Przejdź do zawartości

Krwawy strzęp/Na progu carskiej Rosji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Krwawy strzęp
Podtytuł Wspomnienia bajończyka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na progu carskiej Rosji

Wbrew naszym oczekiwaniom, iż wnet po ostatecznem zatrzymaniu się naszego okrętu w porcie, będziemy, jako żołnierze wojsk sprzymierzonych jako tako przyjęci — okręt nasz z rozkazu władz rosyjskich został osadzony na kotwicy w odległości kilkuset metrów od wybrzeża. Trudno było ludziom wycieńczonym do ostateczności, przypuścić, że miasto przysłania nam, choćby suchego chleba, przedstawiciele rządu rosyjskiego w Archangielsku przyślą nam kilkudziesięciu żandarmów, ajentów ochrany i t. p. szubrawców carskich od spraw politycznych. Zrewidowani dokumentnie, wybadani przez jakichś opryszków, trzymających pod pachami wielkie albumy z fotografjami przestępców, zostaliśmy powiadomieni, że za chwilę przyjdzie admirał, by nas powitać.
— Wszystkie azjatyckie, kałmuckie i mongolskie cholery na jego ciało i paraliż na jego admiralską głowę! — wypowiedział głośno życzenie swoje jeden z kolegów, na którego kilka par żandarmskich oczu wcale groźnie popatrzyło.
Po rewizji i zapowiedzi łaskawego admiralskiego powitania głodomorów polskich, okręt dobił do brzegu.
W otoczeniu wyższych oficerów marynarki i żandarmerji zjawił się na pokładzie admirał — figura z brodą i watowaną piersią, typ „sacharnika“ z ulic stolicy „prywislmja“.
Admirał wychrypił jakąś mowę, wykrzyknął jakieś „da zdrastwujet“ i „ura“ i zdaje się czekał od nas odpowiedzi, której nie otrzymał. Ceremonia się skończyła, ku zgorszeniu żandarmów, którzy odrazu chcieli nas nauczyć tej stereotypowej odpowiedzi: „Zdrawja żełajem wasze prewstwo!“ — oczywiście napróżno.
Głód wyżymał nam kiszki, aż do zawrotu w głowach.
— Jeść, jeść, prędzej do cholery jeść i popalić coś! Jeść do stu djabłów! — powtarzali naprzemian Bayończycy na przeklętej ziemi rosiejskiej, gdzie jednego z kolegów jakaś baba, nagle rozparta duchem patrjotycznym, uderzyła w plecy, piszcząc:
— A, popaliś Awstrijcy!
— Swołoczi, wiengierskije gusari! — dopowiedziała druga.
Takich istinno rosyjskich powitań przez tubylców musieli wysłuchać wygłodzeni Bayończycy tyle, że w pewnej chwili jeden z kolegów, wzięty za austrjaka i popchnięty przez jakiegoś miejscowego chama, takie mu „cou“ zaaplikował w „machoire“, że cham rozłożył się, jak długi — na długo prosto w olbrzymią kałużę.
Przez dwóch żołnierzy miejscowego garnizonu zostaliśmy odprowadzeni do koszar. Po drodze, w jednej z herbaciarń nabyliśmy za dwie brudne koszule trzy bochenki świeżego chleba razowego, który smakował nam lepiej, niż langoust w majonezie, albo to marzenie Polaków na obczyźnie: kotlet wieprzowy z kartoflami i kapustą.
Na zapytania nasze, zwrócone do prowadzących nas żołnierzy: co słychać pod Warszawą? — otrzymaliśmy jedyną odpowiedź: „wsio błagopałuczno!“ Trudno było przypuścić — żeby żaden z tych „gierojów“ nie wiedział prawdy o Warszawie i mimo że wielka tęsknota ciągły nakazała niepokój, wierzyliśmy im.
Jakże jednak byliśmy dalecy od tej prawdy, która niezadługo zmiażdżyła nas i zasłoniła wszystka życie w najbliższej jego godzinie! Oczy zawlekła wszystko słoniąca mgła. Dla znużonego ciała, udręczonego tęsknotą serca, nie stało przystani.

