Krwawa hrabina/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
DO KOGO POŚPIESZYĆ O POMOC?

Ogier Jaśka, nie urwał się, na szczęście ze swej uwięzi i chłopak klepał go teraz radośnie po szyji.
— Siadajcie pierwsi, wojewodzicu! — rzekł, wskazując na siodło. — Ja za wami się zmieszczę! I pędźmy, co rychlej do jakiejś ludzkiej siedziby... Wedle moich obliczeń, będzie teraz koło północy...
Górce, nie trzeba było dwa razy powtarzać tej zachęty. Wskoczył na konia, a gdy chłopak znalazł się za nim, raźno ruszył z miejsca.
Koń szedł chętnie, wypoczęty i najedzony, w oczekiwaniu bowiem na Jaśka zdążył nie tylko wyskubać całą trawę dokoła drzewa, ale i z drzewa obgryźć korę.
Jechali śród gęstych sosen powoli, wciąż schylając głowy i chroniąc je od niskich gałęzi. Aż znaleźli się na gościńcu leżącym na szlaku do Czeithy... Gościniec, w pewnem miejscu załamywał się i dzielił na parę dróg.
— Teraz dokąd?
Oczywiście, należało podążać w stronę przeciwną od zamku. Lecz, którą? Gdzie kończyły się posiadłości hrabiny, gdzie mógł leżeć najbliższy sąsiedni zamek. Ani Górka, ani Jaśko nie mieli o tem pojęcia. Przecież wojewodzic trafił w ten sposób do Czeithy, iż wogóle, zbłądziwszy śród borów, zmylił drogę.
A czas naglił. Jeno, do rana Ilona wraz z Maryjką były bezpieczne. Póki zamczyska nie opuści niemiecki graf.
— Jak myślisz, Jaśku?
Ale, chłopak w swej głowie nie znajdował rady. To, co jeszcze, niedawno, w podziemiach wydawało mu się takie proste, urastało do wagi, obecnie, pierwszorzędnego zagadnienia.
— Głupim, wojewodzicu! — zabrzmiała odpowiedź.
— W prawo? Lewo?
— Tyle wiem, co i wy!
Górka powziął nagłą decyzję.
— Tedy prosto przed siebie! I niech Bóg prowadzi! Naprzód...
Spiął konia i rzucił go do galopu. Pędzili teraz dość twardą drogą, nie mając najlżejszego pojęcia dokąd się udają. A im dłużej jechali, tem większe ogarniało ich zwątpienie. Las, otaczający gościniec, to był gęstszy, to rzedł, lecz nigdzie z poza niego nie dawało się widzieć ludzkiej siedziby.
W ten sposób podróżować można było długo, a władania Nadasdych ciągnąć się mogły daleko. Gdzie się kończyły — pozostawało zagadką. Może od sąsiedniego zamku znaczna przestrzeń oddzielała Czeithe, jazda, trwająca całą dobę? Podobne odległości, podówczas, nierzadką były rzeczą na Węgrzech a w opustoszałych miejscowościach i lasach najwyżej spotkać było można bandy rozbójników.
Gnali tak, może godzinę, może i więcej, aż koń znużony ciężarem dwóch jeźdźców jął w swym biegu ustawać.
— Przekleństwo! — zniecierpliwiony zaklął wojewodzic. — Jakoweś fatum nas prześladuje i nie napotkać nam ludzkiej siedziby! Ilona i Maryjka zginą!
Znów, z sercem pełnem rozpaczy, ponaglił konia do biegu. Wtem poczuł, że siedzący z tyłu Jaśko, chwyta go za ramię.
— Słyszycie, wojewodzicu?
— Nic nie słyszę!
— Wyraźnie, muzyka!
— Muzyka? — powtórzył niedowierzająco. — To bór szemrze, lub z pędu szumi ci w głowie.
— Nie, posłyszałem jakoweś tony! Wstrzymajcie, wojewodzicu, konia!
