Komedjanci/Część III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jedną ze scen najciekawszych wielkiej komedji życia jest komedja ożenienia: na ile to sposobów odegrywa się ona, jak różnie poczyna i kończy, z jak dziwną rozwija rozmaitością, jak niespodziewanym zamyka epilogiem! Zdaje się, że do sądzenia o stanie społecznym dosyć jest termometru małżeństw; statystyka ożenień daje najlepsze wyobrażenie o stopniu moralności klasy narodu. Rozumiem chłopka, który spytać serca nie ma czasu, który potrzebuje robotnicy, żony, matki, dwojga rąk silnych do zamieszania powszedniego chleba i żeni się z pierwszą, jaką spotka na ulicy; ale nie pojmuję w dostatniejszych i cywilizowańszych klasach monstrualnych połączeń, którym interes tylko i pieniądz dają błogosławieństwo. Jeżeli kiedy, to dziś rachuba tak dalece przewodniczy większości związków, że na dziesięć, nie wiem, czy jedno od niej wolne, a sześć pewnie najbezwstydniej jest przedajnych. Jest to poprostu targ, w którym się sprzedaje wszystko: młodość, tytuł, piękność, stosunki, fortuna, wychowanie, talenta, w oczach całego świata i bez najmniejszego sromu. Znaleźli się nawet moraliści i dwóch już ich naliczyć możemy, którzy dowodzą, że w małżeństwie najniepotrzebniejszą i szkodliwą nawet przyprawą jest miłość, że bez niej nietylko się obejść potrzeba i godzi, ale że tego wymagają prawa moralności! Dosyć jest, według nich, by starsi wyrzekli: para dobrana, a para dobrana będzie. Dla tych panów serce nie istnieje, uczucie jest jakąś aberacją, obłędem, a dwoje ludzi, jak dwoje bydląt, zawsze muszą być zdatni do małżeństwa. Paradoks ten szczególny ogłoszono nam w imię obyczajów staroszlacheckich i zasad wiary, i kazano mu się pokłonić. Wydrukowano go czarno na białem[1]; a że to dziwactwo niedorzeczne wygląda jakoś nowo, gotowe się utrzymać na czas jakiś, bo gruby i dziki fałsz rychlej przyjęty zostanie przez skłonnych do potakiwania, niżeli zwykła mieszanina prawdy i kłamstwa, nie pociągająca urokiem hipotezy i nie durząca fizjognomją oryginalną.
W praktyce życia nie przyznajemy się do zasady niemoralnej, spełniając czyny najniemoralniejsze nawet; i owszem, kłamiemy przed sobą jakąś cnotą i pobielamy nią występek. Tak i w małżeństwach choć skrytym powodem najczęściej bywa brzydki interes i podła chętka nabycia grosza cudzego. Kandydaci do stanu małżeńskiego umieją lisy farbować: ten się poświęca dla rodziców i rodziny, ów dla dźwignienia podupadłego imienia, inny gra rolę rozkochanego, inny jeszcze zaprzecza, żeby mieć można serce i ubóstwia rozsądek, w imię jego spełniając podłość, a koniec końcem, jak w domu obłąkanych, każdy utrzymuje, że jest sam jeden przytomny, zdrowy, czysty i nikt nie przyzna się do winy, choć doskonale w drugich ją wytyka.
Patrząc zboku, widzimy jak na dłoni spełniające się frymarki wszelkiego rodzaju, tak jawne, tak wyraźne, że najślepszego uderzają w oczy; tymczasem każdy z tych kontrahentów, gdy się spytasz o jego robotę, tak ci się z niej tłumaczy, jakby się za nią wieńca i palmy spodziewał.