Nakarmieni kapuśniakiem i razowcem, dnia drugiego od przyjazdu do Archangielska, czekaliśmy na rozległym placu przed malinowo-pomidorowym budynkiem koszarowym, na przyjazd gubernatora miasta. Czekaliśmy niedługo. Lekką kibitką, zaprzężoną w karego rysaka, zajechała przed koszary czerwona, niemiecka morda, rosyjskiego dygnitarza. Po obejrzeniu bezładnie stojących Bayończyków, pan gubernator wykrzyknął z pasją deliryka:

— Zaczem wy, sukinsyny, zdieś prijechali?!
Na takie pytanie trudno było doprawdy coś odpowiedzieć, bez namysłu więc wszyscy Polacy, jak na komendę odwrócili się plecami do dostojnika, który rozjuszony do ostateczności, zaczął nam wymyślać słowami, nie dającemi się nigdzie i nigdy powtórzyć. Długo by zapewne gubernator Archangielska delektował się smakiem niektórych słów rosyjskich, gdyby nie to, że kilku z nas — poddanych francuskich w sposób wcale niedwuznaczny kazało mu milczeć. Dostojnik, chcąc jednak godnie zakończyć powitanie, rozkazał nie wypuszczać nas z koszar przez cały czas pobytu naszego w Archangielsku. Zakaz ten jednak już na drugi dzień przełamaliśmy, bez wielkiego oporu ze strony naszej najbliższej władzy, która co wieczora kazała nam asystować przy wyśpiewywaniu: „Boże caria chrani“.
Całe zajście Bayończyków z gubernatorem Archangielska opisał dokładnie powieściopisarz rosyjski Mikołaj Breszko-Breszkowski w Książce p. t. „Pazor Dinastji“, skąd dowiedziałem się, że carski dostojnik był zwykłym szpiegiem niemieckim, którego wkrótce po naszym wyjeździe z Archangielska aresztowano.

Siedmiodniowy pobyt w Archangielsku uprzytomnił z rozpaczliwą dokładnością nasze położenie. Byliśmy w rękach władzy wojskowej. Co zamierzała ona zrobić z nami — nie mieliśmy pojęcia. Zależność nasza, nieznajomość treści dni następnych, zupełna niewiedza, czerń, właściwie jesteśmy dla tego, napół rozkładającego się olbrzyma, niby wojującego, było dla Bayończyków tragedją. Rozkaz wyjazdu do Wołogdy powitaliśmy z rezygnacją, zaczynającą dominować nad resztą uczuć zdławionych wieścią o Polsce, upokorzonych przez zapite, rosyjską wódką, zwierzę niemieckie, gubernatora Archangielska.
Towarowym pociągiem w t. zw. „tiepłuszce“ wyjechaliśmy z jakimś feldfeblem do Wołogdy. Na skraju tego nieszczęśliwego miasteczka, gdzie mróz zdawało się był jedynym mieszkańcem, spędziliśmy dwie doby.
Znowu rozkaz dalszej drogi.
Znowu kilkanaście godzin drogi w „tiepłuszkach“ do Jarosławia. Cebulaste kopuły cerkiewne, obowiązkowy „letnij sad“, tłumy „praporszczikow“ z siostrami, aż do chorób wenerycznych miłosiernemi, wreszcie tramwaje dały nam przedsmak kultury wielkiej Rosji i jakie takie pojęcie, że kraj ten znajduje się w stanie wojny.
O wojnie najwyraźniej przemawiało zbratanie się dwu płci: rosyjskiej — pięknej i austrjackiej, wcale nie brzydkiej, jednakże zgodnie z przyjętem określeniem brzydszej, bo męskiej.
Po Archangielsku i Wołogdzie — Jarosławl wydałby się wielkiem i zgoła europejskiem miastem, gdyby nie wypadek w tramwaju z kapitanem armji rosyjskiej.
Przystrojony w czerwone kepi i ogniste portki (łechcące wzrok mieszczanek Jarosławia) francuskiego fantassina, jadąc tramwajem, byłem przedmiotem uwagi wszystkich pasażerów, między innymi i groźnie spoglądającego na mnie kapitana rosyjskiego.
— Ty kakoj plennyj? — zapytał mnie zadekowany wojak.
— Da plennyj! odpowiedziałem kapitanowi z uśmiechem.
— Awstrijskij? — wojak nie był pewien, czy właściwie jestem jeńcem austriackim, czy niemieckim.
— Awstrijskij! — odpowiedziałem, nie chcąc wogóle odpowiadać sprzymierzonemu cymbałowi.
