Komedjanci/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Spojrzawszy na ten świat Boży, wśród którego miljony ludzi kręci się, spotyka, krzyżuje i wzajem o siebie ociera; na żywot nasz społeczny, na stosunki nasze z istotami otaczającemi, co chwila zdumiewać się musimy prawicy Bożej, która tak to wszystko urządziła, że każdy z nas przychodzi na naznaczone miejsce w danym czasie, każdy jest zarazem ofiarą i sędzią; a to, czego od swych współbraci doznaje i czem ich napawa, zawsze według zasad najściślejszej sprawiedliwości, nie ludzkiej, ale Bożej, obrachowanem zostało. Nic w istocie niema tu dowolnego, obojętnego, małoważnego; każdy krok ma swoje następstwa, każde słowo jest nasieniem uczynku, każdy uczynek wiedzie za sobą szereg nowych czynów, każde zetknięcie się człowieka z człowiekiem służy do czegoś, jest karą za przeszłość, nagrodą lub ziarnem, z którego coś nowego wyrośnie. Często maluczka chwila wyrokuje o losie całego życia; jeden krok stanowi o całej drodze, jeden rzut oka zawiera w sobie całą przyszłość, a wśród tego poplątanego kłębka ludzi i myśli, ruchów i czynów, świeci wszędzie idea sprawiedliwości, która tą trudną kieruje machiną.
Gdyby był Sylwan, wyjeżdżając z Denderowa, zatrzymał się trochę na prośby ojca i hrabiego Walskiego, gdyby się był o kilka godzin opóźnił, cała jego podróż i wszystko, co skutkiem jej wyniknąć miało, innąby przybrało postać. Pośpiech, z jakim ruszył, uczucie niepokoju, jakiego doznawał, wszystko to miało cel i znaczenie...
W pierwszej chwili, odjechawszy od ganku, rozparty w wygodnym koczyku, po dobrej jadąc drodze szparkim kłusem, rozkołysany do marzeń Sylwan puścił cugle wyobraźni i, jak to bywa w młodości, gdy przed nami wszystko jeszcze, począł budować zamki na lodzie. Fantazja jego, wyprzedzając konie, leciała już do miasta, do którego jechał, i witała świat nowy zawczasu uśmiechem zwycięskim.
Sylwan, który wierzył w siebie, widział się otoczonym ludźmi, patrzącymi nań z zachwyceniem, z uwielbieniem, z podziwem; kobietami, pociągającemi go wzrokiem i uśmiechem, powoli wchodził w grono nieznane i podbijał je, stając się panem umysłów, serc i namiętności. Królował więc wśród widziadeł, które sobie tworzył, wymyślał przeszkody na drodze do celu, stawiał nieprzyjaciół, z kart wystrzyżonych, i obracał wszystko na triumf swój i okrycie się większym blaskiem.
Ani się spostrzegł, jak wśród tego marzenia uleciał spory kawał drogi, i znalazł się na pocztowym gościńcu, którym miał już jechać aż do stolicy. Wzrok jego, zasłoniony przesuwającemi się przezeń urojonemi postaciami z przyszłości, błądził, nie zatrzymując się na przedmiotach; zresztą świat zewnętrzny mało w ogólności obchodził go zawsze, a w tej chwili mniej niż kiedy. Co mu było do tego, że słońce świeciło jasno, że niebo osnute było białemi półprzejrzystemi chmurkami, z za których harmonijnie gdzie niegdzie błękit łagodny przeglądał; że rośliny i krzewy, i ściernie jedwabne, srebrzyste obwijały pajęczyny, że woń, jesieni właściwa, i barwy tej smętnej pory roku otaczały go i dopominały się, by ich używał, by je rozważał. Sylwan nigdy nie wszedł w ten związek z naturą, poetów i artystów będący udziałem; nigdy nie pomyślał o świecie inaczej, tylko aby go użyć, aby zeń jakąś rozkosz, jakąś przyjemnostkę wycisnąć. I światła, i cienie, i barwy, i stworzenia Boże były mu obojętne, jak tylko nie przyczyniały się do nasycenia go, jak tylko mu się nie kłaniały; nigdy nie spojrzał na człowieka, aby się go uczył poznawać, spuszczał się w tem na swój instynkt, mając go za niechybny.