Rzuciliśmy właśnie w pierwszej części powieści naszej bohaterów kilku, zabierających się do stanu małżeńskiego i prawie w progu kościoła: piękną Franię, narzeczoną Wacławowi, piękną Cesię, mającą wychodzić za marszałka Farureja, i pięknego Sylwana, marzącego o krociach, jeśli nie o miljonach przyszłej małżonki, której wszystkie przymioty jednoczyły się w szkatułce. Sylwan, wobec groźnych majątkowych powikłań, codzień mocniej zamyślał się o ożenieniu i głębiej przejmował potrzebą przedaży towaru młodości, piękności swej, dowcipu, wychowania, imienia. Często całe dnie zanurzony w fotelu, z cygarem zgasłem w ustach, naprzeciw wielkiego siedząc zwierciadła, rozbierał sam swe przymioty i żadna niewolnica kaukaska, wieziona na targ do Konstantynopola, nie liczy tak swych lat, wdzięków i prawdopodobieństwa dostania się do haremu sułtana lub wezyra, jak Sylwan rachował miljony, które powinien był zdobyć wzamian za dary, jakiemi był uposażony, któremi się pysznił w duchu.
— Jestem młody, krew z mlekiem, piękny, dystyngowany, wychowany jak najlepiej; mam imię, mam tytuł, mam majątek, mam dowcip, umiem się znaleźć, tchórz nie jestem: czegóż mi braknie? Mogę się dobijać o rękę księżniczki S., hrabianki P., o kogo mi się podoba... Nie rozumiem, żeby mi śmiano odmówić! Wszakże — dodawał — ten ślamazarny X. ożenił się z dwumiljonową dziedziczką, choć ze mną w żaden sposób mierzyć się nie może, wszak F. pochwycił na Białej Rusi 5000 dusz bez grosza długu, choć nawet po francusku mówiąc, tysiące grubych robił omyłek; a ja! a ja! czegóż ja mam prawo się spodziewać?
Tym zwykle wykrzyknikiem kończyły się marzenia Sylwana, codzień silniej farbujące się rzeczywistością. Wkońcu młode hrabię przekonało się, że mu nie pozostaje tylko wyekwipować się przyzwoicie i w świat pojechać po owe złote jabłuszko, które samo powinno mu się było stoczyć pod nogi... Wspomnieliśmy już w pierwszej części, że dla spóźnionej pory Sylwan, nie mogąc do wód, wprost ruszył do Warszawy, gdzie o kilku bogatych z Wołynia i Podola dziedziczkach słychać było; aleśmy pozostawili szczegółowy opis tej wyprawy na później i teraz dopiero dajemy go czytelnikom.
Sylwan miał się, oprócz innych niezliczonych przymiotów, za bardzo zręcznego intryganta, za człowieka, co myśl raz powziętą spełnić potrafi bądź to bądź; jego zabiegi około Frani wcale go z błędu nie wywiodły. Dziewczę proste, głupiuchne, niewinne, wychowane na wsi, ani się liczyło tu nawet i Sylwan miał się za słusznie ukaranego za to, że się ku niej zniżył. W tym światku musiał go spotkać zawód, bo sfera nie była mu właściwa, wyobrażenia inne, ludzie obcy, ale na świecie wyższym, wśród swoich nie wątpił, że zaćmi wszystkich i zwycięstwo otrzyma. Żaden rycerz na wyprawę krzyżową tak się starannie nie wybierał, jak on na tę małżeńską wycieczkę.