— Giermanskij?
— Da giermanskij! — znów odrzuciłem z uśmiechem.
Odpowiedzi moje nietylko nie zadowoliły kapitana, ale rozgniewały go do tego stopnia, iż ryknął, jak opętany.
— Wstań, kagda gawarisz z ruskim oficerom!
Oczywiście nie wstałem. Mimowoli włożyłem rękę do kieszeni. Przez głowę przemknęła myśl: „A może by mu tak wywalić dwie małe z „piątki“ belgijskiej w łebek?!“
Nastrój ogólny w tramwaju był zdecydowanie wrogi przeciwko moim czerwonym szarawarom, co czułem zupełnie wyraźnie pod czerwoną czapką. Wskazujący palec mej prawej ręki błądził dokoła zabezpiecznika nabitego rewolweru.
Wściekły kapitan zatrzymał tramwaj, zawołał „garadowowo“ i rozkazał:
— Posmotri u niewo bumagi!
— Słuszajuś wasze wysokobłagorodje! — odwalił stójkowy i zwrócił się do mnie — pokażi bumagi!
Nie mając nic, prócz francuskiej książki wojskowej, wetknąłem ją w rękę policjanta.
— Nikak proczest’ nie magu, wasze wysokobłagorodie, widno po giermanski napisano! Podał mój dokument po dokładnem obejrzeniu go ze wszech stron, kapitanowi policjant.
Oficer wziął książkę moją do ręki, długo ją badał, przewracał stronicę za stronicą, wreszcie wykrzyknął:
— Nieużeli wy Francuz?! z temi słowy pan kapitan rzucił mi się na szyję i zdaje się chciał już łzy ronić, gdym go delikatnie zatrzymał powiedzeniem.
— Jestem Polak, ochotnik z armji francuskiej.

Tramwaj ruszył w dalszą drogę i dowiózł mnie do ogrodu, znajdującego się w środku miasta. Była godzina szósta. O siódmej mieliśmy jechać dalej, wedle oświadczeń feldfebla — do Nowgorodu. Długa aleja „letniawo sada“ w głębi swej perspektywy otwierała się kwadratowym wylotem na Wołgę. Podczas mego spaceru podeszły do mnie dwie siostry miłosierdzia i zagadały po francusku, prosząc mnie do szpitala na obiad. Oczywiście, nie odmówiłem. Grochówka w Wołogdzie przeszła już w zupełne zapomnienie. W białym pokoju przy szpitalu, w towarzystwie niepospolicie uprzejmych „siestric“, spożyłem wiele dobrych, dawno nawet nie oglądanych rzeczy. Wytworne damy, jedna z miejscowej arystokracji, druga — żona pułkownika przyniosły po kolacji, z apteki szpitalnej, flakon ze spirytusem, który we troje bez najmniejszego trudu wykonaliśmy. Po wyczerpaniu tematów wojennych, damy z czerwonymi krzyżami na biustach, szeroko i ze znajomością rzeczy zaczęły omawiać różnicę stosunku i zachowania się ich rodaków względem kobiet i Francuzów, którzy przecież są tacy... subtelni! Nie przeczyłem. Była godzina ósma, gdy „siestrica“ z arystokracji zaczęła długą opowieść o sobie i Francuzie, który się w niej zakochał w Aix-les-Bains, tylko ona się go bała, bo był za piękny, więc do niczego nie doszło. Słuchając tego opowiadania, upewniony, że pociąg z kolegami już dawno odjechał, kreśliłem sobie w zrozpaczonych myślach straszne widoki. Dama gadała bez przerwy, od czasu do czasu głębokie westchnienie, dźwigające obfitość jej biustu, przerywało płynienie słów. Słuchałem, nic nie słysząc. W głowie wyskakiwały dwie myśli: Gdzie będę spał dzisiaj i co zrobię, gdzie pojadę? W kieszeni cichutka leżał, odbierając mi wszelką pewność siebie, jedyny wątły, rubel papierowy. Gdy dama skończyła opowiadanie swych minionych przeżyć, walk wewnętrznych i trwóg — wstałem, przeprosiłem, podziękowałem i wyszedłem. Na ulicy przed szpitalem było już zupełnie pusto. Dokąd pójść, na lewo, czy na prawo, pytałem stopy moje, które nic nie potrafiły przedsięwziąć i wykazały zupełny brak inicjatywy. Lampa przed szpitalem rzucała półkrąg światła za którym było mroczno z obydwu stron ulicy. Przespać się nad Wołgą, czy iść na stację? — myślałem nie mogąc się zdecydować ani na jedno, ani na drugie. Wśród tych wahań robiłem sobie przykre wyrzuty: czemu właściwie nie zostałem pod opieką tych dwu wytwornych dam, które przecież nie pozwoliłyby mi spać na mokrej trawie wybrzeża.

