Krwawa hrabina/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
UWIĘZIONY.

Górka uśmiechał się z goryczą. Jakby, chcąc jeszcze lepiej naigrawać się nad nim, osadzono go właśnie w celi, w której poprzedniej nocy znajdowała się Ilona!
Ale, jeśli Ilona cieszyła się względną swobodą, siedząc jeno za kratami, niczem dzikie zwierzę, z nim postąpiono, przez zemstę, po stokroć gorzej. Złośliwy garbus rozkazał hajdukom, wprost przykuć go do ściany i Górka stał teraz w swych okowach, nie mogąc poruszyć ni ręką, ni nogą.
Och, jakaż go ogarniała bezsilna złość. Na własną lekkomyślność i łatwowierność. Gdyby nie był się wygadał Elżbiecie o swej misji do Gabora i o posiadanych papierach, cała sprawa nie przyjęłaby podobnie tragicznego obrotu. I poco wogóle, powracał do zamku? Dziewczętom nie dopomógł, a sam znalazł się w beznadziejnej sytuacji. Pojmował teraz znakomicie, że graf Hermansthal, nieprzychylnie usposobiony do niego i Polaków, a zaskoczony potwornemi oskarżeniami, z któremi nie wiedział co począć, uchwyci się pozorów zdrady, by umyć ręce od tej całej historji, a z nim skończyć.
Był zdany całkowicie na łaskę hrabiny. Kobiety, wiodącej z Górką walkę na życie i śmierć, kobiety, jaką zranił straszliwie i od której spodziewać się nie mógł najmniejszej litości.
Jaki przeznaczała mu los? A raczej, w jaki wyrafinowany sposób postanowiła go zamordować, by nasycić swą zemstę i raz na zawsze usunąć ze świata świadka swych potwornych zbrodni?
Wojewodzic, przytwierdzony do muru — wtłoczono mu bowiem ramiona i nogi w żelazne, wmurowane tam obręcze — pochylił na piersi głowę.
— Chryste, ulituj się nad mą duszą! — szepnął. — Sam dla siebie nie znajdę ratunku!
Czuł się wyczerpany i znużony, przymusową pozycją, w jaką go wtłoczono. Okowy boleśnie wpijały się w ciało, a te znów ogarniała drętwota od długiego bezruchu. Nie mógł się ani obrócić, ani przeciągnąć i był bezsilny, niczem związana mucha. Bestjalskie okowy, w których się znalazł, stanowiły jeno przedsmak przyszłych tortur.
A godziny biegły za godzinami. Choć wojewodzic ściśle określić nie mógł czasu, sądził, że upłynął już cały dzień, nastał wieczór i noc się zbliża. Nie zaglądał do niego nikt, nie przyniesiono mu jadła ani napoju, dokoła panowała potworna cisza, przerywana tylko chrobotaniem szczurów po kątach lochu.
Zdala, jak wczoraj, paliła się zawieszona gdzieś u stropu latarnia, oświetlając znajdujący się za kratami korytarz mdłem i słabem światłem.
— Czyżby głodową śmierć mu przeznaczono? — wojewodzic czuł straszliwe pragnienie, a z gorączki i podniecenia zasechł mu język i paliły wargi.
Wtem posłyszał szelest.
Niby zbliżających się kroków. Wpił się słuchem w stronę, skąd dobiegał ów hałas i stwierdził, że się nie pomylił.
Ktoś zbliżał się wyraźnie w tym kierunku. Oprawcy przybywali, by z nim skończyć? Lecz, nie były to liczniejsze stąpania. Kroki raczej, pojedyńczej osoby, kroki pospieszne i lekkie, rzekłbyś idącej tu prędko niewiasty.
— Któż taki?
Patrzył uważnie w półmrok i wreszcie dojrzał na zakręcie korytarza czyjąś sylwetkę. Kobiety. A gdy ta uczyniła jeszcze kilka kroków, ze zdumieniem poznał Elżbietę.
Hrabina podeszła tuż do żelaznych krat, oddzielających celę, w której znajdował się Górka od korytarza i przez chwilę uważnie patrzyła na uwięzionego.
— Wygodnie ci? — posłyszał drwiące zapytanie.
Nie dał odpowiedzi, pojmując, iż przybywa tu umyślnie, by nasycić swą zemstę i z niego szydzić.
— Wygodnie ci? — powtórzyła. — Nie lepiej było leżeć w moich ciepłych ramionach, lub rozkosznie wyciągniętym w sypialnej komnacie?
— Djablico! — syknął przez zęby, nie mogąc pohamować swej nienawiści.
