Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w białej sukience, z jej szatańskiemi oczyma, zamigał nad nim, uśmiechając mu się i drażniąc go.
Gdzieś wdali za drzewami słychać było trąbkę pastuszą, grającą powoli smutną pieśń tradycyjną, odwieczną, którą się lasy, jak dziś, od pięciuset i od tysiąca lat rozlegały. Ta pieśń oderwała poetę od świata rzeczywistości i pochwyciła go w marzeń objęcie.


Nazajutrz rano pełno jeszcze było wczorajszych gości w Denderowie, ale ci się powolnie rozjeżdżali; nikt nietylko nie wiedział, ale się nawet nie domyślał smutnej prawdy, którą późno w nocy Smoliński przyniósł na wiązanie hrabiemu: ścisłą bowiem nakazano zachować tajemnicę.
Rotmistrz z regularnością wojskową przysłał zaraz zrana 30.000 złotych. Powozy były upakowane do drogi, a hrabia czekał tylko rozjechania się ważniejszych gości, by pocztą pośpieszyć na ratunek klucza, już sekwestrem zagrożonego. Załóg (kaucja) miał w sobie pewne niedostrzeżone nieformalności, które może umyślnie weń wciśnięto, starając się, by na nie uwagi nie zwracano przy przyjęciu; teraz one właśnie posłużyć miały na wywikłanie się z odpowiedzialności.
Jak świt, hrabia się już naradzał sam na sam ze Smolińskim. Bo nie kładąc się spać nawet, skoro gości rozprowadził po kwaterach i powsadzał do powozów, pośpieszył pracować ze swym rządcą i plenipotentem.
Smoliński miał minę posępną i często pstrykał ostremi odpowiedziami hrabiemu; hrabia mu też nie żałował grzeczności, przekąsów i grubych nawet połajań. Mimo to szły narady swoją drogą, wedle pospolitego przysłowia: „sprawa sprawy nie tamuje“.
Pan i plenipotent znali się bardzo dawno: razem umoczyli ręce nie w jedną brudną robotę, zachodziło więc pomiędzy nimi jakieś tajemnicze braterstwo,