Niezadowolenie z siebie przerwała mi jakaś dama, którą światło latarni ukazało oczom moim w niezwykłej urodzie. Gdy przeszła, wzrok mój nawet w ciemności nie mógł oderwać się od jej sylwety. Na przestrzeni dziesięciu kroków ode mnie — obejrzała się. Decyzja szybka, zarówno jak pewna zręczność działania, sprawiły, że po kilku minutach nieznajoma, bacznie mi się przyjrzawszy podała swą dłoń do uścisku. Poszliśmy oczywiście do ogrodu, jeszcze, mimo późny czas, otwartego. Pani była zaprawdę bardzo urodziwa i miła nawet, gdyby nie propozycja pójścia do kinematografu.
Za co?!
Za tego ostatniego papierowego rubla? O nie, moja pani! — pomyślałem, tłumacząc jej, że mam zaledwie pół godziny czasu do pociągu. Pani, jednem słowem, pełnem treściwego brzmienia, wyraziła swój żal z powodu mego odjazdu, poprosiła, bym napisał do „nieznajomej“ i odprowadziła do mostu, czy jakiegoś wiaduktu (dziś już nie pamiętam), skąd pokazała mi budynek stacyjny.
Nie namyślałem się tym razem długo i poszedłem na stację, gdzie stałem się znów przedmiotem ogólnej uwagi, rzecz prosta, z przyczyny czerwoności swego odzienia.
Nie wiedząc, co począć z sobą, odmierzałem dużymi krokami wszystkie sale, peron i inne miejsca, po których chadzali ludzie, każdy, właściwie prócz mnie, z jakimś określonym celem.
— Wy hrancuz? — nagle przerwało mi moje bezradna zamyślenie, pytania jakiegoś „untier oficera“.
— Da! — odpowiedziałem bez namysłu.
Trzech, jak się później okazało, wielce dobrotliwych „kazancow“-podoficerów z krzyżami Jerzego, zaprosili mnie do jakiejś herbaciarni, gdzie przyjęli mię możliwie najgodniej, a mianowicie: herbatą z konfiturami i bułką z kiełbasą. Po północy udałem się wraz z moimi towarzyszami którym oświadczyłem z góry, że nie mam pieniędzy, do Anny Wasiljewny, utrzymującej w pobliżu cerkwi coś w rodzaju tajnej herbaciarni, a właściwie wedle stanu faktycznego rzecz biorąc, zwykłego domu publicznego z dziewczętami i gramofonem.
Bacznie przyglądając się miejscowym zwyczajom i obyczajom, kilkakrotnie przypominałem sobie słowa siostry miłosierdzia o charakterze stosunku rosjan do kobiet.
Rozczulony gościnnością moich towarzyszów, zarówno, jak łaskami Anny Wasiljewny, zasnąłem w przepaści piernatów jej łóżka snem anioła stróża po powrocie z padołu płaczu na swoje niebieskie posłanie.
Przed południem wstałem wzmocniony na siłach i z wiarą w Opatrzność tyle dobrego świadectwa dającą mi o swojem istnieniu.
Po wymyciu się i śniadaniu, niby młody bóg, poszedłem na stację. Zamierzałem pójść do naczelnika, opowiedzieć mu wszystkie moje przygody i zażądać odesłania do Nowgorodu. Nie widząc lepszej przyszłości, z jednej strony chciałem odnaleść kolegów, z drugiej dobrowolnie oddać się w niewolę, wolność moja bowiem wydawała mi się coraz straszniejszą. Z tem postanowieniem skierowałem swe kroki przez dużą poczekalnię, gdy wtem jakaś kilkunastoletnia dziewczynka zaprosiła mnie w imieniu swej matki na obiad.