— I cóż ci uczyniłam? — mówiła dalej, niby z wyrzutem. — Za coś osypał mnie podłemi oskarżeniami i chciał zgubić? Za miłość moją i oddanie, za to, że cię pokochałam naprawdę?
— Czarcie... Wiedźmo...
— Takeś mi się odwdzięczył? — łagodnie brzmiał głos Elżbiety i na wybiegające z jego ust wymysły nie zwracała uwagi. — Tak odwdzięczył? Złączyłeś się z podłemi dworkami, które wciąż intrygi snuły w zamku i oplątały twego pacholika. Dla niegodnych dziewek mnie poświęciłeś?
Oburzyło go tyle bezczelności. Już dłużej nie mógł się pohamować.
— Jak śmiesz — zawołał — nazywać nieszczęsne podłemi dworkami! To twoje ofiary! Ilona jest dziewicą, znakomitego rodu! Próżno będziesz tu powtarzała twe łgarstwa!
Elżbieta, wciąż wsparta o kraty, wyprostowała się teraz dumnie, a w jej oczach zaigrały dziwne ognie.
— A choćby tak było! — wyrzekła patrząc Górce prosto w oczy. — Nie zamierzam się zapierać! Zaznaczam jeno, że wiele spraw tłumaczysz opacznie... Lecz, nawet, gdyby kilka dziewic z mego rozkazu zginęło, czyż należy o to mnie tak winić i nazywać zbrodniarką? Widocznie, potrzebne mi to było do jakichś celów. Czyż co dnia tatarskie i bisuramańskie ordy, z zezwolenia swych paszów i książąt, nie porywają i zarzynają setek niewinnych dzieci i kobiet? A jednak z temi samemi paszami później zawieracie ugody i ucztujecie! Życie ludzkie straciło cenę i silniejszy niem włada. A ilu w różnych bojach z twej dłoni śmierć poniosło szlachetnych i zasłużonych mężów? Napewno też splamionyś mnogą krwią, a jednak nikomu na myśl nie przyjdzie mienić cię mordercą...
— Ależ to nie to, nie to... — zawołał, bynajmniej nie przekonany jej sofizmatami. — Tam idzie bój, równa walka, a ty...
— A ja — przerwała, — powiadam, że to samo! W jakichkolwiek okolicznościach zabijasz człowieka, jednako winien jesteś jego śmierci... Obojeśmy splamieni krwią, przelaną w różnych okolicznościach...
— Nie! To, co się dzieje w Czeithe jest potworne i ohydne!
— Zaczekaj chwilę, aż ci wszystko wyłożę! Może i mnie znudziło się moje dotychczasowe postępowanie i nieraz żałowałam niektórych uczynków. Ale, posłuchaj! Przysięgnę, na co mam najdroższego, że nigdy już w lochach nie osiędzie żadna uwięziona i gotowam nawet natychmiast uwolnić Ilonę i Maryjkę, ale ty musisz mnie kochać. Również przysięgniesz, że nie opuścisz nigdy, gdybym nawet się stała brzydka i stara...
— Co? — wojewodzic nie wierzył własnym uszom.
— Ja cię miłuję, — wyrzucała słowa namiętnie — z całej duszy i serca! Miłuję, jak nie miłowałam nikogo! Weszłeś mi, po tamtej szalonej nocy, w krew, piłabym cię i całowała godzinami! Choć obraziłeś mnie strasznie i mało nie stałeś się przyczyną mojej zguby, przybiegłam tu nie mogąc nadal znieść myśli, że męczysz się w tych okowach. Przybiegłam, oderwawszy się od stołu na chwilę, bo na górze wre uczta, urządzona przezemnie dla grafa. Zdziwi go może nawet moja dłuższa nieobecność, lecz trudno, chciałam porozumieć się z tobą...
Górce zdumienie wprost skuwało usta.
— W tej chwili — mówiła — zawezwę strażnika, który ma klucze od oków i spadną twoje kajdany. Męczyć się w nich musisz, lecz ja po stokroć gorzej przez tyle godzin męczyłam się przez ciebie! Tedy, przyobiecaj mi, czego żądam a będziesz bez zwłoki swobodny! Wszystko upozorujemy, przeprosisz mnie i całą tą historję sprowadzimy do drobnego nieporozumienia...
Milczał.
