Król Husytów/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki
Tytuł Król Husytów
Wydawca Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich
Data wyd. 1913
Druk Tłocznia L. Bogusławskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Młody kniaź z głową pełną rozmaitych myśli, które się nawijały skutkiem wrażeń, jakich tyle odebrał przed chwilą, wybiegł z zamku i podążył ku biskupiemu pałacowi. Nim jednakże tam dotarł, widział i słyszał rzeczy szczególne.
Całe miasto wzburzone. Po kościołach odzywały się dźwięki monotonne dzwonów, które tym razem nie dawały owej pogwary, co nam tak mile do ucha wpada i jak gdyby do marzeń kołysze. Gdzie to słyszysz niby rozmodlone pienia, które jeden kościół drugiemu niesie, a tamten znów odpowiada — aż tu trzeci i czwarty i dziesiąty do rozmowy się mięsza i płynie... płynie... hymn.
Nie — tym razem wściekła ręka wali tylko w jednę ścianę spiżowego domu i powstaje piekielna jakaś pogwarka zjadliwa, kłótliwa. Jeden od drugiego chce być silniejszym, chce być głośniejszym... w wściekłości.
Pobożni mieszczanie snują się po ulicach, wywodząc z oburzeniem na heretyków, gdy mniej prawowierni papieżnikom przymawiają.
Szewcy polscy, przejęci husytyzmem, rzucają się na szewców niemieckich, którzy przy papieżu stoją. Wszystkie cechy w ruchu. Największy i najsilniejszy cech białoskórników krzyczy, że tłuc będzie na miazgę heretyków, gdy znów cech piekarzy śpiewa pieśń na cześć Wiklefa, ułożoną przez Gałkę, przeciągając ulicami.
A wszystko to tłoczy się przed pałac biskupi, gdzie ucztują posłowie.
Korybut, niepoznany przez nikogo, okryty kapturem stanął na schodach sąsiedniego domu aby lepiej widzieć i słyszeć co się dzieje w tumulcie. Tumult, powściągany przez łuczników którzy mu zagrodzili drzwi do pałacu, odgrażał się srodze, gdy inni znów nie mogli się dość nachwalić królewskiego rozkazu.
— Zacny nasz pasterz — wołała partya husytów. — Ten rozumie jak ugościć braci Czechów.Wiwat! niech nam żyje!
— Niech przepadnie ten, co daje u siebie przytułek heretykom!
— A cicho, zgrajo głupia! — zagrzmiał głos potężny rycerza choć nie dużego wzrostu ale sierdzistego, który tylko co nadszedł w towarzystwie kilku przedniejszej szlachty.
— Pan Siestrzeniec! Pan Siestrzeniec! Wiwat pan Kornicz Siestrzeniec.
— Cicho tak wy, papieżnicy, jak i przyjaciele husytów. Rozejść się do domów. Nie waszemi głowami mierzyć będziecie wielkie sprawy. Na nic tu wasze krzyki. Pilnować warsztatów. Inni tu za was radzić i myśleć będą. I czegóż wy wrzeszczycie, zgrajo głupia? Wiecież, czego chcą ci posłowie? Chcą ofiarować koronę czeską naszemu królowi. Król Władysław zanim ją przyjmie, musi się naradzić z narodem. A wiecie co naród powie?
— Co powie? co powie? — krzyczano na wszystkie strony.
— Naród powie: Weź królu koronę czeską.
— Nieprawda! Nieprawda! Naród tego nie powie, bo heretykom nie może panować król chrześciański.
— Głupiś mospanie, barchanniku Schundenberger. Tu nie o wiarę chodzi. Wolno być husytą albo nie. Każda wiara jest dobrą, gdy dobre z niej uczynki płyną. My się chcemy połączyć z Czechami, bo Czechy to naród dzielny i mądry i nienawidzi Niemców, tak jak i my... a gdy się z niemi połączym, będziemy Niemcom straszni.
— Hura na Niemców!
— Cicho! Nie ci Niemcy, co między nami siedzą i chleb nasz jedzą, pracując dla naszego dobra, ale ci, co nam wydrzeć chcą ziemię naszą. Na tych to wrogów odwiecznych trzeba siły, by im niepozwolić urywać zbójeckiemi rękami naszej krwawej pracy. Im trzeba stawić mur bezpieczny, jak to uczynił nasz wielki król Bolesław, kiedy wbić kazał żelazne słupy nad brzegami Odry i Sali i tak powiedział: Dotąd wam tylko — dalej wara!