Przystanęli. Górka nadstawił ucha i łowił zdala dobiegające odgłosy. Początkowo, nie pochwycił nic. Szeleścił las, a śród drzew tu i ówdzie odzywały się nocne ptaki. Lecz, raptem, kiedy wiatr zwrócił się w jego stronę, zaleciała go urywana, skoczna melodja.
— Czyżby? — szepnął.
— Czardasza, grają, wojewodzicu! — wykrzyknął chłopak radośnie. — Gdzieś w pobliżu grają czardasza!
Już i Górka nie mógł wątpić. W powietrzu rozbrzmiewały dość odległe, lecz wyraźne dźwięki ulubionego, narodowego madziarskiego tańca.
— Hulają tu gdzieś w pobliżu! — wymówił. — Ale, kto? A nuż niepewni ludzie?
— Jedźmy w stronę tej muzyki! — oświadczył Jaśko. — Jeno ostrożnie! A później zbadamy, kto się zabawia, o tak późnej porze!
Niby za najlepszym przewodnikiem, jęli teraz dążyć w kierunku tajemniczej muzyki. Skręcili w las, między drzewa i rychło dotarli do początku jakiejś polanki. Na przeciwległym końcu tej polanki, widać było dużą chatę, a koło niej konie, pojazdy i licznych, uzbrojonych kręcących się ludzi.
Z chaty dobiegały wesołe tony czardasza, raz po raz przerywane głośnemi okrzykami:
Elien! Niechaj żyje!
Górka i Jaśko wpijali się zdziwieni, w ten obraz.
— Cóż to być może?
— Chyba nie zbóje! — pierwszy jął rozważać wojewodzic. — Nie kryją się i stoją tam bogate karoce. Raczej któryś magnat, podróżując nocą, wesoło czas spędza, bo do zajazdu podobna ta chata. Tylko, czemu dokoła niej tylu uzbrojonych ludzi? Prawie oddział wojska... Jakby jej strzegli od napaści i do środka nie wpuszczali nikogo.
— Słusznie rzekliście, wojewodzicu! — powtórzył chłopak. — Ale, dla nas lepiej! Jeśli w tym zajeździe znajdują się dzielni mężowie, tem skuteczniejszą nam posłużą pomocą!
Górka, po doświadczeniu z Hermansthalem stał się nad wyraz ostrożny. A nuż w domu bawił jaki powinowaty, lub przyjaciel hrabiny.
— Jak im całą rzecz przedstawić?
— Przódy zobaczymy, kto tam jest — pojął Jasiek jego wątpliwości — a później naszą sprawę wyłożymy...
— Tedy, naprzód...
Wyjechali z poza drzew, kierując się w stronę domu. Ale ledwie zdążyli ujechać kilka kroków, niby z pod ziemi wyrósł jakiś żołnierz.
— Stój! — krzyknął, mierząc z muszkietu w pierś Górki. — Ani kroku dalej!
— Jesteśmy podróżni! — jął tłómaczyć. — Pragniemy przenocować w chacie! Czemuż tam jechać nam nie wolno?
— Zakazane!
— Przecież w zajeździe znajdują się ludzie! Któż bawi tam i czemu wydał podobne zlecenie!
Żołnierz nieufnie mierząc wzrokiem dwóch jeźdźców, znajdujących się na jednym koniu i nie opuszczając muszkietu, odparł powoli:
— W zajeździe bawi nasz najmiłościwszy pan, książę Gabor Batory! Dość na niego czyha zdrajców i zabronione jest zbliżać się do księcia! Jedźcie dalej, waszą drogą...
— Książę Gabor! — wojewodzic aż podskoczył na koniu z radości. — Książę tu bawi? Samo Niebo mi go zsyła... Ale, że nie boi się podróżować tak jawnie... Wszak nań zastawia cesarz różne sidła...
— Nasz książę — odparł dumnie madziar — nie obawia się nikogo. I nie kryje się przed nikim, gdyż swobodnie na swój tron w Siedmiogrodzie powraca!