— Może dla tego nie dajesz odpowiedzi — fałszywie tłumaczyła sobie jego milczenie — że gdy stracę moją urodę, pozostaniesz przy niemłodej i szpetnej kobiecie. Nie obawiaj się, nie tak rychło minie moja uroda — pocieszała sama siebie, choć w duchu już ogarniał ją lęk, że gdy wyrzeknie się mikstur, twarz jej pomarszczy się i zwiędnie — jeśli nawet minie, dam ci tyle, że zastąpi to nawet najprzedniejszą krasę. Wiem, żeś ze znakomitego rodu, lecz ród twój nie może się równać ze mną z bogactwami. Za skarby zgromadzone w mym zamku kupię w Polsce całe województwa i miasta. Mało tego. Posłuchaj. Cesarz Rudolf — powtarzała rzuconą przez Hermansthala mętną obietnicę — radby mnie widzieć na Siedmiogrodzkim tronie, bo i jam wszak ze krwi Batorych. Zasiądę tam, miast Gabora, a ty mój mąż, zapanujesz, jako udzielny książe...
Przed oczami Górki rysowały się zaiste, zawrotne obrazy. Rozporządzać niesłychanemi bogactwami, być udzielnym panującym, kto wie, może sięgnąć potem po polską koronę. Na to skusiłby się niejeden i na niejedno przymknął oczy. Lecz, nadal trzymał usta zaciśnięte i nie dawał odpowiedzi.
— Cóż? — wyrzekła, mniemając, że go ostatecznie skusiła. — Dla podobnej przyszłości warto pozostać przy boku nawet starej kobiety!. Przekonałeś się, jak cię miłuję!. Mam zawołać strażnika?.
Raptem, rozwarły się usta Górki, a na jego pobladłej i umęczonej twarzy, pojawił się jakiś stanowczy wyraz.
— Nie! — wymówił twardo. — Nie wołaj strażnika!.
— Nie wołać? — zdumiała się.
— Nie!
— Odmawiasz?
— Tak!. Nie skusi mnie ani twoje bogactwo, ani władza...
Z piersi Elżbiety wyrwał się nieokreślony dźwięk. Chwilę mierzyła wojewodzica rozszerzonemi ze zdziwienia, olbrzymiemi oczami, poczem drgnęła nagle, jak ktoś kto się gnie pod niespodziewanym ciosem.
— Odmawiasz? — powtórzyła, niby jeszcze nie dowierzając, że mógł odrzucić podobnie ponętne propozycje i miraż wielkiego znaczenia. — Czemu, jeśli pytać wolno?
Górka powoli i dobitnie wymawiał wyrazy.
— Pragniesz mojej odpowiedzi — mówił — to ją posłyszysz! Nie pragnę złota a nawet tronu, okupionego krwią i zbrodnią! Wiecznie, pomiędzy nami stać będzie cień pomordowanych, nieszczęsnych, ofiar! Nie żywię obecnie dla ciebie nic prócz odrazy i wzgardy. A przymuszać się, kłamać, udawać nie potrafię! Jam rycerz i co na sercu, to i na języku... Czartowska ta twoja uroda i czartowską opłacona ceną... Ja djabłu, na udzielne księstwo, nie zaprzedam mej duszy!
— Więc czujesz — powtórzyła frazes, który zabolał ją najwięcej — dla mnie jeno wzgardę i odrazę. Takam ci niemiła?
— Ohydna! — wyrwało mu się szczerze. — Przez twe napozór młode oblicze, koszmarna jakaś twarz ku mnie wyziera, a z za rozkosznego ciała widzę kościotrupa. Milsza mi najokropniejsza śmierć, niźli pieszczota twej dłoni.
— A... a... — wyrwał się znów jakiś jęk z gardła hrabiny a twarz jej stała się równie straszna, jak kilka godzin temu, gdy stojąc na ganku rozkazywała hajdukom, by zadźgali Górkę. — A... a... Obmierzła ci jestem... Wiedźma... Za to, coś rzekł, zginiesz...
— Nie lękam się tego!
— Przemawiałeś do mnie tak, jak nikt nie ośmielił się przemawiać! Sponiewierałeś, gdy przybiegłam cię ratować... Za to, nie tylko cię zgładzę, ale się i zemszczę... Zginiesz... Marnie zginiesz... Śród takich mąk, że sam będziesz błagał, by rychlej koniec nastąpił...
Teraz widział Górka przed sobą już tylko doprowadzoną do ostatecznej wściekłości furję. Oczy Elżbiety ciskały błyskawicę a jej przybrane w kosztowne pierścienie palce ze złością potrząsały żelaznemi kratami. Może uderzyłaby nawet wojewodzica, gdyby jej nie oddzielała od niego przegroda.
