Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
220

— Ja? — rzekł śmiejąc się pan Jacek — co to i pytać! to nie piérwszyzna!
— Kochasz waść Matkę Boską?
— JW. panie, a któżby Jéj nie kochał? zdaje się ja nie żaden zdrajca, szwedzi mi ot tu siedli! (pokazał na gardło), na rożniebym ich piekł.
— A może kto słyszy?
— Nikogusieńko niéma.
— Pójdż-no jednak obejrzyj. Każ mi konie kulbaczyć, na wsiadaniu się rozmówiémy.
P. Jacek którego już piekło, pobiegł, powrócił chyżo z błyszczącém okiem, a uczuwszy potrzebę upewnienia pana Sladkowskiego, który się zdawał powątpiewać o nim, szepnął mu:
— Od czasu jak się poczęło oblężenie, sześć razy już byłem w klasztorze z nowinami.
— Jak?
— Przebiéram się za szweda.
— Z waści szwed niepoczesny.
— Jest ich różnego gatunku.
— A zkądże odzienie?
— Mam tu opoja w domu, to go zetnę miodem, że leży gdyby kłoda, a sam wdziawszy jego hajdawery i zbroję, choć mi w nich jak krowie w chomącie, idę pod mur...