Z zimną krwią gotując się zwyciężyć (a broń Boże nie zginąć), począł od wyrobienia sobie paszportu, metryki, świadectwa, że nie był żonaty, papierów, poświadczających stan majątkowy ojca (w których ani o konfiskacie klucza Słomnickiego, ani o wydziale Palnika dla Wacława wzmianki nie było); uzbroił się w tysiąc dukatów, które stanowiły stawkę gry, w koczyk nowy wiedeński, kamerdynera z wąsami blond i z pierścieniem ogromnym na palcu, w przepyszną toaletę i elegancje męskie, umyślnie wypisane z Odesy, lokaika, kucharza, cztery konie najpiękniejsze, jakie w stadzie się znalazły, uprząż wiedeńską, kupioną u rotmistrza Powały i t. d., i t. d. Dowodem być może, z jaką przebiegłością na wszystko, co go spotkać mogło, przygotowywał się Sylwan, że nawet w wyborze bibljoteczki podróżnej miał wzgląd na różne odcienia opinji, o jakie się mógł otrzeć w tej wyprawie. Był w niej oddział gorąco-katolicki na wypadek, gdyby panna należała do czytelniczek l’Univers lub zwolennic ks. Lacordaira; było kilkanaście prób literatury szalonej, jeśliby trafił na jaką Cardoville; był Michelet i Quinet dla filozofki, była pani Sand dla zapalonych główek, było i kilku krajowców w odwodzie, jeśliby, czego się nie spodziewał Sylwan, panna lubiła literaturę domorosłą. Książki te zkolei miały występować na stoliczku jego i nadawać mu potrzebny koloryt harmonijny, z barwą domu zgodny. Inne zapasy z równą starannością obrachowane zostały, gdyż Sylwan zgóry sobie zapowiedział, że się ożenić musi i że rolę, jakiej ożenienie wymagać po nim będzie, odegra. Nie popisywał się jednak przed nikim z temi środkami pomocniczemi, ażeby nie wydać się z tem, że samemu sobie mało ufa i czuje ich potrzebę; jeden ojciec zobaczył zdala bagaże i uśmiechnął się do siebie, zacierając ręce:
— Krew Denderów nie kłamie! cha, cha! zuch mi chłopiec, zuch: da sobie rady, spryt szczególny!
Jednakże nie wydał się z tem ojciec, że widział wszystko, a w przeddzień wyjazdu tylko uczul potrzebę rodzicielskich rad na drogę udzielić.
— Mój kochany hrabio! — rzekł, gdy oba w pokoju starego zasiedli. — Samiśmy, pomówmy sercem otwartem, szczerze, bez obwijadeł... Dorosłeś, nie jesteś dziecko, możemy być z sobą nie jak syn z ojcem, ale jak przyjaciel z przyjacielem... Nie mam dla ciebie tajemnic, ty ich dla mnie mieć nie powinieneś...
— To też ich nie mam — odparł Sylwan, wyciągając się na kanapie zupełnie po przyjacielsku — i mówię otwarcie, że jadę się żenić, a żenić nieinaczej, jak bogato: powrócę miljonowym!
— To cel! Nie spuszczaj że go z oka i wszystko do niego zastosuj! — poważnie, po mentorsku dodał stary. — Odrazu potrzeba ci się rzucić w jak największy świat, ku czemu posłuży kilka znajomości i listów moich... Nie głoś wcale, że masz ochotę się żenić: nic tak nie odstręcza, jak podobne wyznanie; owszem, mów przy zdarzonej zręczności, że ojciec jest przeciwny wczesnemu twemu postanowieniu, że ma projekta na ciebie... Zręcznie wyliczaj majątki, syp złotem, gdzie potrzeba, ale nie bądź rozrzutny. Nazywaj mnie skąpcem i daj się domyśleć, że sam masz żyłkę do tego...
— Ale, kochany hrabio! — przerwał zniecierpliwiony Sylwan — proszę mi wierzyć, że sobie dać rady potrafię... Nie jestem dziecko: plan mam gotowy...
I uśmiechnął się zawczasu zwycięsko.
— Ja nie wątpię, że sobie poradzisz we wszelkim wypadku, — rzekł stary Dendera — przecież ojcowskie życzliwe przestrogi także się na coś przydać ci mogą, wierz mi, mój kochany!
Sylwan zamilkł, ale wyraz jego twarzy zdawał się powiadać, że nikt w świecie skuteczniej mu nad niego samego nie poradzi.