— Jutro, skoro świtanie — padła z wykrzywionych gniewem ust pogróżka — graf Hermansthal odjeżdża do Pesztu, z twemi papierami, do cesarza. A skoro tylko odjedzie, rozpocznie się moja pomsta nad tobą! Już Fitzke ją należycie obmyśli... Ostatnia, dziś noc twego życia... Męcz się przez nią i cierp, w oczekiwaniu tego, co cię jutro czeka...
I rzuciwszy, mu ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie, odwróciła się gwałtownie i wybiegła.
Pozostał sam.
Teraz rozumiał, że nic już wyratować go nie zdoła. Przyznając się otwarcie, że wstrętem go napawa i obrzydzeniem hrabina, zranił jej dumę śmiertelnie, a podobnej zniewagi nie daruje żadna kobieta. A może miał zgodzić się pozornie na wszystko? Nie! Rad był i zadowolony ze siebie, iż tak nie postąpił. Wolał śmierć, niźli splamienie swych ust kłamstwem, podłem udawaniem gwoli ocalenia życia. Był Górką, postępował stale, jak mu nakazywał honor kawalerski i sumienie i umrze nie skalawszy szlacheckiego klejnotu.
Tedy, koniec...
Skoro odjedzie jutro graf, jak zapowiadała Elżbieta, rozpocznie się jego męka.
I dzisiejsza straszliwa noc... Długa noc, bez snu w okowach, która sama starczy za najgroźniejszą torturę. Gdyż znajduje się, niczem ukrzyżowany, przykuty do wilgotnego muru i nawet poruszyć się nie może...
— Ha, trudno! — szepnął i jął odmawiać słowa modlitwy, chcąc zaczerpnąć w niej otuchę i odgonić czarne myśli. — Bądź mi miłościw, Chryste...
Godziny biegły za godzinami. Powoli głowa młodego wojewodzica opadła na piersi, przed oczami widział żółte kręgi, w uszach szumiało i czuł zbliżające się omdlenie.
Wtem do jego słuchu, znów dobiegły kroki.
Resztką woli otrząsnął się z oszołomienia. Czyżby nadszedł już ranek, graf Hermansthal odjechał i nadchodzili oprawcy? A może Elżbieta, zacietrzewiona w swej zemście, nie oczekując odjazdu Niemca, przyśpieszyła czas męki?
Znów nadsłuchiwał. I tym razem, ku swemu zdumieniu, rozróżnił kroki pojedyńczego człowieka. I tym razem słabe, ciche. Jakby szedł ktoś powoli i z trudem.
— Cóż to znaczy?
Z mroku korytarza, wiodącego do podziemnej salki lecz z przeciwnej strony niźli ta, którą nadeszła hrabina, wyłoniła się jakaś dziwna postać.
Wytrzeszczył oczy Górka, nie wiedząc, czy śni, czy na jawie widzi. Stał tam wysoki, zgarbiony starzec, łysy, o długiej siwej brodzie i twarzy tak pomarszczonej, jakby liczyła lat ze sto. Ubrany w czarną, tkaną w srebrne gwiazdy szatę, spadającą mu aż do stóp. Stał i rozglądał się niepewnie, coś mrucząc, aż wreszcie dojrzał więźnia.
— On... on...
Zbliżył się do krat i począł koło nich majstrować. Górka spostrzegł, że w dłoni trzyma klucz i tym kluczem otwiera, zamykającą kratę kłódkę. Nic nie rozumiał. Czyżby ten człowiek miał przez noc być jego dozorcą, tak jak wczoraj stara wiedźma dozorowała Ilonę? Zaiste dziwnych strażników dobierała sobie hrabina.
— Czego chcecie? — krzyknął na starego ostro. — Kto was tu przysyła?
— Nikt, nikt... — szepnął stary. — Sam tu przybywam... Żeby nie przeszkodzili... A klucz od więzienia miałem w swej komnacie oddawna...
Górkę, bodaj po raz pierwszy zdjął lęk. Nie czuł tego lęku rozmawiając z hrabiną i nie poczułby go, gdyby się zjawili prawdziwi siepacze. Ale, w postaci starego było coś, co mogło napełnić grozą. Wydawało się, że zamarły w nim wszelkie ludzkie uczucia, a w oczach czaił się obłęd.
— Precz! — zawołał.
Stary rozwarł kratę i powoli zbliżał się do Górki. Znowu mamrotał, a, w jego kościstej dłoni dojrzał wojewodzic połyskujący w mroku nóż.
— Precz, dziadu! — ryknął. — Stary, a Boga w sercu nie ma i trudni się zbójeckiem rzemiosłem!
— Cicho! Cicho, młodzieńcze! — szeptał. — Jam nie zbój, jam uczony... Mistrzem Atrefiusem mnie zowią...
