Komedjanci/Część III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to dzieje w oranżeryjce, hrabia Walski, po śniadaniu, wziąwszy pod rękę Sylwana, wyszedł z nim do przyległego gabinetu. A że z sobą byli dobrze, bo przybyły nie przypuszczał w przyjacielu zepsucia, jakie go toczyło, Sylwan zaś rad był na stopie poufałości żyć z człowiekiem, którego wyższość czuł instynktowo, wprędce przyszło do zwierzeń.
Na zapytanie dokąd i w jakim jedzie celu, Sylwan schylił się do ucha hrabiego i szepnął mu:
— Nie mów nikomu, ale mi to życie kawalerskie obrzydło: myślę się żenić.
— Tak prędko? — zapytał Walski — a owa Frania?
— Tam mnie ubiegł kuzynek — rzekł, wskazując Wacława, Sylwan — i bardzo mu za to wdzięczen jestem: nie było w tem sensu, a mógł być kłopot wielki; miałeś słuszność!
— Uznałeś przecie, żem ci dobrze radził? — smutnie odezwał się hrabia.
— I twoje rady wiele wpłynęły na moje postępowanie, — przerwał Sylwan — ochłodłem, pomiarkowałem się: ciągnęli mnie, alem odstąpił, a pana Wacława złapali i tak go obmotali, że się żeni.
— Widzisz, — szepnął przyjaciel nie bez trochy dumy, że rada jego była trafna — przepowiadałem ci, że mogłeś wpaść w matnię i skończyć ożenieniem napozór lekkie miłostki. Spowiadajże mi się szczerze z tej myśli ożenienia, z którą wyjeżdżasz.
— Poprostu znudził mnie Denderów, okolica, pustka mego kawalerskiego pokoiku, której garderobiane mojej matki zaludnić nie mogą; chcę poszukać, zakochać się może i ożenić.
Nie przyznawał się wcale do rachuby, z jaką z domu wyjeżdżał, ale Walski musiał ją przeczuć.
— Trochę mam doświadczenia, — rzekł, wzdychając — znowu ci dam radę, Sylwanie: nie śpiesz się, nie śpiesz. Zrób projekt dopiero, gdy ci serce uderzy żywo, albo gdy bić już przestanie i zimną tylko rachubą będziesz się mógł pokierować. Jedziesz z głową nabitą ożenieniem; możesz znowu wpaść na wilczą jamę... Powoli, powoli! ostrożnie!
— Ale bo widzę, masz mnie za dziecko nieostrożne, — oburzył się nieco Sylwan — za dziecko, które przy każdej świecy osmalić się musi. W głębi wprawdzie mam tę myśl ożenienia, ale wielu a wielu potrzebuję warunków...
— Chcesz się zakochać?
— Trochę... a nadewszystko chcę, żeby to ożenienie było zgodne z położeniem mojem na świecie. Chcę, żeby w niem nie było zawczasu nasienia przyszłych zawodów i utrapień.
— Wiele chcesz — zawołał Walski — i nadto na rozum swój rachujesz. Śmierć i żona, od Boga przeznaczona, — z westchnieniem dodał powoli hrabia — a co przeznaczone, to nie minie... Wiesz moją historję — rzekł po chwili. — Zacząłem od młodzieńczych miłostek, skończyłem na nierozważnem ożenieniu; pożycie zawiodło przestrach mój i obawy: byłem szczęśliwy.
— Jakto byłeś? — podchwycił Sylwan.
— Od pół roku owdowiałem — dodał hrabia — i czuję się osieroconym, niewypowiedzianie biednym. Gryzą mnie wspomnienia tylko! O! życie — rzekł — dziwna, straszliwa zagadka!
Sylwan stanął zdziwiony: pomyślał chwilę i, wnet przywykłemu do arytmetyki, przyszły rachuby na wdowca, porównania Farureja z Walskim... majątek jego, stosunki.
— Trzebaby o tem szepnąć mamie i Cesi! — powiedział sobie w duchu.
