Komedjanci/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zygmunt-August przysiadł do żony, korzystając z figury, do której w tej chwili pochwycono rotmistrza, nieodstępnego jej cavaliere servante.
Ma chérie! — rzekł zcicha.
— Co każesz, Guciu? — spytała, przechylając się bardzo wdzięcznie, pani hrabina, tak, żeby ruch jej wykazał pięknie utoczoną kibić.
— Powiedz mi, proszę, co to jest twojej matce?
— Mojej matce?! Zdaje mi się, że ją głowa boli.
— Nie wiesz nic! Robiła mi dziwne zapytania, ledwie nie wymówki...
— Tobie?! — z dobrze odegranem zdziwieniem spytała żona. — Est-ce possible?
— Zdaje mi się, — poważnie kończył Zygmunt-August — że na te wymówki nie zasłużyłem.
— Jakiegoż były rodzaju?
— Różne, i wostatku i za ciebie.
— Za mnie?! — mieszając się nieco, sentymentalnym półgłosem, odrzekła Eugenja. — Nie pojmuję tego.
— Zdaje mi się, żem na nie nie zasłużył!
— Czyżem kiedy dała poznać po sobie choćby najlżejsze nieukontentowanie?
— Miałaś czas poznać mnie i ocenić!
Mon cher, inutile de dire, que je n’y suis pour rien... Nie pojmuję nic...
Małżonkowie czule uśmiechnęli się do siebie. W uśmiechu hrabiego była skryta niecierpliwość i gniew, w hrabiny jakaś obojętność, osłoniona rozczuleniem. Patrzała już gdzie indziej.
— Powiedz więc matce swojej...
— Ale naturalnie... nie troszczże się o to...
Wtem nadbiegł rotmistrz Powała, a hrabia z intencją umyślnie natychmiast wstał, spojrzał tylko na żonę i, przemówiwszy coś do przybywającego, śpiesznie się pod pozorem jakiegoś pilnego zajęcia oddalił.
— A, jakiż głupi! Jakiż głupi! — mówił w duchu rotmistrz.
Hrabina z gniewem spostrzegła to nagłe odejście. Szybkie oddalenie wiele bardzo mówiło, a więcej jeszcze szyderskie, rzucone zukosa wejrzenie. Była odgadniona, zbadana i wzgardliwie rzucona na pastwę rotmistrzowi. Krew pierwszy raz może w życiu zawrzała w niej tak silnie, że rumieniec na twarz wystąpił, a dowcipne jakieś zapytanie, które w tej chwili wysmażył rotmistrz, rozbiło się o jej ucho nieposłyszane i poszło w świat bez odpowiedzi.
Cesia czatowała u drzwi nie na Wacława, bo on był tylko dla niej próbką, rodzajem trupa, na którym się uczyła potrzebnej anatomji serca, ale na wyjście hrabiego Karola Walskiego, z bratem jej siedzącego w gabinecie. Cały wieczór już strzelała do niego, a nie doczekawszy się skutku, była niecierpliwa i gniewna. Nareszcie wyszedł pan Karol, zimny, roztargniony, obojętny i, powiódłszy okiem po sali, wstrzymał się nieco we drzwiach, niedaleko Cecylji, która, jak widzimy, dobrze obrachowała korzyści obranego przez siebie miejsca. Sylwana, ledwie się ukazał, zaraz zabrano do tańca, a hrabia Walski został w progu i sama grzeczność wymagała, żeby coś przemówił do Cesi. Ona spotkała jego ledwie poczynające się na ustach słowa wejrzeniem i uśmiechem tak silnie przemawiającemi, że gdyby nie poważne roztargnienie i smutek Karola, byłby musiał zadrżeć aż do głębi. Był to uśmiech i wejrzenie dzieweczki, której pilno dowieść, że wyszła z dzieciństwa; siłą ledwie im dorównać może uśmiech i spojrzenie starej zalotnicy.
— Możeż to być, żebyś pani już odpoczywała?
— Godziż się, żebyś pan nie tańcował?
— Ja nigdy, lub tak jak nigdy nie tańcuję.
— Dlaczego?
— Trzeba być bardzo młodym, żeby się tak wesoło wykręcać.