— Mistrz Atrefius! — wykrzyknął wojewodzic, pojmując teraz kogo ma przed sobą, ale bynajmniej nie uspokojony, bo wiedział, że astrologowi zawdzięcza Elżbieta swe przeklęte mikstury. — Mistrz Atrefius! To czemuż się skradacie do mnie, niczem zbrodniarz, a w waszem ręku połyskuje nóż?...
— Muszę cię zabić...
— Musicie? Tak wam rozkazała hrabina?
— Wcale nie kazała! Bardzo będzie się nawet gniewać o to. Lecz, cóż poradzę. Nauka ważniejsza nadewszystko. Si fallor, totus orbis delirat! Jeśli się mylę, cały świat oszalał! A najważniejszą pragnę uczynić próbę...
— Co wy gadacie? Nic nie pojmuję...
— Satis! Takie proste, młodzieńcze... Przyrządzam eliksiry hrabinie, ona młoda, a ja stary... A przecież odmłodzić się muszę... Pojmowałem, że w moich kalkulacjach jakowyś zawiera się błąd... Aż wczoraj ten błąd wynalazłem... Powiada Albertus Magnus — podobne odradza się podobnem. Tedy kobiety dziewicami, a starzec młodzianem. Twoja potrzebna jest krew...
Wojewodzic ledwie stłumił okrzyk przerażenia. Pojął, że ma przed sobą szaleńca i że daremna będzie w tym wypadku wszelka perswazja.
W rzeczy samej, mistrz Atrefius, wciąż dręcząc swój chory mózg nad zagadnieniem, czemu jego mikstury tak cudownie działają na hrabinę — co w istocie było tylko przypadkiem — gdy on nadal pozostaje stary, doszedł do przekonania, że musi zdobyć nowy składnik, a tego składnika miał mu dostarczyć Górka. Dowiedziawszy się o uwięzieniu młodego szlachcica, a posiadając swe klucze, wiodące do podziemi, marzył cały dzień, by tam się dostać. Uczta, którą Elżbieta wyprawiała na górze na cześć austryjackiego grafa, przyszła mu wielce na rękę. O więźniu przykutym do muru i nie mogącym uciec zapomniano i chwilowo pozostawiono go w spokoju. Nikt więc, mistrzowi Atrefiusowi nie mógł przeszkodzić w jego doświadczeniu i z tej niezwykłej sposobności postanowił skorzystać.
— Dla nauki... — szeptał, zbliżając się do wojewodzica z wyciągniętym nożem.
Gdyby Górka nie był skrępowany, lekkiem pchnięciem powaliłby na zawsze starego. Lecz, teraz nie mógł poruszyć nawet palcem.
— Słuchajcie! — krzyknął nagle, bo przyszedł mu do głowy pewien wykręt. — Wasze rytuały mówią o niewinnych dziewicach i niewinnych młodzieńcach! A jam grzeszny, bardzo grzeszny... Cała moja krew przepojona grzechem i nieczystością...
Ale i ta uwaga, na którą wiele liczył Górka, nie zreflektowała warjata.
— Nie szkodzi... Spróbujemy... — znów mruknął i przystanął tuż koło niego.
Zimne ostrze noża dotknęło szyi Górki.
— Zbóju! — zawołał teraz z gniewem, gdyż porwała go pasja. — Mnie, wojewodzica Górkę, potomka znakomitego rodu, chcesz zarznąć, jak barana! Ach, ty psiakrew...
Ani perswazja, ani gniew nie podziałały na szaleńca. Drżącą i słabą ręką szukał miejsca, gdzieby najpewniej uderzyć. A z jego ust padały słowa.
— Wielkiegoś dostąpił honoru, dla nauki zginiesz.
— Psie podły! Skurczybyku! — ryczał daremnie Górka nie mogąc usunąć głowy. — Na szubienicy zawiśniesz!
Już nóż wpijał się w jego gardło, gdy wtem stała się rzecz nieoczekiwana. Nagle, z głębi ciemnego korytarza wypadła jakaś postać, pędem przebiegła przez podziemną salkę i wpadła za kraty. Jeszcze chwila, a zabrzmiało potężne uderzenie twardym przedmiotem w łysą czaszkę astrologa i ten zwalił się u stóp Górki, wypuszczając sztylet z ręki.
— Mojego będziesz, zbóju, męczył wojewodzica! — rozległ się głos Jaśka — Masz... masz...
— Jaśko! — krzyknął Górka — poznając swego wybawcę. — Ocalałeś? Tu przybiegłeś?
