ugotowanego ryżu.
Obydwie te porcje mieściły się w szklance. Prawda naszego życia, a głównie, na jego najbliższą przyszłość, stawała się coraz bardziej gorzką. Dzień zamienił się w niecierpliwe oczekiwanie porcji ryżu, który też już był na wyczerpaniu. Kapitan okrętu był w rozpaczy. Po długich próbach radjo-telegraficznego porozumienia się ze stacją w Archangielsku, przyobiecano wysłać na nasze spotkanie kilka torpedowców rosyjskich, mających nas zaprowiantować, głównie zaopatrzyć w węgiel i eskortować do zatoki. Po dwóch dniach próżnych oczekiwań, kiedy wszystkie możliwe zapasy się wyczerpały, kapitan, bojąc się, byśmy nie rzucili się na żelazny kapitał żywnościowy, składający się z sucharów i konserw, a przeznaczony dla załogi, i siłą tegoż nie odebrali, zdecydował się mimo wszystko wyruszyć w dalszą drogę. Popłynęliśmy. Syrena nie przestawała huczeć, a dzwon jęczeć, gdyśmy oto po dwóch dniach i nocach dobijali do portu w Archangielsku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.