Komedjanci/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano pełno jeszcze było wczorajszych gości w Denderowie, ale ci się powolnie rozjeżdżali; nikt nietylko nie wiedział, ale się nawet nie domyślał smutnej prawdy, którą późno w nocy Smoliński przyniósł na wiązanie hrabiemu: ścisłą bowiem nakazano zachować tajemnicę.
Rotmistrz z regularnością wojskową przysłał zaraz zrana 30.000 złotych. Powozy były upakowane do drogi, a hrabia czekał tylko rozjechania się ważniejszych gości, by pocztą pośpieszyć na ratunek klucza, już sekwestrem zagrożonego. Załóg (kaucja) miał w sobie pewne niedostrzeżone nieformalności, które może umyślnie weń wciśnięto, starając się, by na nie uwagi nie zwracano przy przyjęciu; teraz one właśnie posłużyć miały na wywikłanie się z odpowiedzialności.
Jak świt, hrabia się już naradzał sam na sam ze Smolińskim. Bo nie kładąc się spać nawet, skoro gości rozprowadził po kwaterach i powsadzał do powozów, pośpieszył pracować ze swym rządcą i plenipotentem.
Smoliński miał minę posępną i często pstrykał ostremi odpowiedziami hrabiemu; hrabia mu też nie żałował grzeczności, przekąsów i grubych nawet połajań. Mimo to szły narady swoją drogą, wedle pospolitego przysłowia: „sprawa sprawy nie tamuje“.
Pan i plenipotent znali się bardzo dawno: razem umoczyli ręce nie w jedną brudną robotę, zachodziło więc pomiędzy nimi jakieś tajemnicze braterstwo, które wprawdzie tylko sam na sam objawiało się widocznie, ale niemniej było trwałe i znaczące.
Smoliński ostre prawdy mówił panu hrabiemu, hrabia łajał Smolińskiego bez ceremonji; znali się jak łyse konie i wzajemnie przebaczali sobie swoje defekta. Próbowali się odrwić czasem, ale mimo przebiegłości obu, kolejno im się to tylko udawało, tak równych sił byli. Smoliński czasem udarł hrabiego, hrabia podszedł czasem plenipotenta; ale cicho, sza! Zgoda: świat o tem nie wiedział wcale i trzymali się za ręce.
Wobec ludzi Smoliński był najniższym sługą Dendery i stawał w progu tylko pokornie.
Jak świt, bocznemi drzwiczkami wszedł zaufany pełnomocnik do hrabiego, który napół rozebrany siedział na kanapie, rozparty, zamyślony, smutny, trzymając dla proporcji tylko cybuch w ustach, z którego nie pali.
— A co? — rzekł do wchodzącego. — Trzeba nam myśleć o interesach.
— Myślałem całą noc, ale cóż tu wymyśleć?
— Stary z ciebie osieł, mój Smoliński — rzekł Dendera. — Ja nie myślałem, a wymyśliłem i mam już radę.
— Ciekawym! — trochę obrażony tą wyższością wybąknął Smoliński.
— Widzisz, że z ciebie na wiek wieków będzie cymbał, choć zęby zjadłeś na interesach. Załóg jest nieprawny.
— Jakto, JW. panie? — pochwycił plenipotent.
— A tak, mości Smoło! (tak go nazywał w chwilach wesołości lub gniewu hrabia) szukasz po obłokach, a nie widzisz, co pod nosem.
— Cóż tam za nieprawność?
— Wiesz przecie, że ja nie miałem jeszcze „odkazu“ na ten majątek, a zatem zakładać go, prawa dostatecznego mi brakło.
Smoliński osłupiał trochę.
— No! Źle kaucję przyjęto.
— Cóż z tego, że ją przyjęto bezprawnie; niech ci pokutują, co przyjmowali.
— Ależ oni nam łaskę zrobili.