Walski po chwili zamyślenia podniósł głowę, obrócił się do Sylwana i począł mówić swobodniejszym głosem, zepchnąwszy smutek w głąb serca.
— Ożenienie, mój drogi, jest najważniejszym krokiem w życiu człowieka, ale i to pewna, że ono najmniej od niego zależy. Co krok spotykamy tu dowody mylności przewidzeń ludzkich: to, co się zwiastuje z zorzą szczęścia, kończy się brudnym łachmanem intryg i męczarni wzajemnych; co się obiecywało chłodem, rozpłomienia; co miało dać spokój, gryzie; czego się lękano, przynosi nam wszystko dobre.
— Sofisto, — zawołał Sylwan — wierzysz w przeznaczenie, a nie chcesz przypuścić, widzę, ani rozumu, ani rządzącej życiem woli. Czemże u ciebie człowiek?
— Im więcej na niego patrzę, tem mniej go rozumiem, — rzekł Walski — ale wróćmy do ciebie i ożenienia. Powoli, Sylwanie, powtarzam, powoli! Już mi się to nie podoba, że jedziesz z projektami, rozbijesz się o pierwszą skałę, która ci się wyda lądem.
— Hrabio, — odparł Sylwan z uśmiechem zarozumienia — nigdym się nie rozbił o nic i nie rozbiję. Serce trzymam na pasku, a rozum puszczam przodem.
— Jakiś ty młody! jaki szczęśliwy! — rzekł Walski. — Doprawdy aż ci zazdroszczę. Ha! może ci się uda! Ale pamiętaj jeszcze jedną przestrogę moją: jeśli chcesz szczęścia, nie szukaj go zbyt wysoko. Nie myślę cię zachęcać, żebyś się ożenił z pierwszą lepszą subretką, bo na to ci rozum twój nie pozwoli; ale na Boga! nie sięgaj zbyt górnie. Może wspomnienie mojego szczęścia mnie uwodzi, ale się boję kobiet naszego świata.
— W tem nie masz słuszności, — odparł Sylwan — kobiety są wszędzie jedne, a nasze mają to za sobą, że forma powabniejsza, że wdzięk w nich większy, że samo zepsucie jakoś w nich pokryte wstydem i poetycznemi obsłonkami.
W tej chwili wszedł stary Dendera, goniąc za Walskim, a nie chcąc Cesi przeszkadzać w rozmowie jej z Wacławem; jednakże hrabia miał czas jeszcze szepnąć Sylwanowi:
— Bądź ostrożny!... Mniej rozumu, więcej użyj serca do tej sprawy... Życzę ci szczęścia...
— Bądź spokojny, dam sobie radę — odpowiedział Sylwan.
— No, hrabio, — przerwał Zygmunt-August — konie twoje gotowe. Każ je odprząc lub ruszaj. Wolałbym, żebyś jeszcze dzień jaki nam darował!
Okazywanie czułości dzieciom wchodziło w plan Dendery: przy ludziach chciał być ojcem troskliwym, namiętne więc do nich przywiązanie okazywał wobec świata.
— Zostań, zostań — rzekł, nagląc Sylwana, który dosyć chłodno przyjmował te oznaki serca, wiedząc, ile w nich było prawdy. — No! dzionek mnie i matce daruj jeszcze, proszę cię!
— Jeżeli moje przybycie ma Sylwanowi mieszać szyki, — zawołał Walski — ja i tak dziś jechać muszę; nie warto, żeby się dla mnie wstrzymywał. Wstąpiłem, nie chcąc ominąć Denderowa, ale pilny mam interes i za godzinę wyruszę.
— I ty, hrabio, i Sylwan zostaniecie! — rzekł stary Dendera, choć w istocie nie myślał ich zatrzymywać — ot tak! dla mnie!
— Ja muszę pośpieszać, bo mam dzień wyznaczony — kłaniając się, odrzekł hrabia.
— A ja — dodał Sylwan — żeby nie przedłużać rozczuleń i pożegnań, także jadę.
— Toście panowie oba niegrzeczni! — odezwał się stary Dendera. — Ale butelkę węgrzyna strzemiennego wysuszym? — zapytał z uśmiechem i znaczącem przymrużeniem oka.
