Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ze szczytu stogu zaczyna grać mitraljeza, bulgoce. Przed głowami leżących niemców podnosi równą wstęgę kurzu, a po chwili widać, jak z wrażego łańcucha wyrzuca po kilka ogniw.
Zdemoralizowani niemcy, którym garstka Polaków wydała się całą armją, uciekają w popłochu, albo wbijają swe karabiny bagnetami w ziemię na znak poddaństwa; na znak upokarzającego, ale panującego teraz wśród nich lęku.
Oto po przejściu pięciu kilometrów, rozwścieczone gromadki Polaków w opętaniu bezlitosnem, sugestjonującem wroga zapędzają do niewoli setki niemców. jak stada wylękłych baranów.

O późnem popołudniu nadeszła zmiana.
Resztki oddziału polskiego, dziwnem losu zrządzeniem, jeszcze żyjące, mogą zejść z pola walki.
Teraz dopiero obejmuje bohaterów cudnego wiosennego dnia, dziwny lęk.
Dokąd pójść, po co wracać, dlaczego porzucić miejsce, gdzie krwi potokami, stosami ciał, okupione zwycięstwo, tak rozpiękniło horyzont dalszej walki, tak zbliżało cel...
W przeskoczony parę godzin temu, do połowy zasypany okop, spełzają z podziurawionej powierzchnni ziemi, nieliczni tak bardzo (kilkunastu zaledwie) ochotnicy polscy.
Wychylają głowy ponad nasypy okopu, rozglądają się dokoła.
— Tamtędyśmy szli — pamiętasz?
— Jakie dziwne nazwy, np. ten „Cabaret Rouge“?
— Czerwony, to czerwony! „Lasek obłędny“. Dlaczego go tak nazwali „Bois de follie“?
— Co, może nie zwarjowany?

Wolno, niedostrzegalnie ssączał się głęboki mrok na pobojowisko, gdzie już teraz nikt nie rządził, gdzie we wmadlającą się w ziemię i niebiosa