Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Nazajutrz rano, był to siódmy Grudnia, wigilja do Niepokalanego Poczęcia Marij Panny, przeor od rana w nowéj sukni, zbliżeniem święta rozjaśniony, poddawał ciągle nadziei, mówiąc do swoich:
— Matka Boska na dzień swój, da nam otuchę i radość, ale wszyscy dziś pośćmy po staremu jak to pościli ojcowie nasi, suchotami dzień cały do wieczora, wieczorem grzanką chleba i trochą piwa posilemy się, i tak oczekiwać będziemy uroczystości.
Wszyscy tedy, aż do starców i dzieci, pościć postanowili, tak że nawet po kuchniach ognia nie rozpalano. Szwed rano nie ochoczo brał się do dział i nierychło przebudził, a w klasztorze sposobiono się do obrony, gdy trębacz dał znać o pośle. Był to pan podkomorzy Sladkowski, któremu Miller dał wprzódy naukę jak, i co ma mówić; polecił mu naglić mnichów, aby co rychléj dla własnego bezpieczeństwa poddawali się, a podkomorzy zaklinając się na swą miłość dla Karola Gustawa; wszystko spełnić przyrzekł.
Zaprowadzono go do xiędza przeora, który z niemałém powitał go zdziwieniem.
— A co waszmość tu porabiasz — spytał, czy także ze szwedami?
— Jeśli nie z ochoty i dobréj woli, to z musu, xięże przeorze; wczorajszego dnia, wyobraźcie sobie jechałem spokojniutenieczko z Prus do Żoław, gdzie do panów Weslów miałem interes, aż tu rajtary szwedzkie, niech ich Bóg pokarze, ułapili mnie jadącego drogą, i dostawili jak włóczęgę jakiego do obozu.
— Otóż to przyjaciele szwedzi, — rzekł Kordecki.
— Kwitowałbym z przyjaźni, ale cóż robić; a Miller, jak mnie wzięli, kazał, niby to lepszy od drugich świeży człowiek, iść waćpanów namawiać do poddania, dowodząc... ale to już wiecie zapewne.
— Ba! i sto razy nam to powtórzono, — rzekł przeor, — kochany podkomorzy, a niemacie tam co nowego i lepszego od téj staréj piosenki o Karolu Gustawie.
Sladkowski się bacznie obejrzał; stali obok pan Zamojski, Czarniecki, dwóch jeszcze ślachty, ze trzech xięży; pocmokał i zdawał się wahać.
— Ej! kiedy to widzicie z tym djabłem Szwedem nie żartować.
— Możecie nam przecie zaufać, — przerwał Kordecki, a macież co nowego?
— Ba, możeby się nalazło! z uśmiechem — odparł Sladkowski.
— No to mówcie, a śmiało, a naprzód siadajcie, my dziś pościm wigilią na chwałę Matki Boskiéj szczerym postem, ale dla was znajdziemy co przekąsić.
— Albo to ja także nie chwalca Matki Boskiéj, żywo zawołał podkomorzy, — nie róbcież mnie heretykiem, ja z wami, z suchotami jak i wy wszyscy, xięże przeorze.
Kordecki się uradował, aż mu oczy zabłysły.
— Ej! rzekł — gdyby tak wszyscy i wszędzie razem szli a śmiało.
— Nie bylibyśmy sobą, przerwał Sladkowski, u nas niezgodą życie stoi, a to pokaranie Boże...
— Prawda, ale mówcież proszę, co tam mówić macie.
— Długo tak mówić niemam co: minęła szwedzka godzina, pocichu szeptał Sladkowski, poczęło się wszystko dla nich na nice obracać: albo się bardzo mylę, albo dziś właśnie zawiązuje się przeciwko nim konfederacja. Spotykałem dużo ludzi po drodze, od Krakowa, od Mało-polski, nowiny zewsząd jedne, noga się szwedom powija.
Kordecki złożył ręce, wstał żywo i zawołał ze łzami.
Bogu dziękować! Bogu dziękować! ale mów, — rzekł miarkując się i zbliżając ciekawie do Sladkowskiego — mów, mój podkomorzy.
