Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
217

— No, cóżeś tam waszmość począł z mnichami? — spytał ciekawie dowódzca.
A cóż! twarde głowy, — rzekł Sladkowski z niechęcią, — ani z niémi gadać, ani ich przekonać, wzięli mnie zwyczajnie za waszego posła, a wiedząc o głośném mojém przywiązaniu do króla Karola Gustawa I., ani słuchać nie chcieli, com im prawił, darmo ochrypłem.
— Jakże? to i wam nie wierzą? Ale cóż myślą? w co ufają?
— Prawdę rzec, panie generale, najwięcéj ufają w opiece N. Panny.
Szwed splunął ze złością.
— Głupi bałwochwalcy! głupi papiści! — zawołał.
— A potém, — kończył Sladkowski, — niewiém w co zresztą, ale zdają się dobréj myśli i serca nie tracą...
— To rzecz niepojęta! widział kto co podobnego! — wpół do siebie zamruczał generał. — Dwóchset ludzi w obmurowanym kurniku, miałoby się urągać dziewięciu tysiącom! To cóś nadludzkiego... to szaleństwo...
Przy tém, — rzekł Sladkowski, — mnichy zatwardziali, dumni... ani gadać z niémi nie można...
— A Zamojski?