Kroniki 1875-1878/22 Czerwca 1875
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki 1875 — 1878 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Chodników asfaltowych już nie będzie, ponieważ asfalt nie nadaje się do naszego klimatu.
Wiadomość tę i jej motywy znają niezawodnie czytelnicy, choć założyłbym się o grubą sumę, że nie wszyscy ją rozumieją. Z tego też powodu poświęcimy kwestyi chodników pewną część naszej siły twórczej i redakcyjnego papieru.
Jakim sposobem municypalna umysłowość uprzytomniła sobie dysharmonię, istniejącą między klimatem z jednej, a chodnikami asfaltowemi z drugiej strony? Oto za pomocą metody indukcyjnej, co odbyło się w sposób mniej więcej następujący:
Prawda I. Od wielu lat zauważono, że w Warszawie istnieją cztery pory roku.
Prawda II. Uczeni twierdzą, że zbiór zjawisk stanowiących pory roku tworzy to, co nazywamy klimatem.
Prawda III. Od wielu lat zauważono, że w Warszawie psują się chodniki asfaltowe.
Wniosek. A zatem psucie się chodników asfaltowych zależy od klimatu — a zatem chodniki asfaltowe w naszym klimacie są niepraktyczne.
W logice Milla metoda powyżej przedstawiona nazywa się metodą zgodności — choć równie dobrze nazwać by ją można metodą municypalności, ponieważ municypalność do głębokich niewątpliwie wywodów swoich nie używa innych środków, a zapewne i nie zna ich.
Otóż dla dogodności tych, kogo to obchodzi, notujemy w tem miejscu, że oprócz wymienionej istnieją jeszcze trzy inne metody wnioskowania, nie koniecznie municypalnego, ale indukcyjnego. Dla przykładu nawet, możemy się zastanowić nad kwestyą chodników za pomocą metody różnic, która jak to sam tytuł wskazuje, doprowadzi nas do różnych cokolwiek rezultatów.
I tak.
Prawda I. Gdzie podkład zrobiony jest z cegły dobrej, tam chodniki asfaltowe nie zapadają się.
Prawda II. Gdzie podkład zrobiony jest z cegły złej, tam chodniki asfaltowe zapadają się.
Prawda III. Jeżeli stróże nie rąbią lodu na chodnikach żelaznymi drągami, wówczas chodniki nie psują się.
Prawda IV. Jeżeli stróże rąbią lód na chodnikach żelaznymi drągami, wówczas chodniki psują się.
Wniosek ogólny. Opłakany więc stan chodników zależy od jakości cegły, użytej na podkład i od wyrąbywania lodu żelaznymi drągami, — wpływy zaś gwiazd stałych, planet, lunacyj księżycowych, klimatu, a nawet stosunków dyplomatycznych między Niemcami a Francyą, zdają się mniej wybitną odegrywać rolę.
W takich zarysach przedstawia się nam kwestya skazanych na zagładę chodników; szczerze zatem bylibyśmy zadowoleni, gdyby municypalna zmysłowość zdecydowała się na powtórne jej rozpatrzenie. Przecież cegłę dobrze wypaloną i trwałą można chyba znaleźć w okolicach Warszawy, — przecież lód topnieje podobno pod wpływem soli morskiej, — czyżby więc nie należało tych środków jeszcze spróbować, zanim się ostatecznie klimat potępi?
Na ten biedny klimat niewdzięczna ludzkość za wiele już grzechów składa. Jeżeli rynsztoki są brudne, to klimat winien, jeżeli mieszkanie wilgotne, także klimat winien. Odpowiedzialność za złe szosy, subhastacye i miliony innych rzeczy spada znowu na klimat; niechże więc choć asfaltowe chodniki weźmie na się niedołęztwo nasze, inaczej bowiem zdesperowony klimat albo ucieknie za granicę, albo przez sąd kryminalny dostanie się na 20 lat do ciężkich robót, jako najstraszliwszy wróg publicznego bezpieczeństwa.