— Co? co? — wykrztusił Górka, lecz wnet się zreflektował, że próżno tylko traci czas na rozmowę z muszkieterem. — Słuchajcie, żołnierzu! Pędźcie i donieście natychmiast, że przybył wojewodzic Górka z Polski i pragnie stanąć przed księciem. Miłościwy wasz pan, zna mnie doskonale...
— Z warty zejść mi wzbronione!
Może dłużej jeszcze certowałby się z żołnierzem Górka, gdyby w tejże chwili, nie zjawił się jakiś wyższy rangą, zwabiony przedłużającą się głośną rozmową i posłyszawszy, o co chodzi, nie zgodził się spełnić prośby wojewodzica.
Rychło pędem przybiegł z powrotem i uniżenie oświadczył:
— Miłościwy książę prosi...
Górka zsiadł z konia i pozostawiwszy go pod opieką Jaśka, podążył do chaty. Wszędzie napotykał służbę, przyodzianą w barwy Batorych. Po chwili stanął na progu niskiej, lecz sporej izby.
Izba ta, przystrojona została, zapewne, umyślnie na cześć dostojnego gościa, który w niej bawił. Okopcone, brudne ściany, pokryto makatami, a przez jej środek ciągnął się suto zastawiony stół. Nakryty białą serwetą i połyskujący od srebrnych półmisków, złotych puharów, czasz, kubków i roztruhanów.
U góry stołu, zajmował miejsce młody człowiek — Gabryel Batory, z węgierska zwany Gaborem. Po bokach zaś kilku równie młodych panów, przyodzianych w bogate madziarskie stroje. W izbie kręciła się służba, wciąż napełniając kielichy i zmieniając półmiski, a w rogu pokoju cygańska kapela, składająca się z pięciu osób, przygrywała skoczne melodje.
Dźwięki tej właśnie kapeli przywiodły Górkę do zajazdu.
Na widok wchodzącego, książę skinął ręką i muzyka umilkła. Poczem szybko porwał się ze swego miejsca, podbiegł do Górki i porwawszy go w ramiona, zawołał:
— Witaj, baraton, bracie! i
Książę Gabryel Batory był jeszcze bardzo młody, liczył bowiem dopiero dwudziesty drugi rok życia. Lecz, średniego wzrostu, nieco otyły, wydawał się znacznie starszy nad swój wiek. Z oblicza, przypominał wielce, sławnego stryja swojego króla Stefana i jak ten twarz miał dużą, o cerze śniadej, czarnych włosach i błyszczących oczach. Tylko, miast, długich wąsów i podstrzyżonej brody, jakie król Stefan nosił, na jego górnej wardze ledwie przebijał się zarost. Gabor niezwykle chełpił się tem podobieństwem i choć wielkiego swego stryja nie znał osobiście, gdyż przyszedł na świat w rok po jego zgonie, mawiał, że chce być we wszystkiem do niego podobny. Niestety, odpowiednich warunków po temu mu brakło, bo, podczas gdy nasz król Stefan, był mężem, niby z jednej granitowej bryły wykutym, co postawiło go w rząd największych mężów Europy, Gabor, prócz wielu zalet, jakoto szlachetności i odwagi, sporo i wad posiadał. Porywczy, lekkomyślny, rozrzutny, nadto wiele godzin lubił spędzać za biesiadnym stołem, a podczas, gdy król Stefan prócz wody nie brał innego napitku do ust, nie gardził kielichem. Jednało mu to wprawdzie serca węgierskiej magnaterji, jak on bujnej, łaknącej przygód i lubiącej hulać, ale odstręczało ludzi poważniejszych i stało się później przyczyną, rozmaitych nieszczęść.
I teraz oblicze miał zaczerwienione od licznie wychylonych kubków tokaja, a suto zastawiony stół i cygańska kapela świadczyły, że nawet powracając na swe dziedzictwo, nie gardził po drodze w dobranem towarzystwie ucztą.
— Witaj, baraton! — powtórzył.