— Od Krakowa słychać, kończył przybyły, że nasi już radziby się do swojego rodzonego pana wrócić i powoli ku temu mierzą, bo im ci złote góry naobiecywali, a i ołowianych nie dają. Pieniędzy szwed niema, skoro tylko Kraków wziął, zaraz zmienił facies; już nie dysymuluje, ani publicznéj ani prywatnéj własności nie szczędzi; w Wielkiéj Polsce ba i w Małéj i po całym kraju, nie myślą wcale bronić nas, jak to solennie przyrzekali, ale razem z Kozakami łapią i grabią... Wojska ich, ślacheckie majętności najeżdżają, łupią klasztory i kościoły, zabijają, gwałtują. I Kwarciani już sobie cóś myślą na to patrząc, bo i oni nie kto, tylko ślachta jak i drudzy.
— Byłożby to prawdą! — zawołał Zamojski uradowany — łaska Boża! lepsze upamiętanie, choć późne...
— Tylko cicho, cicho, — mówił Sladkowski, nawet inter nos, nasi już raz szwedow potłukli, certissime...
Kordecki uśmiechnął się.
— Ależ to przynajmniéj nie fałsze nam z zarękawa trzęsiecie?...
Bóg widzi że prawda szczera. Wczoraj w wielkim byłem kłopocie, gdy mnie Miller o nowiny zagadnął, bo się przed niemi z tém niewygadywać. Zbywałem ni tém ni owém; ale wam, mówię jak jest; jeśli Bóg dał potrzymać się dotąd, potrzymacie i dłużéj, a szwed niechybnie odstąpić musi, bo go w plecy połaskoczą...
— A cóż o królu Jegomości słychać?
— Jeszcze go nieboraka niewyciągnęli z téj dziury, ale chybaby Bóg niełaskaw, żeby widząc starania wszystkich, nie poszedł z nami! pójdzie, i powoli do kupy się zebrawszy...
— Utniemy, utniemy jak Bóg miły, szwedom po tebinkach, — przerwał wyrzucając czapkę pan Piotr Czarniecki... Ot! i przy nas sława żeśmy pierwsi uwierzyli w siebie, to jest prawdą a Bogiem mówiąc — przy xiędzu przeorze.
— Dajcie mi pokój! żadnéj ja sławy niechcę, ofuknął Kordecki — prócz sławy sługi Bożego... ale mówcież no, mówcie panie podkomorzy, bo aż serce rośnie was słuchać.
— Wittemberg trzymał w Krakowie deputatów od wojska, i z niczém ich odprawił, ba i sami poszli powąchawszy, że ich pieniędzmi ze sréber kościelnych kontentować miano. Koniecpolszczycy tylko co prędzéj przyszli, coś tam zachwycili grosza, reszta tylko obietnice. Jakoś oparzyli się w czas że tych pieniędzy brać się im nie godziło, bo słyszeli niezmierny skwierk ubogich zakonników, xięży, mniszek, u których zakrystje pozabierano. I szwedzka owa pierwsza skromność bardzo się odmieniła, nie skrycie już, ale jawnie, nie tylko kościoły, ale i domy ślacheckie z wielkiéj dla nas przyjaźni rabują.
— Można się tego było spodziewać! — rzekł Kordecki.
— A z kmieci, ciągnął daléj Sladkowski, bez braku i miłosierdzia, exakcje nieznośne; pieniądze i strawne wyciągają, czego i kupczykowie krakowscy, żydzi po niemiecku przebrawszy się, szwedom dopomagają; a Wittemberg nie tylko ich nie karze, ale jeszcze do tych usług animuje.
— A dosyć że tego wstydu i spodlenia! — krzyknął Zamojski, na rany Chrystusowe! a dosyć! Czyż i na to będziemy jak trusie milczeli, żeby cóś nie oberwać, żeby się nie bić, i wolemy być płazowani przez gałganów, niż w poczciwéj walce życie położyć!!
To też się rzeczy bardzo od niedawna zmieniły, mówił podkomorzy Rawski, jak się wszyscy postrzegli, że co się spodziewali opieki, to dostali wypiekę. Deputaci wojskowi nie czekając ćwierci, poszli słyszę z Krakowa precz ku Słomnikom. Już tam ich próżno, trochę gładszy Duglass, chciał hamować po niewczasie. I panowie hetmani o ojczyźnie myślą i wszyscy takoż gromadzą się i radzą, by nieproszonych pozbyć z domu gości.