Śród niebezpieczeństw, które na niego wciąż czyhały, prawie zapomniał o chłopaku, a jeśli nawet o nim wspominał, to z boleścią myśląc, że i on zapewne dostał się w łapy ludzi hrabiny i uwięziony siedzi w którymś z sąsiednich lochów.
— Jaśko! — powtarzał teraz a cała otucha z powrotem wstępowała w serce. — Pośpieszył, by mnie ocalić!
Ale chłopak był tak zajęty waleniem astrologa po łbie, że nawet nie zwracał uwagi na radosne okrzyki swego pana.
— Masz... masz... — powtarzał, ponawiając uderzenia. — Nikogo nie wyprawisz na tamten świat... Sam pójdziesz do swego ojca Belzebuba...
Stary rzężał coraz ciszej, wreszcie znieruchomiał.
— O jednego zbója mniej w tym zamku! — rzekł chłopak, powstając. — Zdechł! Taka należała mu się śmierć!
Wojewodzic aż drżał z niecierpliwości.
— Słuchaj! — wołał. — Gadaj prędzej, jakeś się z ich łap wydostał?
— Zaraz! Zaraz, wojewodzicu! — mówił chłopak. — Wszystkiego się dowiecie! Niechaj, tylko przódy uwolnię was z kajdan!
Rozglądał się dokoła, jakby zastanawiając się czemby można było rozbić twarde okowy. Lecz, nie znajdował nic odpowiedniego w pobliżu.
— Ten ci stary łotr — przypomniał sobie nagle Górka, wskazując na martwego astrologa — miał cały pęk kluczy w kieszeni! Jednym z nich otworzył kłódkę, zamykającą kraty! Zobacz-no, a nuż nada się który?...
Pacholik przypadł znów do zwłok i jął pośpiesznie przetrząsać kieszenie, długiego, czarnego, tkanego srebrem chałata. Wreszcie, znalazł, czego szukał i spory pęk kluczy zadźwięczał w jego ręku. Podbiegł do wojewodzica i pośpiesznie począł przymierzać.
— Jak mi Bóg miły! Pasuje! — wykrzyknął raptem nie posiadając się z radości.
Jakim trafem to się stało, nie wiadomo, lecz mistrz Atrefius miał w rzeczy samej w swej kieszeni klucze rozwierające kajdany. Może umyślnie je zabrał, lub po kryjomu wykradł któremu strażnikowi, by później ciało Górki zwolnić z żelaz i dokądciś zawlec. Ale klucze te miał i rychło wojewodzic poczuł się całkowicie swobodny.
— Uf! — odsapnął z ulgą, lecz wnet zatoczył się tak, że byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go Jasiek.
Nic dziwnego, po kilkugodzinnem „ukrzyżowaniu“, nie czuł teraz rąk ni nóg.
— Zbóje! Zbóje! — szeptał chłopak, rozcierając wojewodzica gwałtownie.
Lecz, temu spieszno było do upragnionych wieści.
— Dziękuję, Jaśku! Dziękuję! Zuch z ciebie, jakich mało! Uściskałbym cię z całej mocy, gdyby mi nie omdlały ręce... Już mi lepiej... Dziękuję... Ale, gadajże nakoniec, jakżeś się do mnie dostał...
Chłopak, nie przestając go rozcierać, odparł: — Zwyczajnie, drogą...
— Jakto drogą? To cię nie pochwycili?
— Nie!
— I jesteś w zamku?
Jaśko roześmiał się. Postanowił nie wystawiać dłużej na próbę ciekawości Górki.
— Tedy, słuchajcie, wojewodzicu, po kolei... Kiedyście wtedy odjechali i długo nie wracali, domyśliłem się wnet, że coś niedobrego się święci. Ale, nie wiedziałem, co począć. Jechać do zamku znaczyło to samo, co dostać się w ich łapy. Zbliżyłem się jeno trochę tylko i wtedy posłyszałem odgłos walki. Broniliście się, a na was napadali hajducy. Może, zapomniawszy o wszystkiem byłbym rzucił się wam na odsiecz, choć niewielebym wam dopomógł i pewnie nie wpuszczonoby mnie do zamku, lub natychmiast zabito, gdybym raptem nie był ujrzał oddziału tego niemieckiego grafa. Udawał się do Czeithy, a skoro tam przybywał, nic złego wam stać się nie mogło.
— Acha, dobrześ zgadł! — burknął Górka.
— Chciałem przyłączyć się do rajtarów, ale ci na to nie pozwolili, a któryś nawet wymierzył na mnie swój muszkiet. Oczekiwałem tedy, pod zamkiem spokojnie, licząc na to, że wy, wojewodzicu nadjedziecie... I znów mnie tknęło złe przeczucie... A nuż ten szwabski graf jest zaufanym hrabiny? Przeciw wam z nią się złączył...