— Co się tyczy majątku — mówił dalej Zygmunt-August — potrzeba być jak najostrożniejszym... Ludzie się stroją w miljony fałszywe, jak kobiety w podrabiane brylanty: nie ich samych, ale jubilerów pytać o nie potrzeba...
— Znajdziemy i jubilerów — rzekł, uśmiechając się i gładząc wąsika, Sylwan.
— Na mniej jak ostatecznie pół miljona, nie daję ci błogosławieństwa — dokończył stary. — Młody człowiek, taki jak ty, daleko więcej wziąć powinien...
— Ja się też półmiljonem zadowalniać nie myślę, chybabym się zakochał! — wykrzyknął Sylwan.
— Nie spodziewam się, żebyś zrobił to głupstwo — rzekł ojciec. — Zostaw to na później lub obróć, jak chcesz, sentyment, ale go do małżeństwa nie mieszaj... Najlepsze stadła tworzą się rachubą, wierzaj mi; najgorsze klei miłość, to dziś pewnik z przeszłości wzięty. Głupi tylko sentymentaliści trzymają inaczej.
— Byleby pieniądz! — dodał młody. — Wszystko zaś sobie na tym zepsutym świecie kupić można.
— Nawet poczciwość! — rzekł stary. — Znałem łotrów, co rozbijali całe życie, ale że im szczęście sprzyjało, na pogrzebie stawiono ich za wzory cnoty i poświęcenia. Pan X., naprzykład, co miljony na podradach zrobił, nazywał się dobroczyńcą kraju; Pan F., co procesami wypieniał wsi kilkanaście, jedną z najpotężniejszych inteligencyj praktycznych naszych czasów; pan M., co zgniłe sukna swoich fabryk prowadził na targi, twórcą krajowego przemysłu, i t. p.
Sylwan niebardzo słuchał, podśpiewywał, ale ojciec troskliwy wciąż mu w tym rodzaju naukę moralną kładł w uszy; nareszcie przyszli do szczegółów wyboru, a gdy się okazało, że młode hrabię o niczem nie zapomniało, co tylko do osiągnienia wielkiego celu posłużyć mogło: stary Zygmunt-August Dendera z radością uściskał godnego swojego następcę.
Nazajutrz rano stanęły ekwipaże przed mieszkaniem Sylwana: koczyk jak z igły, szarabanik prześliczny, konie jak lalki, uprząż choć do miasta; i nic nie było do zarzucenia, chyba zbytek staranności temu przyborowi konkurenta. Wszystko w nim zdradzało człowieka wielkiego majątku, przywykłego do wygód, nie oglądającego się na wydatek i umiejącego w najmniejszej rzeczy dowieść wrodzonego, wyssanego z mlekiem smaku... Sylwan uśmiechał się do przyszłości i napędzał tylko ludzi, by co najprędzej rozpocząć tę pogoń za miljonami, która go do celu upragnionego, do żywota próżniaczego, do zbytków i przepychu, do wesołego użycia młodości doprowadzić miała...
Już konie stały zaprzężone, już się nawet żegnać miano i hrabina Eugenja przygotowywała łzy, które na rozkaz wytrysnąć miały, gdy prawie jednocześnie dwa powozy wsunęły się na pałacowy dziedziniec.
W jednym z nich poznano przybywającego Wacława, który chciał przed odjazdem Sylwana pożegnać, w drugim siedział hrabia Walski, rzadki gość w Denderowie. Zapewne go sobie czytelnicy nasi przypominają z nauk, jakie dawał Sylwanowi, kiedy się ten jeszcze pełen nadziei kręcił około Frani. Nie wiedząc o jego potajemnem ożenieniu z panną Strzembówną, w początku Cesia rzuciła nań była okiem i rachubą, ale Sylwan dał do zrozumienia jej i matce, że starania o to na nicby się nie przydały. Zapomniano więc o hrabi i on widać Denderowa zapomnieć musiał, bo od bardzo dawna znajomych swych nie odwiedził.