Nikt nie był od tego i kamerdyner wniósł zaraz na tacy zapleśniałą butelkę węgrzyna, który tak był fabrykowany, jak uśmiechy i łzy denderowskie.
Żydek z bliskiego miasteczka robił te stare wina co roku: a był to artysta w swoim rodzaju. Rozmaitych ingredjencyj mieszaniną lada lurze nadawał bardzo zręcznie smak różnego wieku węgrzyna, edukował korki, pozorem pleśni oblepiał butelki; słowem, zaopatrywał piwnicę w zawołane, myszką trącące napoje, na których się większa część gości oszukiwała. Hrabia najbezwstydniej opowiadał historję każdego maślacza, który, wedle regestrów piwniczych, zbutelkowany był tego a tego roku, a ludzie wychwalali jego lochy, chociaż w nich ledwie kilkadziesiąt butelek istotnie starych win od wielkiego dzwona w kątku stały oddzielnie. Te podawano tylko przy bardzo wielkich znawcach, z którymiby się skompromitować można.
Węgrzyn, nalany w kielichy, wonią silną rozszedł się po pokoju; poczęto admirować jego bursztynowy kolor, tłustość, smaczek i twarze się rozweseliły, a Dendera, korzystając z tego usposobienia, usiłował wstrzymać Walskiego, na którego już miał pewne osnute projekta: zamiany dóbr przyległych.
Na nic się to jednak nie zdało, bo pośpiech Sylwana, któremu nie wiedzieć czego pilno było w świat, przyśpieszył także wyjazd Walskiego. Zaraz po śniadaniu hrabia wziął za kapelusz, a syn, nastrajając fizjognomję dla przyzwoitości, podszedł ku matce, która już chustkę napogotowiu trzymała i do oczu ją przyłożyła. Poczęły się serdeczne uściski, błogosławieństwa i cała znowu komedja rodzicielskich uczuć. Nie przeczę, że w nich coś było prawdy, że serce, jakkolwiek zamarłe, ozwało się o prawa swoje: ale ci ludzie w objawieniu najprawdziwszego nawet uczucia szczerymi być nie mogli: komedja mieszała się z prawdą. Hrabina dochodziła aż do użycia eteru i wódki kolońskiej; hrabia przybrał fizys magnata, wyprawiającego syna na wojnę z niewiernymi. Cesia ubrała się w melancholję i zamyślenie, kilku nawet westchnieniami wytłumaczyła się z ucisku swojego serca.
Dendera w ganku, wyszedłszy ze wszystkimi, siadającemu już synowi krzyżyk zrobił nad głową, matka dała mu relikwjarzyk, siostra czułe uściśnienia i Sylwan rzucił się znudzony do koczyka, a konie z kopyta poniosły Cezara i jego fortunę. Wszystko to było tem śmieszniejsze dla patrzących, że Sylwan jechał tylko do Warszawy, wszyscy wiedzieli poco, nie na długo i z najweselszemi w świecie nadziejami, które, pomimo przybranej maski, z twarzy jego wytryskały.
Po chwili ruszył za nim hrabia Walski, a Wacław sam pozostał, wybierając się także do Palnika; ale mu Cesia i stary Dendera wyjechać, jak chciał, nie dali: zaczęto go prosić, wstrzymywać, naglić i tak usilnie nastawać, że śmiesznościąby się było im opierać. Wacław więc na obiad pozostał. Matka i ojciec, pod pozorem opłakiwania wyjazdu syna, ustąpili natychmiast prawie, a Cesia wzięła na siebie bawienie kuzynka.
