w ciemność, jak to mówią, na łeb na szyję, wychodzenie — gramoleniem się, powtarzanem po kilka razy od początku. Po trzech dniach dopiero, potwierdzając przysłowie, że potrzeba jest matką wynalazków, beczka po wypitem winie ułatwiała nam wspomnianą, wielce ryzykowną i skomplikowaną czynność schodzenia i wychodzenia z lochu na pokład.
Na czwarty dzień drogi, gdy już wszyscy przeszli chorobę morską i zaradzili niektórym, wprost nie dającym się opowiedzieć niewygodom, zaczęło się mniej więcej możliwe życie w podróży, która mogła się z wielkiem powodzeniem skończyć na dnie morza. Jakaś tajemnicza władza okrętowa celem zapobieżenia tej przewidzianej możliwości, uzbroiła nas w gumowe naszyjniki, które po odpowiedniem ich nadęciu, zdolne były utrzymać głowę nad powierzchnią morza w ciągu dziewięciu godzin, licząc przezornie, że rekin, albo inne morskie bydlę jada najwyżej trzy razy dziennie. Naszyjniki były przez kilka godzin pewną zabawką dla pasażerów, którzy chętniej by się zgodzili na to, że jakaś torpeda wysłana z podwodnej łódki niemieckiej przewierci ich żywot szybko i skutecznie, niż na takie bujanie, zwarjowanej ze strachu głowy, na pełnym oceanie o kilkaset kilometrów od miłego lądu. Drugiem pocieszeniem, iż nie zginiemy, były tratwy z beczek, połączonych deskami, które również bynajmniej nas nie przekonywały i nie utrwalały w nas zupełnej pewności bezpieczeństwa. Postanowiliśmy w razie jakiegoś bezwzględnie grożącego nam niebezpieczeństwa, raczej wystrzelić sobie z własnego, wypróbowanego rewolweru w łebek, niż pływać na beczce nawet z pęcherzykiem. Oprócz piętnastu Bayończyków jechało z nami sześciu semitów rosyjsko-międzynarodowych, kilku francuzów i kilku Rosjan. Semici grali bez przerwy w karty, oezywiście na pieniądze. Grali od wczesnego rana aż do późnego wieczora z zapałem, ze świetną rasową gestykulacją i wymową. Zgodnie z teorją prawdo-
Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/123
Wygląd
Ta strona została przepisana.