Oba powozy prawie jednocześnie zatoczyły się przed oficynę i dwaj młodzi ludzie zbliżyli się do hrabiego i Sylwana, stojących w ganku i rozporządzających ostatkami wyboru w drogę.
Wacław, który kilkaset dukatów na tę podróż dopożyczył, ażeby potrzebnego tysiąca dopełnić, miał prawo brata pobłogosławić, a zawsze grzeczny, sam przyjechał, bo nie chciał rozstać się bez pożegnania; był zaś pewien, że Sylwan, raz schwyciwszy pieniądze, już do Palnika nie wstąpi.
Niespodziewani ci goście na chwilę zachmurzyli Sylwana, któremu pilno już było z gniazda na skrzydłach nadziei wylecieć; ale musiał się uśmiechnąć do Wacława, którego mógł znowu potrzebować i do hrabiego Walskiego, bo z nim stosunki utrzymać należało. Wszyscy więc, wesoło gwarząc, weszli do apartamentu starego hrabiego, który, do pałacu po śniadanie posławszy, zabierał się przed Walskim odegrywać swą wiekuistą komedję wielkiego państwa.
— Dokądże to się Sylwan wybiera? — zapytał hrabia. — Bo widzę, że nielada obmyślił wyprawę i coś to na długą podróż zakrawa.
— Nic nie wiem — odparł stary Dendera. — Kaprys młodzieńczy i bujna fantazja wypędzają go z rodzicielskiego domu; chce się użyć świata, pohulać, pójść pomiędzy ludzi i sypnąć trochę pieniędzy. Nic nie mam przeciwko temu, il faut que jeunesse se passe; sam byłem młody... Dom później lepiej zasmakuje!
— Zagranicę jedziesz? — zapytał Walski Sylwana.
— Nie, o paszport trudno; do Warszawy tylko, na zimę, może na dłużej, jeśli mi się podoba. Mnóstwo tam Wołyniaków, Ukraińców, Podolaków osiada, tworzy się towarzystwo miłe; są resursa dla młodego, jak ja, człowieka. Zachciało mi się i ruszam.
— Pozwól sobie powiedzieć, — dodał Walski — że jak do miasta, djable się gromadno wybierasz: konie, ludzie, powozy!
— Jużciż bez koni być nie mogę, bez wierzchowego się nie obejdę... No! kilku ludzi mi potrzeba...
— To ci djable kieszeń wysuszy! — rzekł Walski.
— Mówiłem mu to, — z dobrą fantazją odpowiedział stary Dendera — ale hrabia chce puścić parę tysięcy dukatów między ludzi, cóż z nim zrobić?... Zresztą — dodał z pewną dumą — na to nas stało! Je le lui accorde volontiers.
Powiedział to, jakgdyby przed kilku dniami nie zapożyczyli się u Wacława, jakby dom w niepotrzebny zapas obfitował, z miną magnata, który rzuca nic nieznaczącą sumkę dla jakiegoś chwilowego zachcenia. Hrabia Walski uczuł niestosowność dalszej w tym przedmiocie rozmowy i odwrócił ją zręcznie.
— Zrobiłem tę uwagę Sylwanowi — rzekł — i bardzo za nią przepraszam, boć kogo na to stało, powinien groszem swym podsycać przemysł krajowy. Zazdroszczę ci, Sylwanie, bo się dobrze zabawić możesz.
— Spodziewam się — dodał z uśmiechem pełnym próżności Sylwan. — No! a i ty, Wacławie, podobno także ruszasz do miasta?
— Być może — odpowiedział skromnie Wacław. — Uregulowanie moich interesów, ze spadku wynikłych, potrzeby domowe na jakiś czas może mnie także do Warszawy zapędzą.
— A to doskonale! Ja pojadę kwatermistrzem i, nim nadjedziesz, już się pewnie tak poznam z miasteczkiem, że ci będę mógł służyć za cicerone.