Górka skłonił się nisko, z respektem. Dzięki słowom żołnierza, wiedział, że stoi przed nim nie dawny Gabor, towarzysz różnych wypraw i biesiad w Polsce, lecz panujący książę Siedmiogrodu.
— Rad jestem — rzekł — złożyć gratulację waszej książęcej mości, iż szczęśliwie odzyskał tron! Posłyszałem o tem przed chwilą. Łaska to Boża, że bez walki się obeszło...
— Rakoczy — jął wyjaśniać książę — sam, dobrowolnie zrzekł się panowania, wskazując na mnie, jako najgodniejszego swego następcę. Czuł, że i tak padnie, gdy do Kumiswaru, na czele choćby najdrobniejszego oddziału się zbliżę. A moi wierni siedmiogrodzianie wysłali natychmiast po mnie posłów, bym co rychlej do nich przybywał. Dążę tam, a w zajęciu tronu, nie tylko cesarz Rudolf, ale i sam czart mi nie przeszkodzi...
Elien, Gabor! — znów z za stołu rozległy się donośne wiwaty, a siedzący tam magnaci, śród których znajdowali się i siedmiogrodzcy wysłannicy, powstali ze swych miejsc. I Górka powtórzył entuzjastycznie ten okrzyk na cześć nowoobranego księcia.
Gdy uspokoił się ten hałas, Batory wciąż obejmując ramieniem Górkę, rzekł do zebranego towarzystwa:
— Prezentuję wam, wojewodzica Górkę, mego z Polski najlepszego przyjaciela! Nie wahał się, mimo wszelkich przeszkód tu przybyć, by mnie zapewnić nie tylko o swej pomocy, ale i licznej polskiej szlachty. Wiem, jakie papiery mi wiezie... Chwilowo pomoc ta zbyteczna, lecz w przyszłości wielce przydać się może. Dla tego, kocham cię Górka, niczem brata i musisz mi towarzyszyć do Siedmiogrodu...
— Kiedy, książę... — począł wojewodzic, pragnąc odrazu przystąpić do sprawy, jaka go zaprzątała najwięcej.
— Siadajże, podle mnie! — pociągnął go Gabor w stronę stołu. — Siadaj i wychyl z nami kubek wina. A to — powiódł wzrokiem po obecnych — najlepsi moi towarzysze i rychło śród nich posiądziesz druhów... Panowie Thelegdy, Töroki, Szent Iwani, Mauriszy... — wymieniał głośne na Węgrzech i w Siedmiogrodzie nazwiska.
Górka kiwał im tylko uprzejmie głową, lecz nawet nie rozróżniał nazwisk. Wszak tam, w podziemiach męczyły się Ilona i Maryjka, a blednące niebo wskazywało na zbliżający się świt.
Jego widoczne zmięszanie nie mogło ujść uwagi Gabora.
— Czemuż nie siadasz? — zapytał. — Domyślam się, że niejedna przygoda musiała spotkać cię w drodze, bo kontusz masz podarty i pomięty — teraz dopiero spostrzegł zniszczone w czasie walki w podziemiach ubranie Górki — a nawet brakuje ci karabeli. Doniesiono mi również, żeś przybył z pacholikiem na jednym koniu. Cóż to oznacza? Czyżby moi wrogowie ośmielili się napaść, na ciebie? — dodał z niepokojem.
— Różne, w rzeczy samej, mości książę — odrzekł wojewodzic — spotkały mnie po drodze przygody i ledwie udało mi się ujść z życiem...
— Tedy, prędzej opowiadaj! Wszyscy je radzi wysłuchamy i jeśli należy ukarać zuchwalca, który z tobą niegodnie się obszedł, to...
— Mości książę! — przerwał Górka, nie chcąc ze względu na pokrewieństwo Gabora z Elżbietą powtarzać niektórych okropnych zarzutów, wobec zebranych. — Wolałbym na osobności...
— Moich przyjaciół się krępujesz? — zdziwił się Gabor. — Dla nich nie mam sekretów? O cóż takiego rzecz idzie?