Nadskakiwania jej i zalotność nadto były widoczne, żeby się na nich nawet ten, do którego skierowane były, nie poznał. Wacław czuł grożące mu niebezpieczeństwo, zbroił się przeciwko niemu wspomnieniem Frani, obraniał, przywodząc na pamięć przeszłość swoją, a pomimo to widział, że ucieczka byłaby najwłaściwszym środkiem. Cesia zkolei szyderska, czuła, zamyślona, nieszczęśliwa ofiara, to znowu zimna i nielitościwie pomiatająca wszystkiem, przedstawiała się Wacławowi ze wszystkich stron, usiłując zgadnąć, która z jej barw kameleonowskich najsilniej nań podziała. Wacław był grzeczny, dowcipny, ale ciągle pan siebie: a choć chwilami wspomnienie i niedogasłe jakieś uczucie wstrząsało nim jak prąd elektryczny, trzymał się zdaleka i ostrożnie. Szczęściem dlań, przypomnienie przeszłości było zarazem niebezpieczeństwem i tarczą: czerpał w niem silę do oparcia się Cesi. Położenie to jednak męczyło go niewypowiedzianie i rad był uciec do Palnika, do Wulki, wyglądając godziny wyzwolenia coraz tęskniej i niespokojniej.
I hrabia, i hrabina usunięciem się swojem z placu boju dowiedli, że Cesię zrozumieli, a stary Dendera, obrachowawszy wszystko, wierząc w to, że Wacław słaby poddałby mu się, wcale nie był przeciw zalotnym zabiegom córki. Kto wie, może już i starość Farureja i jego prawdopodobnie krótkie życie, i miłość Wacława, i obu ich majątki razem wchodziły w projekta spekulanta? Przed chwilą przebiegło mu przez głowę, że i Walski nie byłby złą partją: teraz znowu obrachowywał Wacława, a w jego przekonaniu zapas nigdy nie szkodził i rozumowi Cesi potrzeba było zostawić zupełną swobodę działania. Hrabina, przejęta uczuciami przyzwoitości, dlatego wolała Wacława, że córka, wychodząc za niego, nie miałaby pozoru ofiary: usunęli się więc oboje, w nadziei, że śmiała, żywa, pewna siebie dziewczyna musi nareszcie głowę kuzynkowi zawrócić.
Hrabia nawet, obawiając się dawnego wstrętu żony dla wychowańca, który tak świetną zrobił karjerę, pobiegł za nią do gabinetu, chcąc się z nią jasno i otwarcie rozmówić.
Odwiedziny te, rzadko się już bardzo przytrafiające, zadziwiły i zniepokoiły nieco panią hrabinę; ale jeden rzut oka przekonał, że się na ten raz wymówek i scen żadnych obawiać nie było potrzeba. Przybrawszy jednak na wszelki wypadek minkę ofiary, usiadła w fotelu, oczekując rozpoczęcia rozmowy.
Chére Eugénie! — odezwał się Dendera — nie będę ci się długo naprzykrzał, ale wybrałem tę chwilę, żeby z tobą pomówić o Cesi.
— Słucham hrabiego — cicho odpowiedziała pani, wąchając coś z flaszeczki, która ją nigdy nie opuszczała.
— Potrzeba, żebyśmy oboje w jednym postępowali kierunku i porozumieli się o jej przyszłości. Nie wątpię, że Cesia ma główkę nielada: trochę rozumu wzięła po mnie, wiele kobiecej zręczności po matce...
— Panie hrabio! jeśli w tym tonie mamy prowadzić rozmowę...
— Nie, chére Eugénie, to mi się tylko wymknęło mimowolnie. Farurej jest z pewnych względów partją wyborną, ale... ale...
— Nigdym mu córki mojej poświęcić nie chciała i serce moje na to się wzdryga: c’est monstrueux!
— Dajmy pokój sercu, kochana hrabino, rachujmy, to lepiej. Stary, zgniły, obrzydliwy, schorowany, ale ogromnie bogaty: zapisze Cesi, byle umiała nim pokierować, co zechce... Nie pożyje długo... to może nas zbogacić!
— Brzydzę się taką rachubą!
— A! i ja także! — rzekł, śmiejąc się, hrabia. — Ale świat stoi na rachunku! Cesia dosyć ma rozsądku, trzyma go na pasku, w odwodzie.
— Radabym, żeby się to zerwało! Przyszłość mnie przestrasza.