— Dziękuję! — z ukłonem rzekł Wacław. — Mam nadzieję, że się żegnamy na krótko i do zobaczenia!
Rozmowa szła tak przerywana, skacząc na różne przedmioty, gdy zamiast śniadania, które przynieść miano do oficyny, przyszedł kamerdyner oznajmić, że hrabina czekała z niem w pałacu.
Była to robota Cesi, która, zobaczywszy Wacława, bojąc się, by jej nie uciekł, uprosiła matki, żeby śniadanie u nich podano.
Ostatnie jej manewry z Wacławem, jakkolwiek nieszczęśliwe, nie odebrały jej wcale nadziei przyciągnienia go jeszcze. Miała w zapasie Farureja na wszelki wypadek, ale wołała braciszka, a nadewszystko zwycięstwo nad tą Franią, której szczęście ją gniewało. Wacław był bogatszy od starego konkurenta, młody, przystojny, w sercu jej dla niego trwało jakieś nieopisane uczucie, które choć się może miłością nazwać nie godziło, pragnieniem było drażniącem, zniecierpliwionem, niespokojnem, gwałtownem. Rachowała na swój wdzięk, na dowcip, na wspomnienie lat dawnych, na słabość Wacława, na swoją umiejętność i szczęście... Nie chciała opuścić żadnej zręczności przybliżenia się do niego, uwikłania go w nowe sieci i, wybierając się do salonu, długą i ważną miała ze zwierciadłem naradę. To też wystąpiła w całym blasku, z całą zalotnością kobiety, która chce się podobać i na zdobycz czyha z gorączką zwycięstwa, z uporem młodości.
Wszedłszy do salonu, zastali matkę nie mniej od córki wyświeżoną, a Cesię przy niej z minką nawpół smętną, półszyderską i trochę dumną, z którą, jak sądziła, było jej najlepiej do twarzy. Ubiór jej, choć wiejski, choć porankowy, wielce strategicznie był obmyślany. Wiedziała, że Wacław lubił kolor czarny, że w nim, jak utrzymywał, najlepiej jej było, wzięła więc szlafroczek floransowy, ożywiając go szeroką ponsową pod szyją wstęgą, do boku przypięła odniechcenia bukiecik rezedy, rączkę zamknęła w obcisłą rękawiczkę, w której się jeszcze szczuplejszą wydawała, niż była w istocie, i koniec drobnej nóżki w prześlicznym trzewiczku ukazując z pod sukienki, siadła, dobrze obrachowawszy linje, które jej kibić oznaczały. Stary Dendera, który swoją rodzinę i dzieci znał tak doskonale, że się na żadnej myśli tajemnej syna i córki nie mylił nigdy, postrzegł odrazu, wchodząc do salonu, że Cesia miała jakieś zamiary zbrodnicze. Ale na kogo? — tego odgadnąć nie umiał.
— Filut dziewczyna — rzekł w sobie — to zapewne próbować myśli Walskiego, czy go nie spokusi, bo jej Farurej nie do smaku i radaby się go pozbyć, gdyby znalazła zastępcę na jego miejsce. Uważałem, że Walskiego, gdy tu był przeszłą razą, dosyć śmiało łapać usiłowała. Cha! cha! niezłaby i to była partja, choć Farureja wolę, może zaraz po ślubie z jakiego nadużycia nogi zadrzeć; Cesia mi majątek da w zarząd i interesa się poprawią.
W tej rachubie starego Dendery, który z myślami o przyszłości kręcił się około śniadania, dosyć było sprytu, ale mylił się bardzo pan hrabia, sądząc, że Cesia zda mu interesa swoje. Jakkolwiek młodziuchna, córka jego już znała i wartość pieniędzy, i przyjemności swobody, i wady ojca, i to, co ją pod jego rządami czekać mogło.