— Cześć pamięci Bolesława!
— Dla Niemców świat cały otworem.
— Cicho bądź, panie Kisling, bo oberwiesz tak, że ci sam król Zygmunt nie odejmie. Każdy niech siedzi tam, gdzie mu Bóg i przyrodzenie siedzieć kazało. A gdy wyciąga łapę po cudze, to mu ją przytną. Czemu Polacy i inni Słowianie nie drapią się po niemiecką ziemię, ale pilnują i bronią swojej? bo są ludźmi zbożnemi. Niemieckie zasie narody są drapieżne i chytre.
— Oj prawda! prawda! Wszystko by nam wziąć radzi.
— A kto was uczy od wieków?
— Prawda, panie Mynchard. Za to też spożywacie nasz chleb i bierzecie bogactwa. A co byś ty wart był u siebie w Saksonii, panie Arnsberg, gdyby nie nasze złoto? Zatem wara wam mieszać się do spraw królewskich i wam, panowie, sławetni mieszczanie polscy. Jak król i rada postanowi, tak będzie dobrze.
Teraz do domów rozejść się przykładnie. Czescy goście wstali od stołu i zaraz wyjeżdżają do Niepołomic czekać na królewską decyzyę.
Jakoż drzwi pałacu się otworzyły i wyszli zeń znani nam panowie czescy, których otoczyła banda łuczników, przeprowadzając przez miasto po za bramy, aż do Niepołomic.
Przemowa Siestrzeńca tak podziałała na tłumy, że nagle ucichło wszystko. Czasem gdzieś wyrwał się jakiś okrzyk, ale go przytłumiono.
Korybut, który zdumiony słuchał mądrych wywodów Siestrzeńca, zbliżył się ku niemu.
— Jam książę Korybut.
— Rad jestem Miłości Waszej. Mówił mi o was dużo Żelazna Głowa.
— To zacny starzec. A czemże on dla Was?
— Nauczył mnie, jak patrzeć na świat.
— To podajmyż sobie ręce, bom i ja jego uczniem.
— Jeśli mych usług pragniecie, całym dla Was ja i moi współherbownicy Kornicze.
Szlachta pokłoniła się w pas księciu.
— Usług waszych dotąd przyjąć nie mogę, bo nie miałbym ich czem płacić, ale przyjaźni waszej pragnę.
— Dajemy ją Wam z serca. A gdy na usługi przyjdzie pora, stawimy się i krwi swej nie pożałujemy dla Was, Panie.
— Pamiętajcie o mnie.
Pożegnał ich skinieniem i zwrócił się ku zamkowi. Noc rozpostarła się szybko tak, że Korybut musiał dobrze przyśpieszyć kroku, aby przy połysku migocących świateł z okien ulicy Grodzkiej, zdążyć na ulicę Kanoników i stamtąd dostać się na Wawel. W owych czasach, w bezksiężycową noc trudno się było zoryentować bez latarni w ciasnych uliczkach miasta, brodząc po kolana w błocie i uderzając co chwila o róg wystającego domu, albo o słup podpierający gzems lub ganek, co przy nieregularności linii domów było zwyczajnem. Książę szedł, macając w około siebie, ale zdawało mu się, że szedł już za długo i że powinien wreszcie wyjść na plac zamkowy, tymczasem ciasnym uliczkom nie było końca. Dochodziły go nawet odgłosy rozmów, uderzenia o kowadło, jakieś brzęki, rąbania, tłuczenia młotami. Zajrzał przez szpary okienic szczelnie zamkniętych i przekonał się, że stoi przed warsztatem stolarskim. Więc zbłądził. Trzeba zastukać do którego z domów i prosić o pomoc. Wstyd go było. I gdy się tak waży i namyśla, ujrzał zdała światło latarni i dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę. Po głosie poznał ich — byli to: sługa jego Swirmunt i Agata.
— Co tu robią? Gdzie idą.
Przytulił się, jak mógł do ściany, zasłonił twarz i czekał.
— Gdybym tu miała naszą Pietrę, onaby mi dała lekarstwo, — ale ci tutejsi mędrkowie.
— Cicho! oni więcej wiedzą, niż nasza Pietra.
— A skądże ty wiesz, wujku, kiedyś tu nigdy nie był? —
Nasłuchałem się ja dużo o mądrości tutejszych doktorów i czarowników. A ot, to jego dom.