— Tak i było...
— Dalej, biłem się z myślami, co przedsięwziąść... Nagle, niezwykły wypadek zmienił wszystkie moje zamierzenia!
— Niezwykły wypadek?
— Mój koń, przywiązany do drzewa, spłoszył się czegoś, zerwał i począł uciekać. Ja za nim. Bez konia przecie, wszystko byłoby stracone. Pędził, na oślep prosto w las, wreszcie zaplątał się w korzenie i runął do jakiejś jamy. Nic dziwnego, bo bór był tam gęsty a ogier skręcił z drogi prosto między drzewa. Lecę tedy go łapać. Leży w parowie i wierzga, na prawo i lewo, a co wierzgnie, to wybije we mchu dziurę. Z trudem udało mi się warjata uspokoić i przywiązać do jakiejś leszczyny...
— Pocoś wiązał?
— Teraz, wojewodzicu, najważniejsza część opowiadania! Powiadam wam, że kiedy wierzgał, wybił kopytami sporą dziurę. Zaglądam, przez ciekawość w tę dziurę i ażem drgnął... Widzę wchód podmurowany, a dalej korytarz prowadzący daleko. Snać całkiem o nim zapomniano i od dziesiątków lat nikt tam nie zaglądał, bo wejście zasypała ziemia i zarosło trawą i zielskiem...
— A korytarz?
— Jest właśnie jeszcze jednem podziemnem przejściem do zamku, o którym nawet nie wie hrabina! Ja nim się przedostałem!
— Nie do wiary! — głośny okrzyk podziwu wyrwał się wojewodzicowi.
O tem przejściu w rzeczy samej, nie wiedziała Elżbieta. Przeprowadził go pierwszy budowniczy zamku, na wyraźne żądanie któregoś z hrabiów Nadasdy, by w razie niespodzianej napaści, swobodnie móc, bez wiedzy oblegających ujść z Czeithy, lub od tyłu na napastników uderzyć. Podobne potajemne korytarze budowano prawie we wszystkich średniowiecznych zamkach a wykorzystywanie ich, należało do ulubionych wojennych fortelów. Sekret zaś, gdzie się mieszczą, przechodził z ojca na syna. Lecz na Czeithe oddawna nikt nie napadał, a ostatni hrabia Nadasdy albo sam nie słyszał o istnieniu tego tunelu, albo też zapomniał tą wiadomością podzielić się ze swą małżonką.
— Przejście — dalej opowiadał Jasiek — w kilku jest miejscach, wojewodzicu, uszkodzone i zasypane ziemią. Wiele też trwało czasu, zanim się do zamku przedostałem. Przybyłem pod wieczór, a korytarz zawiódł mnie prosto do narożnej baszty.
— Tam się kończy?
— W lochu pod basztą i dziwno mi, że nikt w zamku nie zwrócił uwagi na tę dziurę. Nawet garbus Fitzke, który przecież kręci się wszędy... Owóż, przybywszy tą drogą do zamku, długo musiałem siedzieć cicho, jak mysz, by kto mnie nie spostrzegł. Wreszcie postanowiłem zaryzykować i wydostałem się na górę. Strażnika w pobliżu nie było i podkradłem się pod czeladne izby. Gadały tam między sobą dworki i hajducy. Z ich rozmów dowiedziałem się, że was osadzono w lochach, gdyż obraziliście bardzo hrabinę, a dla niemieckiego grafa odbywa się wielka uczta... Dla tego, w zamku dozór mniejszy, bo beczki z miodem i winem wytoczono dla służby... Dowiedziawszy się o tem, wnet przybiegłem tu wojewodzicu, by was ratować...
Górka, który całkowicie już odzyskał siły, mocno objął chłopaka.
— Chwat jesteś! — raz jeszcze powtórzył! — Rychłoś w czas przybył! Ten dziad zarznąłby mnie. — Lecz, co dalej czynić?
— Uciekać!
— Przódy wyswobodzimy Ilonę i Maryjkę! Wraz z niemi uciekniemy!
— Nie sposób, wojewodzicu!
— Bez nich nie odejdę!
Chmura przesłoniła czoło chłopaka. Powoli począł tłumaczyć.
— Chyba domyślacie się, panie, jakbym pragnął z duszy, serca uwolnić obie dziewice, gdyż — tu zmieszał się nieco — chodzi mi nietylko o pannę Ilonę, ale i Maryjkę. Cóż jednak poczniemy? Siedzą one, w tych pierwszych, ogólnych lochach, niby na pokaz dla szwabskiego grafa! Pilnują je uzbrojeni liczni hajducy, snać w obawie, by przed grafem z czem się nie wygadały. Nie da się ich odbić bez bitwy... Ja ledwo mam z sobą czekan, a wam zabrano pałasz...