— Doprawdy...
Gabor pojął, że wojewodzic istotnie pragnie mu wyłuszczyć jakąś sprawę, mającą być tajemnicą dla wszystkich.
— Mów, po polsku! — rzucił.
Magnaci madziarscy nie rozumieli polskiego języka i dotychczas, oczywiście, rozmawiano wyłącznie po węgiersku. Ale, Gabor, jak już nadmieniliśmy, wychowany w Polsce, niczem rodowity sarmata, władał naszą mową. Nie darmo szczycił się indygenatem szlacheckim, który mu nadano i nie darmo marzył o zajęciu polskiego tronu. Toć, w roku zeszłym, w czasie rokoszu Zebrzydowskiego, prawie jawnie paktował w tej sprawie z Herburtem, a choć wszystko spełzło na niczem, jeszcze nie tracił nadziei.
— Po polsku, gadaj! — rzekł z pewnem niezadowoleniem, gdyż podobna rozmowa była niejakim dowodem nieufności dla zgromadzonych w izbie. — Gadaj po polsku, jeśli pragniesz, aby nie pojęli.
Wojewodzic jął pośpiesznie powtarzać swoje przygody. Opowiadał, jak szukając księcia, o którym wiedział, że powinien się znajdować w tych okolicach, zbłądził i przypadkowo trafił do Czeithy. Jak początkowo uprzejmie go przyjęła hrabina i jak pierwsze podejrzenia powziął, dzięki Jaśkowi, Później mówił o tem, jak znalazł się w podziemiach i napotkał tam uwięzioną Ilonę. Dalej, zniżywszy głos, wyznał o straszliwych zbrodniach, popełnianych przez hrabinę, przy pomocy garbusa, o tajemnicy jej wiecznej młodości i o mistrzu Atrefiusie...
W miarę opowiadania, twarz Gabora, który wciąż stał obok Górki, zasępiała się coraz więcej. Znikł z niej poprzedni, dobroduszny i łagodny wyraz, a wielka zmarszczka zarysowała się na czole.
Raptem pochwycił wojewodzica za kontusz, przy piersi i potrząsnąwszy nim silnie, ryknął;
— Łżesz!
Górka blady, aż zatoczył się do tyłu. Więc i Gabor mu nie wierzył. Miałaż powtórzyć się ta sama scena, co z grafem Hermansthalem w Czeithe?
— Łżesz! — powtórzył książę czerwony i trzęsący się z gniewu. — Gdybym cię nie znał zdawna, ubiłbym cię na miejscu, za podobne oskarżenie!
Wojewodzicowi wszystko mieszało się w głowie. Bełkotał jakieś słowa bez związku.
— Czy wiecie, co mi ten rzekł? — zwrócił się Gabor do obecnych, tym razem po węgiersku. — Rzucał na moją kuzynkę tak potworne kalumje, iż postępować tak może, jeno szaleniec... Choć Elżbieta Batorówna, obecnie hrabina Nadasdy, jest daleką moją krewniaczką, nie widuję jej wcale, a nawet prawdę powiedzieć, niezbyt ją lubię, z krwi ona Batorych i nie zezwolę, by ktokolwiek miał ją pomawiać o takie zbrodnie...
Tu, po krótce, jął z kolei powtarzać po węgiersku, to, co mu rzekł wojewodzic. Również i twarze madziarskich panów poczęły się zasępiać i nie jeden z nich groźnie spoglądał na Górkę.
— Nie do wiary! — biegły szepty. — Oszalał, czy napił się szaleju!
Wojewodzic pojmował, że jego położenie staje się coraz rozpaczliwsze. Miałoż wszystko zostać stracone, dziewczyny zginą w lochach i nawet śród przyjaciół nie znajdzie pomocy?