W pewnym związku z klimatem pozostaje tegoroczna loterya fantowa, która nie wiem z jakiej racyi nazywa się zabawą kwiatową, gdyż posiada niewątpliwie kwalifikacye do nazwiska zabawy deszczowej. Od kilku lat już w Warszawie utrwaliła się opinia, że rozrywka ta jest najpewniejszym deszczościągiem, — ponieważ ile razy chcemy się zabawić w filantropię na świeżem powietrzu, tyle razy niebo płacze. Niewiadomo tylko, czy płacze z radości nad dobrocią naszych serc, czy też ze smutku nad dolą Saskiego ogrodu, nad którym, zaiste! nikt nie ma miłosierdzia.
Niektórzy z przyjaciół moich twierdzą, że tę tkliwość nieba wywołują piekielne nudy, zwykłe następstwo zabaw, powtarzających się z fotograficzną dokładnością. Istotnie, jest się czem nudzić.
Na pierwszy raz bowiem bawią nas afisze, ozdobione figurami, podobnemi do ludzkich. Na pierwszy raz cieszy nas to, że pewien obywatel, który zagiął parol na krówkę, wygrywa dwuzłotowe pończochy, a pewien galanteryjny kupiec paczkę zapałek, którą sam na ołtarzu cierpiącej ludzkości złożył. Lecz uśmiech trwa krótko, przekonywamy się bowiem, że w roku następnym ten sam obywatel wygrywa te same pończochy, ten sam kupiec tą samą paczkę zapałek i, że obaj w rezultacie dziwią się szczęściu swemu zupełnie w tych samych, co i zeszłego roku wyrazach.
Aaa! jakże mi się spać chce...
Taki sam fortepian, tylko trochę więcej rozklekotany; — taki sam faeton, tylko z bardziej zabłoconemi kołami... Aaa!...
Takie same namioty, tylko nieco brudniejsze, te same kwiaty, tylko o cały rok starsze... Aaa!...
Na miłość Boską coś nowego! bo w końcu nie tylko parasole, ale nawet łóżka z materacami, kołdrami i poduszkami przynosić będziemy do ogrodu.
— A możeby dla odmiany letnią maskaradę urządzić?...
Hę?... Ależ to pyszna myśl!... Kto ją podał?...
Naturalnie, że nie ja, tylko mój przyjaciel, asesor sądu poprawczego. Kryminaliści miewają niekiedy dobre pomysły, któż zatem wie, czy i ten nie dałby się zastosować.
Maskarady letnie to wynalazek włoski, który na grunt niemiecki przeszczepiony został prawie w sto lat po sprowadzeniu kartofli do Europy. Ponieważ zaś przyjęliśmy od Niemców kartofle, więc na zasadzie metody municypalnej, moglibyśmy też i o maskaradach pomyśleć.
Rdzeń podobnych maskarad stanowią wozy, zapełnione symbolicznemi grupami, otoczeniem są maski charakterystyczne, ruch zaś w całej tej masie wytwarza się za pomocą całusów, udzielanych przechodzącym kobietom, kułaków aplikowanych ich mężom i gałek, rzucanych na głowy wszystkim.
Materyału do grup symbolicznych nie zabrakłoby nam. Możnaby przedstawić solidarność dziennikarską w postaci kilkudziesięciu osób, trzymających się za włosy, zaś publiczność czytającą w postaci reumatyka, chrapiącego pod gazetą. Nasz ogólny stan ekonomiczny uzmysłowiłby niewychodzący obecnie Ekonomista, erudycyę — pisma postępowe, do wszelkich zaś innych karykatur, jak: rolnictwa, przemysłu, handlu, moglibyśmy wezwać osoby, obecnie na tych polach pracujące i t. d.