Prostym też wypadkiem uderzył oczy jego widok długiego szeregu powozów, który wypadło mu omijać. Po ich budowie, po ubraniu sług, po całem urządzeniu Sylwan poznał, że podróżni, których spotkał, nie byli z naszego kraju. Zrazu wahał się i wziął ich za Podolaków, ale wkrótce, rozpatrzywszy się lepiej, przekonał się, że to było jakieś galicyjskie państwo, świeżo gdzieś przez Radziwiłłów i Brody przybyłe na Wołyń i sunące się do Warszawy. Przybór był dosyć pański i wspaniały: szła przodem piękna wiedeńska kareta, sześcią końmi zaprzężona, z kamerdynerem na koźle, wyglądającym na półpanka; a przez spuszczone jej tafle widać było poważnego, siwawego mężczyznę i piękną, młodziuchną kobietę, z drugą podżyłą już i skromnie ubraną. Za nimi kocz, w którym chichotały dwie garderobiane czarnookie, z figlarnemi minkami subretek teatralnych; szaraban z kuchnią i bryczką zapewne z garderobą, rzeczami i resztą pakunku. Wszyscy ludzie tego dworu mieli miny sług zamożnego domu, powozy były nowe i piękne, zaprzęgi skromne, ale szykowne; słowem, wyglądało to na coś wcale znakomitego: i Sylwan, raz wyjrzawszy, zrobił sobie uwagę, że może los wysłał umyślnie naprzeciw niego to, co mu zgóry przeznaczał. Minąwszy więc, kazał zjechać trochę nabok, i przypatrzył się pilniej, zwłaszcza karecie, na drzwiczkach której odkrył nawet herb z baronowską koroną, nie krajowy, z trzech dziwnych kompartynentów złożony, trochę niemiecki, ale dość dobrą minę mający. Wszystko to razem zaintrygowało go niepospolicie i, nim do popasu dojechał, nabił sobie niepotrzebnie tem głowę, że należało mu koniecznie starać się dowiedzieć o podróżnych, a jeśli można, przybliżyć do nich. Manewrował więc stosownie: zwolnił kroku koni, wybierał na popas karczmę najwygodniejszą i, stanąwszy w niej, wyszedł z cygarem w ustach czatować, zgóry sobie zapowiedziawszy, że jeśli ci państwo nie zajadą do gospody, powlecze się dalej za nimi. Dobry kwadrans nie było widać ekwipażów; Sylwan już się poczynał zżymać z niecierpliwości, gdy nareszcie furgon, który karetę wyprzedził, zatrzymał się przed karczmą i służący wybiegł widocznie dla opatrzenia pokoju dla państwa, a stajen dla koni. Sylwan kazał się ludziom usunąć i zrobić miejsce, sam wyniósł się do maleńkiej izdebki i ułatwił popas, uśmiechając się, że mu los tak sprzyja i sam w ręce, czego pragnął, podaje. Ludzie z furgonu mówili po polsku i kamerdyner Sylwana, zręcznie się do nich zbliżywszy, potrafił zaraz wybadać, że jechali z Galicji do Warszawy, że pan ich nazywał się baron Hormeyer, że miał młodziuchną córkę, że był wdowcem, że był niezmiernie bogaty i t. d.
