Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I nie tak szlachcianka ubużuchna, jak ci się może wydawać. Smoliński mi mówił, że mają dwakroć sto tysięcy zgórą u mojego ojca. Wioseczka krom tego bez długów i coś pewnie jeszcze w szkatułce.
— Tem gorzej, a gorzej! — dodał Karol. — Nie radzę ci się w to wdawać, albo skończysz na ożenieniu, albo na awanturze.
— Ba, nie takim głupi!
— Wypadnie ci zostać podłym lub głupim, a wybór, przyznam się, niełatwy.
— Na jakiegoż to moralistę napadłeś tego wieczora? — spytał Sylwan trochę zmieszany. — Musisz sam gdzieś być w tęgich obrotach, kiedy ci się na taką surowość względem mnie zebrało.
Karol westchnął tylko i nic nie odpowiedział.


Zygmunt-August przysiadł do żony, korzystając z figury, do której w tej chwili pochwycono rotmistrza, nieodstępnego jej cavaliere servante.
Ma chérie! — rzekł zcicha.
— Co każesz, Guciu? — spytała, przechylając się bardzo wdzięcznie, pani hrabina, tak, żeby ruch jej wykazał pięknie utoczoną kibić.
— Powiedz mi, proszę, co to jest twojej matce?
— Mojej matce?! Zdaje mi się, że ją głowa boli.
— Nie wiesz nic! Robiła mi dziwne zapytania, ledwie nie wymówki...
— Tobie?! — z dobrze odegranem zdziwieniem spytała żona. — Est-ce possible?
— Zdaje mi się, — poważnie kończył Zygmunt-August — że na te wymówki nie zasłużyłem.
— Jakiegoż były rodzaju?
— Różne, i wostatku i za ciebie.
— Za mnie?! — mieszając się nieco, sentymentalnym półgłosem, odrzekła Eugenja. — Nie pojmuję tego.