— A! chére Eugénie! — szydersko rzekł hrabia — przyszłość dla was jest zawsze pełna kompensacji! Niema się co obawiać, Cesia da sobie radę.
Hrabina silniej powąchała flaszeczkę, westchnęła i nic nie odpowiedziała.
— Z tem wszystkiem, — kończył hrabia — z tem wszystkiem, cobyś ty, hrabino, powiedziała, gdyby Cesia powróciła do Wacława, a Wacław do Cesi?
— Jakto wróciła? — zapytała hrabina.
— Jużciż musiałaś widzieć, że dawniej, dawniej próbowała na nim swej siły. Wacław pocichu się w niej kochał, a te nieszczęśliwe wypadki — dodał hrabia — rozerwały nie w porę bardzo dla nas szczęśliwie wiążące się między nimi stosunki... Dziś Wacław bogatszy od Farureja...
— Ale Wacław się kocha w tej... w tej tam szlachcianeczce.
— Cesia na to poradzi: właśnie chciałem cię prosić, żebyś jej nie przeszkadzała.
— Hrabia wiesz, — z przyciskiem odpowiedziała hrabina — że ja w domu nikomu nie przeszkadzam, bo nic nie znaczę... Róbcie sobie, co chcecie... ale...
— Ale co? — zapytał Dendera.
— Ale cała ta sieć intryg i rachub oburza mnie!
Zygmunt-August rozśmiał się szczerze i na całe gardło, a w tym śmiechu tyle było złośliwości, że pani hrabina w pierwszej chwili porwała się z krzesła. Rozmyśliwszy się jednak i przybrawszy minę męczennicy cierpliwej, usiadła znowu.
Chére Eugénie, — począł, spocząwszy, Dendera z miną poważniejszą — powiem ci szczerze, że na wszelki wypadek Wacław nam potrzebny: nie zawadzajmy im wcale, bądźmy ślepi... ot, o co cię prosić miałem. Cesia wie, co robi, i poprowadzi to do dobrego końca.
— Nie przeszkadzam nikomu, — szepnęła hrabina — nawykłam nie być panią w domu, nawet względem moich dzieci...
— Dajmy pokój wymówkom, za dalekoby to nas naprowadziło! — surowiej rzekł Dendera. — Widzę, że się na zasady zgadzamy, pomimo tego co się pani mówić podoba, więc jej dłużej utrudzać nie będę...
To mówiąc, skłonił się z przesadnem i szyderskiem uszanowaniem i pocichu wysunął się z pokoju. Hrabina po odejściu jego podniosła głowę, chmurnem okiem, z zagryzionemi usty popatrzyła na drzwi i chustkę, którą trzymała w ręku, cisnęła o podłogę, wstrząsając się cała...
— Niewolnica! niewolnica! — wymówiła pocichu. — A! to straszne... Całe życie tak przetrwać i nigdy swobodną nie odetchnąć piersią... Są istoty fatalnie na łup cierpieniu przeznaczone...
My wróćmy do salonu, do Cesi i Wacława, którzy naprzód przy otwartym fortepianie długo rozmawiali, powtarzając prawie ranne w oranżeryjce spory; potem, korzystając z pogody jesiennej, przez otwarte drzwi wysunęli się do ogrodu.
Dzień był piękny, ale chłodnawy; mnóstwo liści, otrząśnionych z drzew mrozem i wiatrem dni poprzedzających, trupem leżało pod nogami; w atmosferze, w powietrzu, w otaczającym pejzażu rozlegało się coś dziwnie smutnego, mimowolnie ściskającego duszę. Wacław zamyślony stąpał obok kuzynki, która to nań wymownie patrzała, to go drażniła półsłówkami i zaczepiała, chcąc wywieść z dotychczasowej obojętności, a naprowadzić na drogę uczucia, ale napróżno. Młody człowiek, patrząc na nią, myślał o Frani; mówiąc z nią, uciekał do Wulki i silnie się bronił miłością swoją od napaści zalotnicy.