Wszystkie te wiadomości bardzo były pomyślne i Sylwan odszedł do swojego pokoiku, podśpiewując wesoło, właśnie gdy baron z córką i guwernantką wysiadali. Nie wypadało mu bardzo się im nastręczać, a rachował na podróż, że później musi mu ułatwić potrzebną znajomość. Z okna izdebki, którą sobie obrał, mógł zresztą przypatrzeć się znowu i samemu panu baronowi, który mu się wydał niezmiernie dystyngowanym człowiekiem najlepszego tonu, i córce jego, która bez żadnej przesady była idealnie piękną istotą. Wątła, delikatna, z płcią nadzwyczajnej delikatności i świeżości, z czarnemi oczyma ognistemi, ale smutnemi, baronówna, pomimo wyrazu jakiegoś zamyślenia i cierpienia, pomimo znużenia, malującego się na jej twarzy, zachwyciła go regularnością rysów i rodzajem piękności, jaki tylko w salonach arystokracji spotkać można. Wszystko w niej znamionowało pieszczone dziecię, może jedynaczkę wielkiego domu, otoczoną od dzieciństwa atmosferą starań najczulszych i wyhodowaną do świata, który miał przed nią uklęknąć. Guwernantka, a raczej dama do towarzystwa jej dodana, mogąca mieć lat czterdzieści kilka, miała też powierzchowność niezmiernie dystyngowaną. Sylwan patrzał jeszcze łakomemi oczyma, gdy widzenie przemknęło mu się i znikło; ale wrażenie pozostało po niem. Kamerdyner otrzymał zaraz polecenie badania podróżnych i zdawania sprawy z tego, co się dowie o nich i młody człowiek sam nie wahał się użyć wszelkich nawet niebardzo godziwych środków dla podchwycenia czegokolwiek z rozmowy i ruchów swych sąsiadów. Dziurka od klucza i cienkie drzwi, dzielące go od baronów, na niewiele mu się jednak przydały. Sylwan więc z danych już materjałów tworzył sobie historję. Dręczyło go tylko, że nazwisko barona Hormeyera całkiem mu było nieznane i nic nauczyć nie mogło, a mimo to i ludzie, i państwo mówili po polsku, i rodzina ta widocznie do krajowych się liczyła... Szczęściem przypomniał sobie Sylwan, że, przerzucając Niesieckiego w bibljotece ojcowskiej, mnóstwo w nim widział familij niemiecko-polskich, pochodzących z nad Renu, Saksonji, z Austrji, których nazwiska niezbyt były w kraju znajome, a procedencja niewątpliwie arystokratyczna. Zresztą herb na karecie dowodził szlachectwa starego; a Sylwan, raz sobie powiedziawszy, że to coś było niezmiernie pańskiego, wszystko do potwierdzenia swej myśli naprowadzał.
Rzeczy były na tym stopniu, gdy kamerdyner Sylwana, Ocieski, przybiegł zdyszany, oznajmiając, że i pan baron także, przypatrzywszy się powozowi, ludziom i koniom podróżnego, ciekawie się o niego samego Ocieskiego dopytywał. Kamerdyner, nie w ciemię bity, wiedział, co o panu mówić: powtórzył kilka razy tytuł grafa, napomknął o dobrach wołyńskich, podolskich, ukraińskich i galicyjskich; dał wreszcie do zrozumienia, że Sylwan był synem jedynym magnata i nie taił się, że jadą do Warszawy. Pocichu się o tem dowiedziawszy od Ocieskiego, podróżny nasz zatarł ręce i zagryzł wąsika, mrucząc pod nosem: „Tout va bien!
— Nie dowiedziałeś się, — spytał — gdzie myślą nocować?
— Ciągną do Uściługa.
— I my będziemy nocowali w Uściługu.
Składało się wszystko jak najpomyślniej i ku końcowi popasu Sylwan uznał w duchu, że, nie kompromitując się, wyjść może trochę przed karczmę z cygarem i nie powinnoby to mieć miny pragnienia gorącego zawiązania znajomości. Chociaż więc wyszedł obojętnie z rękami w kieszeniach i głową do góry, pilnował się, żeby z ciekawością, która go paliła, nie spojrzeć na nic baronowskiego. Stąpiwszy za próg, zawołał Ocieskiego, żeby konie co prędzej zaczął zaprzęgać; trochę ludzi połajał dla tonu i, ziewnąwszy głośno, wyszedł się przed karczmą przechadzać.