— Więc i my możemy mieć nadzieję, że o nas niezapomną! — rzekł w uniesieniu Kordecki.
— Gruchnęła słyszałem wieść koło Krakowa o oblężeniu, gdy po działa przysłał Miller, (mówili mi to na drodze, zwłaszcza pan Stocki od Krakowa jadący) wielu się naradzało czy nie iść tu w sukurs, ale stanęło na tém że Matka Najświętsza sama swéj rezydencyi obroni...
— I ludzka pomoc nie byłaby zbyteczną, — rzekł Zamojski, jeśli nie miejscu to krajowi, który patrzy i uczy się z czynów lepszych, co ma daléj poczynać...
— Z tém wszystkiém, — zakłopotawszy się, nagle przerwał jakby opamiętywając Sladkowski, — co mam powiedzieć szwedowi, który mnie tu posłał?
— To cośmy mu zawsze odpowiadali, — rzekł Kordecki, że załogę mamy, jak to sam wie propria experientia, dostateczną; cudzéj nieprzyjmiemy, a dla traktowania, prosiemy żebyśmy mogli wysłać dwu zakonników do samego króla Szwedzkiego.
— Trzebaż przecie żebym i ja co zrobił, niespokojnie przerwał podkomorzy, bo mnie gotowi uchowaj Boże, podejrzewać... wymyślcie co panie mieczniku.
— Kiedy wam już komedję grać przyszło odparł Zamojski z niejakim wstrętem, ułożcież sobie sami dialog, własną inwencją lepiéj spamiętacie.
Sladkowski zamyślił się nieco.
— Ha! co będzie to będzie, rzekł, powiem mu żeście uparci, kiedy on armatami niepokonał, trudno żebym ja racjami was zmógł, a tymczasem, dodał, zwlekajcie a zwlekajcie, może się i króla naszego rodzonego doczekacie.
— Króla! — daj to Boże! westchnął Kordecki, nie on to nas opuścił, aleśmy my go rzucili; ujrzawszy swoją Polskę w ręku Szweda, wyrzekł się nas jak złych dzieci; a! gdyby powrócił inaczejby poszło wszystko... ale otucha w Bogu
— I w dłoni naszéj, dodał pan Piotr Czarniecki brzękając o szablisko. Gdyby się nam tylko zbyć fałszywych przyjaciół, nieprzyjaciołom rady damy.
W tém i pan Sladkowski żegnać się począł i odchodził, a nowiny błyskawicą z ust do ust poleciały po załodze. Wszyscy je wzięli za dar Matki Bożéj, w wigilją Jéj święta, przysłany obrońcom czci Jéj i ołtarza.
Sladkowski wprost udał się do Millera, któremu stawił się smutny i zmęczony.
— No, cóżeś tam waszmość począł z mnichami? — spytał ciekawie dowódzca.
A cóż! twarde głowy, — rzekł Sladkowski z niechęcią, — ani z niémi gadać, ani ich przekonać, wzięli mnie zwyczajnie za waszego posła, a wiedząc o głośném mojém przywiązaniu do króla Karola Gustawa I., ani słuchać nie chcieli, com im prawił, darmo ochrypłem.
— Jakże? to i wam nie wierzą? Ale cóż myślą? w co ufają?
— Prawdę rzec, panie generale, najwięcéj ufają w opiece N. Panny.
Szwed splunął ze złością.
— Głupi bałwochwalcy! głupi papiści! — zawołał.
— A potém, — kończył Sladkowski, — niewiém w co zresztą, ale zdają się dobréj myśli i serca nie tracą...
— To rzecz niepojęta! widział kto co podobnego! — wpół do siebie zamruczał generał. — Dwóchset ludzi w obmurowanym kurniku, miałoby się urągać dziewięciu tysiącom! To cóś nadludzkiego... to szaleństwo...
Przy tém, — rzekł Sladkowski, — mnichy zatwardziali, dumni... ani gadać z niémi nie można...
— A Zamojski?
— Zamojskiego ledwie widziałem.
— Daliż wam mówić, — przy ludziach, czy sam na sam!
— A! była ich tam kupka, ale starszyzny...