Mile zdziwiony gościnnością mieszkańców Jarosławia, nie odmówiłem sobie tej ostatniej przyjemności zjedzenia, u jakiegoś majstra puszkarskiego zapewne, dobrego obiadu.
Wieczorem, po porozumieniu się z naczelnikiem stacji, odprowadzony przez całą rodzinę puszkarza, wsiadałem do wagonu pierwszej klasy, pociągu mającego mnie dowieść do Nowgorodu. Dobre samopoczucie moje na kilka minut przed odjazdem nadwyrężyła mi córeczka puszkarza, która znów w imieniu matki przyszła do wagonu zapytać mnie, czy nie potrzebuję pieniędzy.
— Oho, to trochę gorzej! — pomyślałem sobie, poczem podniosłem okno i by już nie widzieć dobrej rodziny puszkarza, wtulając się w róg przedziału, usiadłem na miękiem siedzeniu wagonu pierwszej klasy.

Rankiem dnia drugiego podróży mojej z Jarosławia przyjechałem do Nowgorodu. Na stacji dowiedziałem się, że koledzy moi nie przyjechali. Rozpacz i zupełne zwątpienie zagrodziły mi drogę ku wszelkiej nadziei na przyszłość.
W bufecie trzeciej klasy wypijałem herbatę za ostatnie dwadzieścia kopiejek, wzywając opatrzność temi mniej więcej słowy.
— Jestem w Nowgorodzie, znajomej mi trochę z historji Rosji „drewniej stolicy“, nie mam pieniędzy i nadziei na nic, może byś łaskawie szanowna Opatrzności coś zupełnie niespodziewanego dla mnie wymyśliła. — Wezwanie moje snadź zbudziło Opatrzność, wnet bowiem, jako jej narzędzie zbliżył się do mnie, jakiś realista wysoki i dojrzały, mimo brak świadectwa dojrzałości, i zapytał po francusku, czy jestem Francuzem.
— Nie panie — Polakiem — odpowiedziałem — szukając w jego twarzy rozczarowania.
— Panie, ja też! — wykrzyknął zupełnie nie rozczarowany, lecz przeciwnie, mocno uradowany rodak.
Po rozmowie na różne tematy, jakiemiś tam okrężnemi drogami polskiemi już spokrewnieni, przeszliśmy przez wielki zajazd przed stację do herbaciarni.
Realista fundował skromnie, lecz serdecznie, ja zaś jadłem nieskromnie, lecz również serdecznie, ba nawet z całą serdecznością poprosiłem, go by mi kupił papierosów „Malina“. Kupił byczy chłop, z radością patrząc, jak w dymie tych papierosów nagłą i niespodziewaną śmiercią umierały, wtłaczające się przez okno roje komarów. Przy ośmioszklankowej porcji herbaty przesiedzieliśmy z realistą przeszło trzy godziny.
O godzinie pierwszej po południu mignęły mi wśród ciemnego tłumu, czerwone kepi moich kolegów.
— Przyjechali! — krzyknąłem realiście i wybiegłem na spotkanie brudnych i wychudłych Bayończyków.
— Co ty już tutaj? zdziwieni pytali mnie kolejno.
— Ba, ja aeroplanem!
— Nie bujaj, tylko powiedz, jak wydostałeś się z Jarosławia.
Opowiedziałem wszystko ze szczegółami, najdokładniej. Wszyscy zazdrościli mi przygód, wyrzucając sobie zupełnie niezrozumiałe posłuszeństwo w stosunku do feldfebla.
W Nowgorodzie zaczęły się określać przyszłe losy Bayończyków. Wszystkich wtłoczono do wojska. Siwy z czerwonym nosem i twarzą nabrzmiałą generał powitał nas bardzo czule i głośno, wykrzykując: „Zdarowo bratcy francuzkije wałontiery“ na co, ku zgorszeniu wszystkich umundurowanych tubylców, odpowiedzieliśmy: „Zdarowo gienierał!“ Po przywitaniu zapakowano wszystkich polaków do jednej roty i przedstawiono młodemu porucznikowi t. zw. „rotnemu komandiru“ młodzieńcowi, którego całą uwagę życiową pochłaniał aparat fotograficzny.
Była godzina piąta po poł, gdyśmy poszli do miejscowego ogrodu zadziwiać miejscowe piękności naszymi mundurami.