W chwilę potem baron pokazał się we wrotach, jakby umyślnie naprzeciw naszego podróżnego się wysunął.
Sylwan, choć pierwszy raz w życiu udawał, że admiruje krajobraz otaczający, nie odwracając się, miał czas z pod oka przypatrzeć się panu baronowi Hormeyerowi.
Był to mężczyzna, lat około pięćdziesięciu lub więcej mieć mogący, słusznego wzrostu, prosto i po wojskowemu się trzymający, czarno i skromnie ubrany.
Twarz jego, choć w podróży, świeżo wygolona, ubiór pięknego kroju i wdziany z trochą pretensji, zdradzały człowieka, który przywykł do miasta i baczności na siebie: żył znać na większym świecie i wytworność stała mu się nałogiem. Włosy jego, siwiejące już znacznie, ostrzyżone były nisko; ani wąsów, ani podbródka nie pozostawiła brzytwa na jego bladych i nieco pomarszczonych policzkach; czoło miał wzniosłe i pogodne, nos rzymski znacznie garbaty, usta wąskie i zacięte, oczy siwe z wejrzeniem powolnem i głębokiem. Cała ta postać dziwnie podobna była do tych na małych teatrach wystawianych ministrów i mężów stanu, którzy zwykli ukazywać się ze wstęgą na szyi i zwitkiem papierów w ręku. Sylwan widział w niej tylko coś dystyngowanego, arystokratycznego, pańskiego, co mu się niewymownie podobało i, niby coś sobie przypomniawszy, pomacawszy się po kieszeniach, szybko z przechadzki powolnej zawrócił się ku karczmie. Musiał przechodzić, wracając, obok pana barona, a ten, nie czekając powitania, jako człowiek dobrego wychowania, spotykający w pustyni swojej sfery towarzyskiej współbrata, zlekka mu się ukłonił; Sylwan oddał ukłon z większą niż zwykle grzecznością. Był to maluczki już początek znajomości; ale w tej chwili, kiedy mijać miał nasz podróżny pana barona, usłyszał za sobą po polsku, ale nieco z niemiecka złamaną mową wyrazy:
— Za pozwoleniem pana!
Sylwan zatrzymał się i grzecznie przybliżył.
— Nie mógłbym pana prosić o powiedzenie mi godziny? Zegarek mój stanął, obawiam się opóźnić.
Bardzo szczęśliwie Sylwan miał dany od ojca prześliczny repetjer Czapka z Genewy, który dobywszy, ukazał na nim dochodzącą już drugą.
— A! — zawołał baron — tak późno, a do Uściługa tak daleko i droga nieznajoma!
— Pozwolisz pan sobie powiedzieć, — pośpieszył Sylwan — jako nieznającemu kraju, że przed Uściługiem na wiorst kilkanaście jest niezłe miasteczko Włodzimierz, w którem z biedy przenocować można.
Rozmowa już była rozpoczęta, pierwsze lody przełamane, szło dalej jak po maśle.
— Bardzom wdzięczen, — skwapliwie odparł baron z uśmiechem — tem bardziej, że istotnie kraj ten całkiem mi nieznajomy i niebardzo wygodny do podróży z kobietami.
— A! kraj nasz — zaczął Sylwan, który chwytał wszelką zręczność znęcania się nad tem, co swoje — to nie Prusy, nie Austrja, nie zachód Europy, gdzie zawsze jakiś dach gościnny pod koniec dnia się spotyka; nasze mieściny liche, karczmy nasze żydowskie i nieład największy, wszystko mieć potrzeba z sobą.
— Pierwszy raz będąc w tym kraju, — zawołał nieznajomy — ciężko mi się z nim oswoić; jużem raz dla braku ostrożności nocował pod jakąś kopą; a że mam z sobą dziecię moje, córkę, bardzo delikatną i słabą istotę, boję się drugiego takiego wypadku.