— Nie pojmuję w panu tej obojętności dla Denderowa! — zawołała Cesia, po kilkakroć usiłując zawiązać rozmowę więcej znaczącą. — Tyle lat tu spędzonych, lat młodości, lat rozkwitu, powinnyby zrodzić jakieś uczucie, jeśli nie dla ludzi, to dla miejsca...
— Możeszże pani pomyśleć nawet, że mi Denderów obojętny?
— Myślę, bo widzę... Mnie się zdaje, że i do więzieniabym się nawet przywiązała.
— Do więzienia! — powtórzył młody człowiek z uśmiechem znaczącym. — O! i ja też przywiązałem się do niego! Ale czyż i to nienaturalna, gdy kto raz pierwszy ma swój, własny swój kątek; gdy poczyna być panem siebie; gdy mu Bóg da domek i ciszę, i niezależność, żeby się do nich całem sercem przywiązał, zamykał, by ich użyć i rozkoszował nieznanem w życiu dobrem?
— To nie przeszkadza pamiętać o przeszłości.
— Któżby ją mógł kiedy zapomnieć?
— Nie mów pan tego, umiesz to doskonale. A jednak... — dodała smętnie z pełnem wyrazu spojrzeniem — był czas, był czas, żem inaczej o jego uczuciach dla nas... dla mnie... sądzić miała prawo...
— Uczucia te w niczem się nie zmieniły — rzekł Wacław chłodno, postrzegając się, że rozmowa niebezpiecznym iść poczyna torem.
— O! i bardzo! — zawołała Cesia, spuszczając oczy. — Obcy ludzie zajęli miejsca nasze, owładli parem Wacławem i kazali zapomnieć przeszłości.
— Powinienem być wdzięcznym i dziękować za te wymówki — odezwał się Wacław po chwili namysłu. — Dowodzą one jakiegokolwiek mną zajęcia, na które, nie sądzę, żebym zasłużył...
— Niewdzięczny! — zawołała Cesia z dobrze odegranem uczuciem. — Wówczas, kiedyś był dla wszystkich ubogim chłopcem, bez przyszłości, przypomnij sobie...
Nie dokończyła, ale Wacław uczuł się wzruszony: tak łatwo jest wmówić uczucie i przetłumaczyć przeszłość!
— Ja wszystko pamiętam, — rzekł żywo — za wszystko wdzięczen być umiem; i jedna kropla wody, i jedno spojrzenie nie utonęło w mroku dla mnie, czuję je, widzę, złożyłem w mojej skarbnicy...
— Tak! z zeschłemi liściami w jesieni... jak nieżywe zwłoki! — przerwała Cesia.
I mówiąc to, schyliła się do grządki, na której ostatkiem życia puściła była i zakwitła spóźniona rezeda, zerwała ją i podała Wacławowi, z wejrzeniem pełnem zamglonych tajemnic.
— Rezeda jeszcze się zieleni, nicże ona nie przypomni? — spytała pocichu.
— I owszem, pani! — otrząsając się z uczucia, rzekł Wacław — imieniny hrabiego, moją omyłkę i wielką a słuszną burę, którą dostałem od pani.
— Omyłkę? Pan sądzisz, że to była omyłka?! — podchwyciła kobieta.
Wacław spuścił oczy i umilkł.
— Omyłkę! — powtórzyła Cesia, zmieniając głos nieco. — Tak, najwięcej jest w świecie omyłek! O! i ja omyliłam się nieraz i nie na jednym człowieku!...
To powiedziawszy, dumnie podniosła głowę, zawróciła się i zawołała:
— Chłodno, nieprawdaż? Wróćmy do salonu, posądzonoby nas jeszcze, żeśmy umyślnie od ludzi uciekli, kiedy w istocie nie mamy sobie nic do powiedzenia pocichu!
Wacław zawrócił się milczący; cierpiał widocznie, męczył się i rad był wyjść z fałszywego położenia. Uwolniła go szczęściem sama hrabina, którą w salonie zastali z książką w ręku, poetycznie zadumaną. Przesiedziawszy kilka godzin jak na szpilkach, uciekł nareszcie od rozdrażnionej z litością i smutkiem w sercu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.