Widzimy więc, że materyału do wesołości nie zabrakłoby nam, chodzi tylko o wprowadzenie w zwyczaj maskarad letnich na wielką skalę, na mniejszą bowiem istnieją już pod nazwą wyścigów konnych.
Wyrazu: maskarada, na oznaczenie tej szlachetnej rozrywki, użyliśmy tylko w sensie przenośnym; w rzeczywistości bowiem jest to akt nader poważny, o którym można się wprawdzie odzywać, ale tylko z największem uszanowaniem.
Jakiż bowiem cel mają wyścigi konne? Oto: poprawienie ras krajowych. A jakich ras? Rozmaitych.
Naprzód bowiem poprawia się rasa koni tak dalece, że niedługo żydzi wodę wozić będą samymi wyścigowcami. Powtóre poprawia się rasa żokiejów, którzy wkrótce staną się tak cienkimi, jak ich szpicruty i posiadać będą tyle tylko inteligencyi, ile jej potrzeba do utrzymania się na siodle bez zwiększenia wagi. Potrzecie poprawi się rasa widzów, i dziś już bowiem trafiają się indywidua, które płacą za powóz rs. 10, za wjazd do hipodromu rs. 6, nadto zakładają się za tym lub owym suchotniczym koniem o kilkunastorublowe sumy, choć złamanej kopiejczyny nie pielęgnują przy duszy.
Przy wyścigach też, co jest najważniejsze, młodzież uboga a pojętna uczy się szyku i tonu. Szyk polega na noszeniu czarnego tużurka przy popielatych spodniach, lorynetki na pasku i rękawiczek zapinanych na dwa guziki. Ton manifestuje się francusczyzną, za pomocą której dziś nawet chłopcy fryzyerscy łatają braki umysłowe, a także zadzieraniem głowy do góry, co wyznajmy, że przychodzi nam najłatwiej: nasze bowiem kapelusze są dziwnie lekkie, a one podobno stanowią najpoważniejszy balast.
Tyle o loteryach, maskaradach i wyścigach; ponieważ jednak zaczęliśmy rozdział ten od klimatu, wypada go więc i zakończyć kwestyą meteorologiczną.
Otóż tedy mieliśmy w niedzielę ulewę, połączoną z burzą elektryczną, ale taką, że czytelnicy prowincyonalni poprostu pojęcia mieć o niej nie mogą.
Od 8¼ wieczór do 9½, jeżeli nie dłużej, grzmiało literalnie bez przerwy. Niebo okrywały chmury, podobne do kłębów dymu, a na całym widnokręgu nie było punktu, z któregoby co chwila nie wyskakiwały czerwone, zielone, fioletowe i tym podobne błyskawice. Na domiar nędzy, spadło kilka piorunów w obrębie Warszawy, a jeden z nich nawet trafił vis-à-vis Europejskiego Hotelu, narażając przy tem kilka osób na „lekką słabość,“ której jednak natury Wiek nie zdefiniował bliżej.
Otóż z okazyi tego właśnie piorunu zakomunikowano nam następującą rozmowę:
Pan A. Wyobraźcie sobie, przejeżdżam koło Europejskiego Hotelu i myślę: „to leje panie!“ Wtem!... tarach!... a ja czuję, że jestem rażony piorunem, — naturalnie nie całym, tylko jakimś kawałkiem.
Pan B. Jakiegożeś pan wrażenia doznał?
Pan A. Takiego, jakby mnie ktoś doskonale palnął kijem przez głowę. Co jest przecież najdziwniejsza, że obecny tu pan C, który razem ze mną jechał, nie uczuł nic...
Pan C. Ja rzeczywiście nic, ale dorożkarz uczuł.
Pan A. Proszę pana, i cóż on uczuł mianowicie?...
Pan C. Uczuł, jakby mu ktoś biczysko o pańską głowę połamał.
Pan A. Pewnie dostał drugim kawałkiem pioruna.
Pan C. Sądziłbym raczej, że to pan dostałeś pierwszym kawałkiem biczyska...