— A pan chorujesz na starość i na byronowskich bohaterów?
— Nie pani! — odparł trochę zdziwiony śmiałością Karol. — Mam daleko rzeczywistszą chorobę w sobie, nie potrzebuję jej sobie tworzyć.
— A cóż to za choroba? Wszak nie podagra, jak u pana podczaszego?
— Dotąd nie, ale coś daleko gorszego.
— Byłażby to febra, z którą miss Lucy pięć lat już się pieści i rozstać nie może?
— Coś gorszego nawet od febry.
— Doprawdy, gorszego? Już nic domyśleć się nie mogę.
— Bardzo pani winszuję.
— A, a! Ja się nie potrafię domyśleć, a pan nie zechcesz mi się zwierzyć?
— Doprawdy! Nic ciekawego, stare dzieje.
— Tem lepiej! Ja tak stare dzieje lubię!
— Moja historja nieciekawa wcale: nudzę się tylko.
Cesia, która się oświadczenia była gotowa spodziewać, zaczerwieniła się z niecierpliwości i gniewu.
— Brzydka choroba, — odparła z przymuszonym uśmiechem — ale pan wiesz, że teraz wszyscy bardzo wierzą w homeopatję, i miss Lucy ciągle mi o jej zasadach prawi. Jej winnam, że wiem, co to jest. Choroba w homeopatji leczy się drugą, silniejszą chorobą.
— Rozumiem: każesz mi pani szukać drugiej, może gorszej?
— Byle innej.
— Wolę pierwszą.
To mówiąc, niespodzianą żywością Cesi zajęty Karol usiadł przy niej, spojrzał na nią z uwagą, jakby ją widział raz pierwszy i po chwilce dodał:
— Życzysz mi pani podagry czy febry?
— Zostawiam to do jego wyboru; obie pozyskują się łatwo: pierwsza kieliszkiem, druga zaziębieniem.
Vous étes bien aimable! Wolę jeszcze nudy.
— Co do mnie — mówiła Cesia — nie znam nic nudniejszego nad człowieka znudzonego, a miarkując z tego, jakie na mnie czyni wrażenie, domyślam się, jak będąc ciągle z sobą, musi się sobie naprzykrzać.
— Dziękuję za komplement — szczerze się śmiejąc, odparł Karol — i uciekam.
— Możesz pan pozostać. Rzadko widuję znudzonych. Dla rozmaitości nie szkodzi i to zobaczyć. Après tout — c’est étude.
To mówiąc, gdy właśnie kolej przychodziła na nią tańcować i wybrać do figury, podała rękę Karolowi. Ten wyszedł na środek, ale pieszo i powoli pokręciwszy się po sali, rozmawiając i nie dając rozżywić, wrócił wkrótce do kątka i gawędy. Cesia ścigała go niezmordowanemi oczyma: niecierpliwił ją. Bardzoby się mylił, ktoby z tego sądził, że Karol ją zajął. Chciała go tylko podrażnić i sił swoich na nim doświadczyć. Wacław od kilku godzin nie był już dla niej triumfem: trudnoż ubogiemu, nieznanemu marzycielowi zawrócić głowę zwysoka rzuconem wejrzeniem? Ale Karol! Karol, co świat przewędrował, co tyle widział, tyle przeżył i zapewne przekochał, gdyby się zajął, Cesia byłaby już siebie pewna: byłby to dla niej patent maturitatis.
Gdy tu się tak wesoło bawią w serce i spojrzenia, Wacław, siedząc na ganku sam jeden, śledzi kroki Cesi. Widział jej rozmowę z Karolem, widział wejrzenie i uśmiech z goryczą, z bólem, który zna tylko ten, co kochał i był miotany zazdrością wściekłą, i pastwił się sam nad sobą, szydząc z siebie.
Błyskawice gniewu, chęci zemsty, to znowu bezsilna rozpacz, łzy i żal miotały nim kolejno. Rzucał się i upadał osłabły, a przewalczywszy tak długą chwilę, już się był ku ogrodowi zawrócił, chcąc oderwać się od tego zabójczego widoku, gdy Cesia wybiegła na ganek.
