Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
211

— Ej! rzekł — gdyby tak wszyscy i wszędzie razem szli a śmiało.
— Nie bylibyśmy sobą, przerwał Sladkowski, u nas niezgodą życie stoi, a to pokaranie Boże...
— Prawda, ale mówcież proszę, co tam mówić macie.
— Długo tak mówić niemam co: minęła szwedzka godzina, pocichu szeptał Sladkowski, poczęło się wszystko dla nich na nice obracać: albo się bardzo mylę, albo dziś właśnie zawiązuje się przeciwko nim konfederacja. Spotykałem dużo ludzi po drodze, od Krakowa, od Mało-polski, nowiny zewsząd jedne, noga się szwedom powija.
Kordecki złożył ręce, wstał żywo i zawołał ze łzami.
Bogu dziękować! Bogu dziękować! ale mów, — rzekł miarkując się i zbliżając ciekawie do Sladkowskiego — mów, mój podkomorzy.
— Od Krakowa słychać, kończył przybyły, że nasi już radziby się do swojego rodzonego pana wrócić i powoli ku temu mierzą, bo im ci złote góry naobiecywali, a i ołowianych nie dają. Pieniędzy szwed niema, skoro tylko Kraków wziął, zaraz zmienił facies; już nie dysymuluje, ani pu-