— Psia mać! — zaklął szpetnie Górka. — Zabrali karabelę takie syny... Tedy...
— Nie pomoglibyśmy uwięzionym, a sami narazili wielce. Tymczasem nic im nie grozi! Przy Niemcu hrabina nie ośmieli się zarządzić kaźni... Do jutra włos Ilonie i Maryjce z głowy nie spadnie, bo ze słów służby wyrozumiałem, że graf odjeżdża dopiero zrana... Przed sobą mamy całą noc... Wyjdziemy podziemnym korytarzem, którym tu przybyłem i pośpieszymy do najbliższej siedziby ludzkiej po pomoc...
Wojewodzic, który z uwagą słuchał słów Jaśka, skinął głową.
— Racja! — rzekł. — Słusznie radzisz! Broni nie mamy, dziewczyn nie odbijemy a do jutra nic im się nie stanie. Pędźmy do najbliższej siedziby ludzkiej, do sąsiedniego jakiego zamku... Toć tam, gdy powiem im kim jestem, uwierzą mi chyba, a nie postąpią ze mną, jak ten podły Niemiec ze mną postąpił. O, chciałbym się jeszcze spotkać z tym grafem...
Chciał jeszcze coś dodać, lecz Jaśko już ciągnął go za rękaw.
— Chodźmy, chodźmy, wojewodzicu — naglił — długa czeka nas droga... A tu, nie daj Boże, jeszcze kogo czart przyniesie...
Wybiegli z podziemnej salki, zagłębiając się w mroki korytarza. Brnęli prawie w ciemnościach, bo Jasiek starannie zasłaniał dłonią światło latarni, którą zabrał z podziemnej salki.
— Jeśliby nawet strażnik nadchodził, nie spostrzeże nas zdala... A my posłyszymy jego kroki...
Na szczęście, nie napotkali nikogo. Widocznie Elżbieta, tak była przekonana, że przykuty do muru więzień, umknąć nie może, iż nikomu nie kazała szczególnie go dozorować. Hajducy zaś sami nie spieszyli do podziemi — na dziedzińcu zamkowym stały otwarte beczki z winem.
Wreszcie, chłopak, który podczas swej poprzedniej wędrówki poznał wszystkie zakamarki korytarza, przystanął i zdjął rękę z latarni. Korytarz się skończył i wojewodzic ujrzał spory loch, z jakiego kryte schodki wiodły wysoko, na górę.
Już chciał na nich postawić nogę, gdy Jaśko znów go powstrzymał.
— Nie tędy, panie... Temi schodami wyjdziecie wprost do izby w baszcie, z której hrabina wrzuca swe ofiary do studni. Właśnie w tej izbie mieści się pierwsze wejście do podziemi, biegnących wzdłuż całego zamku, a kończących się schodkami za kominkiem, któremiśmy wczoraj do lochów się dostali... Pośrodku podziemi znajduje się mniej więcej owa salka, w której dawniej pannę Ilonę, a obecnie was więziono... W rogu zaś tego loszku, prawie niewidoczny otwór, a za nim korytarz, wiodący aż hen, do lasu... Po tem, co wam wyjaśniłem, już Czeitha nie ma dla was tajemnic...
Górka mruknął coś z zadowoleniem, a Jaśko zbliżył się do znajdującego się w rogu lochu otworu. Był on w rzeczy samej tak mały, iż aby się weń dostać, musieli się wślizgnąć na czworakach. Później, rozszerzał się ten otwór w wcale wygodny korytarz.
— Czuwa Pan nad nami! — szeptał Górka, pospieszając za Jaśkiem, który teraz bez obawy świecił sobie latarką.
Szli długo jeszcze i nieraz musieli usuwać ze swej drogi kupy gruzu i kamieni, które tam spadły już po przejściu Jaśka.
Aż wreszcie poczuł Górka zapach świeżego boru i jasno zamigotały przed nim gwiazdy. Zdala dobiegało ciche rżenie konia.
— Wolniśmy, wojewodzicu! — radośnie wykrzyknął chłopak. — Po raz drugi udało nam się wyjść z przeklętego zamczyska!
— Nie znajdziemy się w lochach po raz trzeci! — z zawziętością wymówił Górka. — A jeśli tam się znajdziemy, to jeno poto, by prawdziwych zbrodniarzy w tych loszkach osadzić!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.