Pani hrabina udawała smutek z powodu odjazdu syna z talentem niepospolitym, nadając mu barwę właściwą macierzyńskiemu niepokojowi, troskliwości rodzicielskiej, obawie o przyszłość, tęsknocie za dziecięciem. Melancholja jej była poważna, pełna zamyśleń, rzekłbyś, modlitwy i namaszczenia, ale w sercu wiał wiatr próżności po pustce bez granic.
Hrabia Walski, na którego Cesia, pomimo rachuby ojca, niewiele zwracała uwagi, przysiadł się do samej pani domu; stary Dendera począł się umawiać o coś i naradzać z synem, a Cesia, niedługo czekając, pochwyciła, jak zdobycz sobie należną, Wacława. Grzeczność nie dozwalała mu uciekać od pięknej kuzynki, a ostrożność zmuszała rozmowę prowadzić w tonie lekkim i żartobliwym, który nie dopuszczał do sentymentu i wspomnień. Cesia wszakże umiała i w tej chłodnej atmosferze umieścić to, co jej się zdawało potrzebnem. Przed wyjazdem Sylwana pochwyciła Wacława pod pozorem pokazania mu kwiatów, które teraz namiętnie jakoś lubić zaczęła, i wyprowadziła go do maleńkiej szklarni, urządzonej naprędce przy salonie.
— Pomiędzy temi pięknemi kwiatami — odezwał się Wacław, oglądając wazony — musi być wiele pamiątek od marszałka Farureja: to mi tłumaczy, dlaczego się tak pani zajmujesz niemi.
Cesia ruszyła ramionami, gdyż wspomnienie Farureja, w ustach Wacława zwłaszcza, było dla niej przykre jak wyrzut, jak szyderstwo: lekki rumieniec pokrył bladą jej twarzyczkę.
— Daj mi pan z nim pokój, — odpowiedziała szybko — będę go dosyć miała przez całe życie; tymczasem możemy o nim trochę zapomnieć.
— Aż zapomnieć? — zapytał Wacław — jakto? zapomnieć?
— Chociażby — szepnęła Cesia. — Przypomnim go sobie, gdy będzie potrzeba.
— Zapomnieć! — raz jeszcze powtórzył młody człowiek. — Byćże to może?
W tem naleganiu żartobliwem Cesia upatrzyła więcej, niż było, a raczej udała, że w niem widzi wiele. Spojrzała na Wacława z uśmiechem zalotnym i smutnym i, zgóry postanowiwszy sobie postępować z nim napastniczo i śmiało, odpowiedziała bez wahania:
— Wszakże pan mnie posądzić nie możesz, żebym szła za niego z szalonego przywiązania, z miłości, w którą trudno uwierzyć. Zdaje mi się, że w tem niema sekretu. Nie mam wstrętu, to już wiele, ale nie mam i przywiązania: będzie to rozumne małżeństwo wedle świata... Zdaje mi się, że na całej ziemi chyba jednemu marszałkowi przyśnićby się mogło, że go kocham...
— Pani żartujesz — rzekł Wacław.
— Nie, mówię serjo, mówię prawdę szczerą... Nie kocham go naprzód dlatego, że to wcale nie do kochania człowiek: więcej potrzebuje rumianku i plastrów, niż serca i kochanki; powtóre...
— To powtóre już całkiem zbyteczne. Lecz gusta na świecie tak są różne, a marszałek tak miły!
— Miły! — zawołała, śmiejąc się. — Panie Wacławie, nauczyłeś się kłamać! Toby było dziwactwo, udawanie; ja jestem zbyt prostoduszna, ekscentryczność mnie nie wabi. I jeszcze powtórzę „powtóre“, według pana zbyteczne; nie kocham go, bo może całkiem kochać nie mogę.
— Temubym łatwo uwierzył.
— Jak zawsze, panowie wszelkiemu złemu rychlej wierzycie. Dlaczego, proszę?