— Ależ, uwierzcie mi, miłościwy książę — wykrzyknął z rozpaczą po węgiersku — i wy, tu zebrani panowie! Co powiedziałem, jest prawdą i w każdej chwili przysięgnę, że nie skłamałem ani słówka... Przysięgnę, na Mękę Chrystusa... Mam świadków... Toż samo zezna mój pacholik, a w lochach Czeithe znajduje się uwięziona dziewica znakomitego rodu... Zowie się Ilona Feroczy!... — przypomniał sobie posłyszane od nieszczęsnej nazwisko.
Podczas, gdy zebrani magnaci nadal mierzyli go nieufnemi spojrzeniami, nagle jeden z nich, wysoki i przystojny młodzieniec, o otwartym i rycerskim wyrazie twarzy, przyskoczył do wojewodzica i pochwyciwszy go za ramię, zapytał:
— Ilona Feroczy?
— Tak! — mówił Górka, mniemając, że swemi gorącemi słowami zdołał przekonać owego młodzieńca i zdobyć w nim obrońcę. — Ilona Feroczy się zowie! Sama mi opowiadała, że pochodzi z Siedmiogrodu i tam wraz z bratem władała znacznym zamkiem. Lecz brat wyjechał na Węgry, a zamek zdobyli i rozgrabili turcy. Uciekając, porwana została przez hrabinę Nadasdy i teraz jęczy w lochach, a wierny jej sługa Iwan, chcąc ją ocalić, zginął... Jeśli, w czas nie pospieszymy i ona życie postrada...
— Ilona... Ilona... — jęknął ów młodzieniec i stał się blady, jak płótno. — Czy wiesz, kim jam jest? Jej bratem... Tym, który będąc stronnikiem księcia Gabora, udał się do niego na Węgry... Biada mi! Biada! Zamek rozgrabiony, Ilona podstępnie osadzona w lochu, a Iwan nie żyje...
Zasłonił twarz rękami, a z piersi jego wyrwał się bolesny szloch.
— A tyś mi bratem! — zawołał nagle, odrywając dłonie od wykrzywionego cierpieniem oblicza i ściskając z mocą dłoń Górki. — Za to, że nie znając jej wcale, chciałeś ją ocalić! Mości książę — zwrócił się raptownie do Gabora. — Ten rycerz nie kłamie, musicie ją ratować! A jeśli nie zechcecie, to my z nim we dwójkę ruszymy do szturmu na przeklęte zamczysko...
— Tak... tak... — ozwały się głosy.
Szlachta węgierska z usposobienia wielce podobna była do polskiej, nie umiała udawać i odznaczała się gwałtownością w swych porywach. Rycerska do gruntu, posiekałaby na kawałki tego, kto rzucał na niewinną kobietę kalumję. Lecz, jeśli kobieta ta, okazywała się zbrodniarką, jeśli więziła bezprawnie w podziemiach, dla jakichś ohydnych celów, pannę ze szlacheckiego rodu Feroczych, jaki tu powszechnie był znany — rzekomy oszczerca, który z narażeniem własnego życia, stanął w obronie nieszczęśliwej, wyrastał na bohatera, był im wszystkim bliski, a hrabina Nadasdy warta najgorszej kaźni.
— Do Czeithe... Do Czeithe... — rozległy się pomruki i trzaskanie pałaszami. — Niemasz chwili do stracenia!
Tedy, widział Górka, wszędy oczy, utkwione weń ze szczerą przyjaźnią.
— Dajcie mi jeno karabelę — krzyknął — a wskażę wam najbliższą drogę!
Książę Gabor, który stał teraz wsparty o stół i ciężko oddychał, spojrzał na wojewodzica, jakby z niemą prośbą o przebaczenie, i wymówił powoli:
— Nie wiń mnie i nie miej do mnie żalu! To, coś mówił, było tak straszliwe, iż wprost nie mieściło mi się w głowie! Wszak ona z rodu Batorych... Ale, nadal wątpić nie mogę! I klnę się, na Św. Stefana — dodał nagle z groźnym błyskiem we wzroku — że lepiej dla niej będzie, jeśli moja dłoń wymierzy sprawiedliwość, niźli miałaby ją pochwycić za włosy brudna łapa kata!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.