Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
218

— Zamojskiego ledwie widziałem.
— Daliż wam mówić, — przy ludziach, czy sam na sam!
— A! była ich tam kupka, ale starszyzny...
— No! wiec chcą wojny! rzezi! gruzów! będą je mieli i krwawą wojnę, — wykrzyknął znowu Miller... — Co chwila dział się spodziéwam z Krakowa, dziś odebrałem wiadomość, że są już blisko, a idzie ich sześć ciężkich i tysiąc dwieście piechoty eskortuje: tém ich przecie zgniotę.
— Ani chybi, panie generale, — rzekł podkomorzy — tylko piechoty brakło, prawdę powiedziéć i większych dział: jak te zagrają, zaraz się wyłom zrobi, a byle trochę mur nadwerężyć, zaraz się poddadzą.
W tém słodkiém marzeniu zostawując Millera, Sladkowski wyjechał z passem od niego do miasteczka, i stanął na chwilę znowu u P. Hjacynta Brzuchańskiego mieszczanina Częstochowskiego. Męczyło go to, że nie mógł dać wiedziéć do klasztoru o idącéj piechocie i działach, ale jak było teraz do twierdzy się dostać? Spójrzał na swojego gospodarza.
P. Hijacynt, inaczéj pan Jacek Brzuchański, jak wszyscy mieszczanie ówcześni, miał niepo-