— No! wiec chcą wojny! rzezi! gruzów! będą je mieli i krwawą wojnę, — wykrzyknął znowu Miller... — Co chwila dział się spodziéwam z Krakowa, dziś odebrałem wiadomość, że są już blisko, a idzie ich sześć ciężkich i tysiąc dwieście piechoty eskortuje: tém ich przecie zgniotę.
— Ani chybi, panie generale, — rzekł podkomorzy — tylko piechoty brakło, prawdę powiedziéć i większych dział: jak te zagrają, zaraz się wyłom zrobi, a byle trochę mur nadwerężyć, zaraz się poddadzą.
W tém słodkiém marzeniu zostawując Millera, Sladkowski wyjechał z passem od niego do miasteczka, i stanął na chwilę znowu u P. Hjacynta Brzuchańskiego mieszczanina Częstochowskiego. Męczyło go to, że nie mógł dać wiedziéć do klasztoru o idącéj piechocie i działach, ale jak było teraz do twierdzy się dostać? Spójrzał na swojego gospodarza.
P. Hijacynt, inaczéj pan Jacek Brzuchański, jak wszyscy mieszczanie ówcześni, miał niepoczesną powierzchowność, zbiédniony, wytuzany, zmęczony szwedzką stacją, wychudły, wyglądał jak z krzyża zdjęty. Obejrzał go pan podkomorzy bacznie, a z téj miny sądząc tchórzem i przyjacielem szweda, nie wiedział co począć. Wtém pan Jacek do stóp mu się ukłonił.
— JW. panie, — rzekł, — prawda to żeście byli u naszych ojców i dobrodziejów, jak się tam biédaki mają w klasztorze?
— Byłem! at! zachcieliście, jakże się dobrze miéć mają w tych opałach! poszaleli, nie chcą się poddać!
Mieszczanin ruszył ramionami, pokiwał głową.
— Alboby to było co lepszego jakby się poddali?
Sladkowski patrzał w oczy bacznie; nareszcie oburącz chwyciwszy odwagę i polecając się Matce Boskiéj:
— Słuchaj-no waszeć, jak tam waści zowią?
— Jacek Brzuchanski, jw. panie, mieszczanin częstochowski i malarz.
— O! i malarz waść! i malarz!
Obejrzał go jeszcze; zbliżył się i po cichutku:
— Pytaliście o ojców, chcecie im usłużyć?
— Ja? — rzekł śmiejąc się pan Jacek — co to i pytać! to nie piérwszyzna!
— Kochasz waść Matkę Boską?
— JW. panie, a któżby Jéj nie kochał? zdaje się ja nie żaden zdrajca, szwedzi mi ot tu siedli! (pokazał na gardło), na rożniebym ich piekł.
— A może kto słyszy?
— Nikogusieńko niéma.
— Pójdż-no jednak obejrzyj. Każ mi konie kulbaczyć, na wsiadaniu się rozmówiémy.
P. Jacek którego już piekło, pobiegł, powrócił chyżo z błyszczącém okiem, a uczuwszy potrzebę upewnienia pana Sladkowskiego, który się zdawał powątpiewać o nim, szepnął mu:
— Od czasu jak się poczęło oblężenie, sześć razy już byłem w klasztorze z nowinami.
— Jak?
— Przebiéram się za szweda.
— Z waści szwed niepoczesny.
— Jest ich różnego gatunku.
— A zkądże odzienie?
— Mam tu opoja w domu, to go zetnę miodem, że leży gdyby kłoda, a sam wdziawszy jego hajdawery i zbroję, choć mi w nich jak krowie w chomącie, idę pod mur...
— No! kiedyś wasć taki, pójdźże jeszcze raz.
— Jutro zaraz, raniuteńko, bo rankiem najlepiéj, póki szwedzi oczy przetrą, ale z czémże? Prawdą a Bogiem już od dwóch dni leżą u mnie listy z konwentu Krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, do ojca przeora... to razem się i to zaniesie.
— Powiedz im, że sześć dział z Krakowa, i tysiąc dwieście piechoty, już blizko, niech o sobie myślą, a mają się na baczności.
Tak się obrachował pan Sladkowski, że ledwie to powiedział, zaraz na koń i poleciał co tchu w swoją drogę mimo obozu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.