— Jeśli pan pozwolisz, — rzekł Sylwan — ja, jako obyty z krajem, znający miejscowość, świeżemi jadący końmi, mogę, stając wprzód, kazać ludziom moim nocleg dla państwa obejrzeć i zamówić.
— Byłoby to nadużyciem, — grzecznie, ale prostując się odpowiedział baron — gdybym pana tem śmiał trudzić, nie mając przyjemności być mu znajomym.
— Jestem hrabia Sylwan Dendera — pośpieszył podróżny.
— Mam honor prezentować się: baron Karl Hormeyer.
Zdjęli czapki, ukłonili się sobie wzajemnie i, zrobiwszy znajomość naprędce, że w tej chwili konie Sylwana już były wyszły, rozstali się, a podróżny nasz przyrzekł we Włodzimierzu zamówić nocleg dla barona, obiecując sobie stanąć pod jakimkolwiek pretekstem w tym samym domu.
Na pierwsze spotkanie bardzo już wiele zrobiono. Sylwan się zapoznał, jechali do Warszawy jedną drogą: w drodze stosunki rychło się bardzo zawiązują, reszta łatwo się mogła stopniami dopełnić. Baron podobał się bardzo Sylwanowi, język tylko, niemieckim akcentem złamany, nie był mu do smaku, ale to tłumaczyło, że baron służył przy dworze austrjackim i zanadto się zniemczyć musiał.
Wszystko szło po woli, po myśli młodemu hrabi i, poświstując, o zmierzchu zajechał na rynek we Włodzimierzu, wysyłając Ocieskiego, aby jak największe zajął domostwo. Opatrzono pokoje dla barona i jego familji, obok ciupka dostała się Sylwanowi, który zawczasu w niej akustyczne i optyczne porobił do obserwacji przygotowania, a kozaka wyprawiono, żeby Galicjan wprowadził, gdy się na rynku ukażą.
Sylwan przeciwko wszystkim zwyczajom swoim tak był grzeczny, że własnem kadzidłem pokoje, przewietrzywszy, zapachnił i własną swą osobą trochę w nich ładu i porządku zaprowadził. A że nie wypadało mu się już drugi raz nastręczać baronowi, rozłożył się w swojej ciupce, nie bez skrytej nadziei, że mu nieznajomy przyjdzie za jego grzeczność podziękować.
Ocieski był tegoż zdania: szło o pokazanie się przed Galicjaninem i zaślepienie go elegancją i przepychem.
Natychmiast więc obito ścianę dywanem, rozłożono u łóżka skórę niedźwiedzią, rozpakowano toaletę hrabiego, ustawiając ją na wspaniałą serwetą pokrytym stole, a na drugim lokaj przygotował do herbaty serwis podróżny od sreber i porcelany z wyrazistemi herbami familji. Konie Sylwana, który chciał wyprzedzić podróżnych, dobrze się zgrzały, ale też dość mieli czasu na przygotowania Ocieski z kozakiem i gdy kareta barona wtoczyła się pod zajazd, już herbata u hrabiego była gotowa, a on sam z obrachowaną elegancją zasiadał do niej z książką w ręku. Ciężkoby mu było powiedzieć, co czytał, ale duch wieku czytać kazał. Dumał więc z oczyma wlepionemi w popstrzone karty, na których dla niego nie było myśli.
Dobre pół godziny minęło, a na szpiegi wysłany Ocieski nic nie przyniósł; i już Sylwan żałować zaczynał próżnego oczekiwania, gdy drzwi się otworzyły i baron w czarnym surducie, u którego pstrzyły się dwie odniechcenia przywiązane orderowe wstążeczki, wszedł do ciupki Sylwana.
Sylwan pośpieszył przeciwko niemu.
