Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

deszczościągiem, — ponieważ ile razy chcemy się zabawić w filantropię na świeżem powietrzu, tyle razy niebo płacze. Niewiadomo tylko, czy płacze z radości nad dobrocią naszych serc, czy też ze smutku nad dolą Saskiego ogrodu, nad którym, zaiste! nikt nie ma miłosierdzia.
Niektórzy z przyjaciół moich twierdzą, że tę tkliwość nieba wywołują piekielne nudy, zwykłe następstwo zabaw, powtarzających się z fotograficzną dokładnością. Istotnie, jest się czem nudzić.
Na pierwszy raz bowiem bawią nas afisze, ozdobione figurami, podobnemi do ludzkich. Na pierwszy raz cieszy nas to, że pewien obywatel, który zagiął parol na krówkę, wygrywa dwuzłotowe pończochy, a pewien galanteryjny kupiec paczkę zapałek, którą sam na ołtarzu cierpiącej ludzkości złożył. Lecz uśmiech trwa krótko, przekonywamy się bowiem, że w roku następnym ten sam obywatel wygrywa te same pończochy, ten sam kupiec tą samą paczkę zapałek i, że obaj w rezultacie dziwią się szczęściu swemu zupełnie w tych samych, co i zeszłego roku wyrazach.
Aaa! jakże mi się spać chce...
Taki sam fortepian, tylko trochę więcej rozklekotany; — taki sam faeton, tylko z bardziej zabłoconemi kołami... Aaa!...
Takie same namioty, tylko nieco brudniejsze, te same kwiaty, tylko o cały rok starsze... Aaa!...
Na miłość Boską coś nowego! bo w końcu nie tylko parasole, ale nawet łóżka z materaca-