— Bo w istocie pani nie możesz i nie powinnaś kochać.
— Dlaczegoż miałabym sama jedna być wydziedziczona z tego uczucia?
— Jakąś fatalnością może.
— Za jakież przewinienie?
— Tak głęboko zajrzeć nie umiem w tajniki przeznaczenia; aleś mi pani kiedyś, dawniej, mówiła sama, żeś mieć powinna chwalców i niewolników, a nigdy kochanka.
— To żarty, — cicho i niby z uczuciem odezwała się Cesia — ale w nich połowa myśli prawdziwej, którą mi bolesną wyrządzasz przykrość. Czyż tak sądzisz w istocie? Jestli to tylko dowcipne szyderstwo, czy wyraz przekonania?
— Ja nie mam dowcipu, — rzekł Wacław — a co myślę, to mówię — dodał poważniej.
— Tak myślisz? Cha, cha! — szydersko, ale widocznie dotknięta boleśnie zawołała Cesia, w której oczach łzy się zakręciły mimowolnie, łzy gniewu i cierpienia. — Tak! nie mylisz się może! Nie umiem i nie mogę kochać! Jestem furją, Eumenidą, czemś potwornem, bez serca, bez czucia, tak jest! odgadłeś, odgadłeś!
Powiedziała to żywo, zrywając liście z biednej roślinki, która się jej nastręczyła, a zachmurzone jej czoło, choć oczy już były suche, okazywało, jak była dotknięta.
— Śmieszni ludzie, — dodała pocichu — śmieszne sądy ludzkie! Dla nich to tylko jest, co widzą, czego dotkną...
— Dlaczego pani to bierzesz tak żywo, — przerwał Wacław, zmieszany tym rozmowy obrotem — między miłością a nieczułością zupełną jest tyle stopni i odcieni! Pani masz serce anielskie; ale daruj, że w niem, nie sądzę, żeby się pomieścić mogło przywiązanie długie, stałe, namiętne, porywające, odbierające przytomność. W człowieku nigdy dwie władze wielkie obok siebie istnieć nie mogą: pani masz nadto rozumu i dowcipu, byś mogła tyleż mieć serca.
— Sofista! — odparła Cesia — pochlebca! Czyż tylko to jest, co się widzi? powtarzam. Może najwięcej jest serca, gdzie go widać najmniej, a pod szatą arlekina często żałobny rąbek ukryty... Uczucie, najdroższy skarb, musi się taić w głębi serca... obawia się lada chłodnego powiewu...
— Rzućmy ten przedmiot drażliwy! — przerwał Wacław.
— Nie, owszem, mówmy o tem — nastawała Cesia. — Pan sądzisz, żem zimna syrena, chłodna, obojętna, zalotnica i nic więcej? Nieprawdaż?
Wacław milczał i udawał, że się pilnie przypatruje rozkwitającej gloksynji.
— Ale mówże pan! — zawołała Cesia, niecierpliwie tupiąc nóżką. — Odezwij się.
— Nie znam pani, jak widzę, a nim osądzę, poczekać potrzeba, — odezwał się Wacław — więc odłóżmy odpowiedź...
— Jest więc nadzieja rehabilitacji, — rozśmiało się dziewczę, rzucając ku niemu wzrok zaiskrzony — chwała Bogu! jest nadzieja: każesz mi pan poprawić się i nowy zdać egzamin! Będę miała lepsze zdanie, jak zasłużę.
Śmiech suchy, gniewny prawie, zakończył tę rozmowę, która się nie zamknęła czułemi wspomnieniami, jak chciała Cesia, ale to był początek dopiero. Sylwan się śpieszył i wybierał, potrzeba było powrócić do salonu dla samej przyzwoitości, choć wyjazd brata wcale nie trapił siostry.





  1. M. Grabowski i Zygmunt Kaczkowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.