Niezliczone „gieroje praporszcziki“ wściekali cię z zazdrości, tembardziej, że wśród Bayończyków było wielu bardzo urodziwych i jak to mówią do wszystkiego.
Nie chcąc szeroko opisywać życia zabłąkanych do Nowgorodu Polaków, pragnę nadmienić, że 22-go października 1915, roku dzięki różnym łaskawym okolicznościom, zdołałem się wydostać z armji rosyjskiej i osiąść w Piotrogrodzie, a raczej w Petersburgu. Większa ilość mych kolegów wstąpiła do szkół oficerskich.
Pierwsza i druga rewolucja rosyjska porozpędzała po całym obszarze wielkiej Rosji niedobitków z pod Arrasu.

W roku 1919, a później 1920, podczas inwazji bolszewickiej, prawie wszyscy Bayończycy spotkali się w kraju w szeregach armji własnej.
Wszyscy, z wyjątkiem kolegi Hnizdila i Biernackiego, którzy zginęli w zawierusze rewolucyjnej, powrócili z Rosji do kraju, zarówno, jak wielu pozostałych we Francji, którzy przyjechali z armją gen. Hallera do Polski.
Wrócili do kraju: Mieczysław Rodzyński, Jerzy Kijewski, Jerzy Jodko-Narkiewicz, Jan Sobański, Jan Koziorowski, Władysław Michalski, Czesław Filipowicz, Aleksander Świrski, Norbert Lewald Jezierski, Apolinary Radliński, Włodzimierz Szaniawski, Tadeusz Szaniawski, Tadeusz Wielowieyski, Antoni Nowak, Rudolf Waligóra, Władysław Dąbrowski, Juljan Joel, Henryk Komorowski, Edmund Laskowski, Józef Lumbe, Józef Piechociński, Jakób Błaszczyński, Jerzy Szurig, Szczepan Zbikowski, Daniel Bulkiewicz, Sowiński, Jan Żyznowski, dr. Hufnagiel i dr. Jan Garbowski.
Z pozostałych przy życiu wyżej wymienionych żołnierzy I-ej wojskowej formacji polskiej we Francji śmiercią walecznych zginął dn. 12 lipca 1920 roku pod Staro-Konstantynowem major Mieczysław Rodzyński. Nazwisko jednego z pierwszych Bayończyków, niestrudzonego i niezwykłej odwagi żołnierza zasługuje na dłuższą i baczniejszą uwagę, i wieczną pamięć. Od zwykłego szeregowca Rodzyński dzięki swym zaletom żołnierskim zdobył sobie w armji francuskiej stopień kapitana Żuawów.
Siedm razy ranny pod Verdunem, przez cały czas wojny znał i widział tylko pole walki, albo łóżko szpitalne. Odznaczony wszystkimi najwyższymi krzyżami i medalami francuskimi, ranny ogółem jedenaście razy, już w pierwszych tygodniach po powrocie do kraju, z dwudziestoma pięcioma żołnierzami zdobył Beresteczko w walce z Ukraińcami. Podczas odwrotu z pod Kijowa Rodzyński jako dowódca pułku, wysłał pułk naprzód, zostając z kilkunastoma tylko żołnierzami na tyłach, celem ochrony wojsk odstępujących. Napadnięty nocą przez konnicę Budiennego, broniąc się jak lew, zabijając własnoręcznie trzech kozaków, został wreszcie zarąbany i porąbany przez huliganów bolszewickich na kawałki. Do imion poległych na ziemi francuskiej bohaterów polskich, nazwisko Rodzyńskiego należy dołączyć jako jedno z najpromienniejszych, najczystszych i niezapomnianych.

Czas zatarł już w wspomnieniach wyrazistość odległych przeżyć, jednak dziś jeszcze, gdy się zejdziemy, powtarzamy sobie zasłyszane gdzieś na froncie słowa sierżanta Żuawów:
Les zouaves marchent bien, les Senegales pas mal, mais tout ça ne vaut pas la Légion Polonaise“
Wówczas poprzez ciężki żal tych, którzy polegli radośnie z wielkiej miłości dla Ojczyzny, wyszarpuje się z serca duma z umarłych i niezachwiana wiara w żywych.
Bayończycy to krwawy strzęp wielkiego sztandaru Polski, która ze krwi i na purpurze własnej krwi poczęła wolność swą.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.