Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby się go uczył poznawać, spuszczał się w tem na swój instynkt, mając go za niechybny.
Prostym też wypadkiem uderzył oczy jego widok długiego szeregu powozów, który wypadło mu omijać. Po ich budowie, po ubraniu sług, po całem urządzeniu Sylwan poznał, że podróżni, których spotkał, nie byli z naszego kraju. Zrazu wahał się i wziął ich za Podolaków, ale wkrótce, rozpatrzywszy się lepiej, przekonał się, że to było jakieś galicyjskie państwo, świeżo gdzieś przez Radziwiłłów i Brody przybyłe na Wołyń i sunące się do Warszawy. Przybór był dosyć pański i wspaniały: szła przodem piękna wiedeńska kareta, sześcią końmi zaprzężona, z kamerdynerem na koźle, wyglądającym na półpanka; a przez spuszczone jej tafle widać było poważnego, siwawego mężczyznę i piękną, młodziuchną kobietę, z drugą podżyłą już i skromnie ubraną. Za nimi kocz, w którym chichotały dwie garderobiane czarnookie, z figlarnemi minkami subretek teatralnych; szaraban z kuchnią i bryczką zapewne z garderobą, rzeczami i resztą pakunku. Wszyscy ludzie tego dworu mieli miny sług zamożnego domu, powozy były nowe i piękne, zaprzęgi skromne, ale szykowne; słowem, wyglądało to na coś wcale znakomitego: i Sylwan, raz wyjrzawszy, zrobił sobie uwagę, że może los wysłał umyślnie naprzeciw niego to, co mu zgóry przeznaczał. Minąwszy więc, kazał zjechać trochę nabok, i przypatrzył się pilniej, zwłaszcza karecie, na drzwiczkach której odkrył nawet herb z baronowską koroną, nie krajowy, z trzech dziwnych kompartynentów złożony, trochę niemiecki, ale dość dobrą minę mający. Wszystko to razem zaintrygowało go niepospolicie i, nim do popasu dojechał, nabił sobie niepotrzebnie tem głowę, że należało mu koniecznie starać się dowiedzieć o podróżnych, a jeśli można, przybliżyć do nich. Manewrował więc stosownie: zwolnił kroku koni, wybierał na popas karczmę najwygodniejszą i, stanąwszy w niej, wyszedł z cygarem w ustach czatować, zgóry sobie zapowiedziawszy, że