— Przepraszam pana barona, — zawołał wesoło — że się tu śmiałem przyczepić, ale wszystkie domy pozajmowane i leciwie pozostał ten kątek.
— Ale ja bardzo rad z sąsiada, — odparł baron — a przychodzę podziękować za jego grzeczność w obraniu nam domu, bo samibyśmy sobie tu go nie wynaleźli.
— A! to fraszka! — przerwał Sylwan. — Mogę mu służyć herbatą podróżną?
— Nie zrobi to panu subjekcji?
— Najmniejszej. Ocieski! filiżanek!
Herbata umyślnie przygotowana została tylko na jedną osobę, ażeby cały przybór nie miał pozoru występu: jednakże dany był do niej i ser, i szynka, i pieczyste ze zwierzyny, i mnóstwo ciastek i łakotek, na które Galicjanin pożądliwem spozierał okiem.
— Przepraszam tylko, — dodał Sylwan — nie mogę go przyjąć, jakbym sobie życzył; w drodze...
— Ale tu wszystkiego aż zanadto — rzekł baron, siadając.
Herbata w chwilę była gotowa, a Ocieski sam do niej w białych posługiwał rękawiczkach. Musimy wyznać, że się to wszystko bardzo pańsko odbyło i zdawało się wielkie na baronie czynić wrażenie.
Baron Hormeyer okazał się w bliższych stosunkach człowiekiem istotnie wielkiego świata, znał doskonale, co tylko było w Polsce i w Niemczech znakomitszych familij, wybornie pamiętał węzły je łączące z sobą. Z rozmowy można się było domyślać, ze poufale przestawał ze znakomitszymi dygnitarzami państwa rzymskiego, bo się jakby mimowolnie wygadał, że bywał u Lobkowitzów, u Metternicha, u Lichtensteinów, u Esterhazych i t. p. Mówił po francusku, po niemiecku, po włosku i po angielsku; zdrowo i umiarkowanie sądził o polityce europejskiej i żadna współczesna nowość nie była mu obca. Pomimo położenia, jakie prawdopodobnie zajmował na świecie, bo się także wygadał, że służył przy cesarskim dworze austrjackim, nie mówiąc w jakim wydziale, domyślał się jednak Sylwan, że w dyplomacji, baron był nadzwyczajnej pokory i niesłychanej uniżoności i grzeczności. Nieustannie powtarzał o swej małości, lubił dodawać co chwila, że nieznaczącą miał rolę na świecie i zdawał się umyślnie zniżać, ażeby go podwyższono.
Tem dziwaczniejsze to było, że obok upokorzeń tych, co kilka słów prąd rozmowy przynosił mu na usta wspomnienia życia, spędzonego na niepośledniej stopie w świecie, którego inni nie dosięgają tylko pragnieniem i zazdrością, że z dziurki u fraka ukazywały się wstążeczki, a na cygarnicy nawet herb baronowski był dobitnie bardzo wypiętnowany.
Sylwan rad się był czegoś od barona dowiedzieć, ale Hormeyer, choć mówił wiele, poufale, choć tu i owdzie błysnął swojemi stosunkami, tak jakoś umiał swe wyznania pokierować, że z nich żadnego wniosku, żadnej całości skleić nie było podobna. Wszystko dowodzić się zdawało, że był bogaty, a jednak naprowadzony na dobra, o posiadłościach swych nie wspomniał; rozpowiadał o książęcych i hrabiowskich domach, a do pokrewieństwa się z niemi nie przyznawał; zagadnięty o cel podróży, zbył Sylwana ni tem, ni owem; słowem, choć pozornie dobry człeczek i gaduła, miał prawdziwy talent nie wygadywania się nad zamiar i potrzebę.