Stanęli nieopodal i zakołatali lekko kołatką we drzwi.
— Czego? — spytał głos, nie otwierając.
— O poradę.
— Nie pora. Przyjdź w dzień.
— W dzień nie możemy.
— Kto wy jesteście?
— Otwórzcie, zobaczycie.
— Wielu was?
— Kobieta i mężczyzna.
Głos się obrócił na przeciwną stronę, coś powiedział do kogoś, czego nie można było dosłyszeć. Ale widać ten ktoś był tym, któremu wydano rozkaz. Jakoż drzwi się otworzyły.Smuga światła oblała twarze Skirmunta i Agaty, poczem wszystko znikło i ciemność większa jeszcze zaległa ulicę.
— Na Perkuna, pomyślał książę, tu się coś ukrywa.Opatrzność zesłała mi tych ludzi.Poco oni tu przyszli i kto jest ten, do kogo przyszli.Czekajmy.
Wiatr się zerwał, a potem deszczyk się puścił. Nie było obawy przemoknięcia, bo każdy dom był opatrzony podsieniem, który tworzył wystający wykusz czyli ganek. Minęło pół godziny. Nareszcie te same drzwi się otwarły i przepuściły ich dwoje.
— Dygocę cała — rzekła Agata.
— Czegóż?
— Może on dał mi truciznę?
— Głupia. Czy on nie wie, czem to pachnie.
— Jednak ja się nie odważę.
— To się kto inny odważy.
— Wy wujku, wy to zrobicie?
— Zobaczymy.
Szli szybko, rozmowa stawała się coraz niewyraźniejszą, nareszcie ucichła wraz ze zniknięciem ich na skręcie ulicy.
Korybut zamyślił się chwilę, wreszcie postanowił dotrzeć do miejsca. Zapukał gromko we drzwi. Przeczekał, nikt nie odpowiedział.Powtórzył silniej jeszcze. To samo milczenie. Wtem, gdy trzeci raz uderzył, ujrzał nad głową światło i z ganku zwieszoną głowę.
— Kto wy i czego chcecie?
— Otwieraj! — żądam pomocy. Jestem chory.
— Tu nie leczymy. Idźcie do doktora.
— Powiedziano mi, że tu znajdę pomoc. — Otwieraj.
— Kto wy jesteście?
— Ten, co ci dobrze zapłaci za twoją radę.
Nastąpiło porozumienie z osobą będącą w izbie, a po chwili drzwi się otwarły.
Jakiś zabrudzony pachołek z latarnią w ręku poprowadził księcia na górę.
Było to zwyczajne laboratoryum alchemika... ugarnirowane na sposób średniowieczny.Z owym piecem, wiecznie ziejącym ogniem, na którym się złoto robić miało. Przed stołem zawalonym flaszkami i tynkturami siedział człowiek lat średnich, z bystrym wejrzeniem, mając oczy wlepione w przybyłego. Popatrzał tak, nareszcie powstał, dał znak pachołkowi, aby wyszedł, potem przysuwając stołek Korybutowi, rzekł cudzoziemskim akcentem.
— Książę Korybut. — Co Waszą Wysokość do mnie sprowadza i o tej porze?
— Znasz mnie?
— Oh, znam dawno. Jeszcze na dworze księcia Świdrygiełły. — Czego żąda Wasza Wysokość?
— Chcę wiedzieć, czego chcieli ci ludzie, którzy tylko co stąd wyszli.
Alchemik popatrzał na młodzieńca, uśmiechnął się, i rzekł ruszając ramionami.
— Ot, głupia dziewka żądała odemnie elixiru na miłość.
— Tylko tyle? I dałeś jej?
— Dlaczegóż nie, gdy zapłaciła.
— I dla kogo brała ten specyfik?
— A tego nie wiem, — odparł alchemik.
— Słuchaj! a czy masz środek przeciw miłości?
— Mam.
— Daj mi go.
— Chętnie.
Wstał, poszedł do szafy, przejrzał kilka flaszek, które tam stały, nareszcie wylał jakiś płyn do małej flaszki.
— Oto jest dekokt, z którego dziesięć kropel, dane osobie szalejącej z miłości potrafi ją z niej wyleczyć.
— Ręczysz za skutek?
— Całym swoim majątkiem.
— Dziękuję.
Rzucił mu pieniądz.
— Czy może mnie twój sługa odprowadzić z latarnią do zamku?
— Do usług.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).