Ona go spostrzegła w świetle, rzuconem na kolumnę, o którą był oparty, i wyszła umyślnie pod pozorem ochłodzenia, stając w progu naprzeciw niego.
— A, to pan tu! Po nocy! Sam jeden! Co tu robisz?
— Odpoczywam i patrzę.
— Nie rozumiem, jak się można było zmęczyć tak niegodziwem towarzyszeniem mi na fortepianie, którego panu nigdy nie daruję.
— Przepraszam panią, ale tak byłem zmieszany.
— Pan nigdy nie potrafisz dać koncertu. Czegoż się było mieszać?
— Nie wiem. Z tego się nie wytłumaczę.
— Mam jeszcze inną i większą wymówkę — kończyła nielitościwa. — Co znaczyło podjęcie tej gałązki?!
— Ja?... Ja?... — Wacław struchlał.
— Proszę mi się z tego dziwnego postępku wytłumaczyć.
— Sądziłem, żeś pani co innego, droższego zgubiła. Widząc coś upadającego, myślałem, że to była bransoletka, spinka. Chciałem podnieść, by jej oddać.
— To co innego! — odparła Cesia i, oglądając się dokoła to na salę, to na ganek, spytała: — Znasz pan hrabiego Walskiego? Jaki to miły człowiek!
Umyślnie dręczyła biednego. Wacław już nic nie odpowiedział. Czuł, że był igraszką płochego dziewczęcia, a kochał je — cierpiał i milczał.
Cesia rzuciła mu wejrzenie wyuczone, długie, silne, płomieniste, zabójcze, jakby pętlę na głowę dzikiego konia, i szybko poszła do pana Karola. Chciała tego pochwycić, ale i pierwszego nie mogła puścić jeszcze. Był jej do dalszych doświadczeń potrzebny.
Córka godna była matki.
Wacław rzucił się w ogród, którego drzewa szumiały posępnie, w dziwnej będąc sprzeczności swą powagą, ciemnością i głuchym szmerem, podobnym do szumu modlitwy w chórze zakonników — z krzykliwą muzyką sali balowej.
Z jednej strony był pałac oświetlony, rzęsisto pałający, z którego wszystkiemi otwory wyrywało się światło, wonie, dźwięki! Z drugiej ogród ciemny, pusty, tajemniczy, smutny, niebo czarne, księżyc blady i natura, wielki ów obraz tysiąckroć widziany, tysiąc razy nowy.
Wacław czuł tę potężną sprzeczność dwóch światów, dwóch żywotów, sercem poety i oderwał się na chwilę od siebie, tonąc w myśli odtworzenia muzykalnego tej wielkiej i pięknej sprzeczności.
— Co za symfonja! — zawołał. — W jej środku moje serce miotane rozpaczą i cierpieniem: w jedną stronę weselne dźwięki obcego mi świata, który na mnie nie patrzy, który mnie odpycha, który mnie zaledwie darzy litością; z drugiej cicha natura, spokój, pieśń słowika, kochanka i ojca, szum drzew, mruczenie wody, daleka pieśń pastusza, daleki hymn pobożny i głosy pustyni, stokroć powabniejsze od gwarów piekielnego ich wesela. Ta cisza obwija mnie, utula i kołysze, jak matka. Lecz na to potrzebaby Beethovena z jego genjuszem młodym, symfonji pasterskiej i heroicznej, z jego myślą wieszczą, z potęgą w jej oddaniu, z uczuciem owładnionem, podbitem i posłusznem, któreby lało się w formy mu wystawione, całe, pełne, silne. Weber tylko, tylko Beethoven dokazaliby tego. Berlioz stworzyłby harmonijny chaos — ja — śmieszność.
I usiadł zdaleka dumać: a obraz pięknej Cesi w białej sukience, z jej szatańskiemi oczyma, zamigał nad nim, uśmiechając mu się i drażniąc go.
Gdzieś wdali za drzewami słychać było trąbkę pastuszą, grającą powoli smutną pieśń tradycyjną, odwieczną, którą się lasy, jak dziś, od pięciuset i od tysiąca lat rozlegały. Ta pieśń oderwała poetę od świata rzeczywistości i pochwyciła go w marzeń objęcie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.