Podano herbatę, zapalono cygara; baron sypał komplementami, prawił anegdotki dworskie, o kraj się rozpytywał i nawzajem z Sylwana ciągnął, co tylko było można. Młode hrabię zbrojne było i przygotowane do tego: paplało, rozpowiadało, kłamało i odgrywało rolę swoją z pozorem szczerości, trzpiotowatości, wywnętrzenia, któryby był rozradował starego Denderę, gdyby swego potomka mógł podsłuchać. Niby nieumyślnie wspomniał zkolei, mówiąc o gospodarstwie, wszystkie klucze, wsie i przysiołki ojcowskie, wyliczył swych najdroższych krewnych w rodzinach trochę arystokratyczniejszych, z przywiązania zapewne zbliżając stopnie kuzynostwa z nimi, wydał się ze swem znudzeniem na wsi, z tyranją ojca surowego i skąpego i z mnóstwem rzeczy, których mu do obrazu, jaki chciał przedstawić, potrzeba było. Baron się rozruszał także, podsycał rozmowę, potakiwał uczuciom, chwalił zamiary, ekskuzował płochostki i przyszedł do zupełnej poufałości z Denderą, który śmiał się w duszy, pewien będąc, że go złapał.
A że w dobrze urządzonym dworze i słudzy wiedzą, czem się przypodobać panu; gdy się to działo w izdebce, Ocieski naprzeciwko spowiadał kamerdynera barona przy szklance herbaty z rumem, a kozak badał sługi, paląc fajkę przy powozach. I gdy po dosyć długiem posiedzeniu, Hormeyer wyszedł na spoczynek, Ocieski pośpieszył z raportem do swego pana. Z porównania z tych źródeł pochodzących wiadomości, z zadziwieniem hrabiego i Ocieskiego pokazało się, że ani mniej, ani więcej, tylko tyle dowiedział się Sylwan w pokoju, co kamerdyner u Żyda i kozak w sieni. Wprawdzie zgoda była doskonała i informacje wybornie się schodziły, co ich prawdziwość potwierdzało, ale nikt nie wygadał się na włos więcej.
Ocieski tylko z natury postrzegacz, bo słudzy wszyscy, żyjąc z panami, nieprzypuszczeni do ich życia, muszą usiłować je odgadnąć, zrozumieć, wtajemniczyć się w nie i przez tę pracę ciągłą nabywają wprawy w poznawaniu ludzi z zewnętrznych cech charakterów, schwycił nieco żywych rysów w sieni, w rozmowie panien, z któremi już się zapoznał, z obojętnych napozór rzutów oka. Opowiedział on Sylwanowi, że młoda osoba, której imię było Ewelina, zdawała się główną i panującą wśród tego dworu postacią, około której żądań, zachceń i rozkazów obracali się wszyscy na palcach; że dama, dodana jej do towarzystwa, musiała być tylko pierwszą jej sługą, że baron nawet chodził przed nią z bojaźnią, z uszanowaniem, z troskliwością więcej niż ojcowską. Nie słychać było jej głosu, nie widać jej wcale; ledwie wysiadłszy z powozu, zamknęła się w swoim pokoju, podano jej tam herbatę, wieczerzę, posłano zaraz i ze światła tylko w oknie można było wnosić, że czuwała, ale cisza była zupełna.
Zawiodła trochę nadzieja Sylwana, sądził bowiem, robiąc przygotowania do swych postrzeżeń, że baronówna obierze sobie pokój, stykający się z jego ciupką, a tu zainstalował się sam ojciec i szlafrok jego aksamitny przez przygotowaną dziurkę postrzegł nasz Podróżny, a kaszel tylko usłyszał.
Nazajutrz rano, nie czekając, nim się Galicjanie wybiorą, bo ludzie ich zapewniali Ocieskiego, że ledwie o dziesiątej wyruszyć będą mogli, Sylwan pocichu się upakował i, wyprzedzając ich tęgim kłusem, puścił się na gościniec.
Rzućmy go na chwilę obładowanego nadziejami, domyślającego się miljonów baronówny, rozważającego piękność jej oczu i tworzącego sobie zawczasu świetną przyszłość przy dworze austrjackim, a wróćmy na wieś do dawniejszych znajomych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.