— Niech kpy jakieś łaski nie robią przeciw prawu. Jadę do Żytkowa i wyrobię, co potrzeba, tylko mieć muszę na to pieniądze. Co mamy w kasie?
— Wczoraj ostatnie pięćset złotych oddałem w moc pensji hrabiemu Sylwanowi i dwieście hrabinie; zostało sześćdziesiąt sześć, groszy dwadzieścia.
— Siedźże sobie z niemi, ja na drogę dostanę.
— Ale tu grubego grosza potrzeba, bo u nas wszystko się wprawdzie robi, ale robota drogo kosztuje.
— Jak myślisz? 30.000 dosyć będzie?
— Do zbytku.
— No, to mi wystarczy!
— Ale skądże je wziąć?
— Spytaj lepiej, skąd wziąłem.
— Jakto? Już są...
— Już są.
— Ale skądże, u licha?
Hrabia, mimo strapienia, uśmiechnął się zwycięsko.
— Prawdziwie, — rzekł dotknięty Smoliński — ludzie są osobliwszej łatwowierności.
— Kto ma ustaloną opinję i kredyt...
Smoliński ruszył ramionami.
— Proszęż hrabiego, dla kogo mam oblig przygotować?
— Panu rotmistrzowi.
— Co? Jeszcze Kurdesz dał?
— A, nie, nie Kurdesz! Temu nawet zaległy procent potrzeba dziś wypłacić jak najregularniej, żeby się nie zgłaszał o kapitał, ale panu rotmistrzowi Powale.
— O, cóż u licha! Nie domyśliłem się! — zawołał Smoliński, śmiejąc się. — To co innego!
— Jakto co innego, trutniu! — cały w płomieniach poskoczył hrabia, zaciskając pięści. — Mów mi zaraz, z czegoś się rozśmiał? Co myślisz? Co to jest? Jakie co innego?
Smoliński odparł spokojnie, spluwając:
— Jużciż to co innego, bo to nie interes, ale przyjacielska pomoc.
I przycisnął na wyrazie: przyjacielska.
Hrabia ruszył ramionami, ale wewnątrz wrzał.
— Coś zrobił z Pęczkowskim? — spytał, odwracając rozmowę.
— Niepospoliciem go zażył. Wszak trzeba nam na procent dla Kurdesza około dziesięciu tysięcy.
— Na dziś rano, koniecznie! Bo Kurdesz, pamiętaj waćpan, dopilnował się dobrze: ma oblig krepostnyj, a to nie żart. Stary póty gładki, póki wierzy. Rozdrażniwszy go, nie żartować.
— Ej! nie takim, jak on, dawaliśmy rady!
— No, ale cóż z Pęczkowskim?
— Co? Zażyłem go z mańki, powiedziałem mu tak: masz waćpan do wyboru, albo oblig na prostym papierze, zamiast zgubionego i pokwitowanie nas przed aktami, bo inaczej nic nie damy; albo odnowienie obligu, wziąwszy kontrrewers na wypadek odszukania zgubionego, ale nam pan musisz dodać 10.000 dla zaokrąglenia sumki.
— I cóż, Smołko? co? — uśmiechając się, spytał widocznie uradowany hrabia.
— A cóż? Stękał, kwękał, piszczał, prosił, nudził, durzył, gniewał się trochę i pojechał nareszcie po te 10.000.
— No, toś chwat! Wracam ci activitatem.
— Prawda! ha!
— Oddaję ci sprawiedliwość, masz moją łaskę! — dodał hrabia.
— A więcej co? — spytał Smoliński frantowato.
— O, chcesz więcej! Sto złotych gratyfikacji.
— Pieniądze teraz drogie i rzadkie, — przerwał plenipotent — wie pan hrabia co: ot, prosiłbym o asygnację na parę koni do Słomnik, ja tam sobie parę szkapek wybiorę. Moje klacze się poźrebiły.
— Filut! To ty sobie weźmiesz...
— Rozumie się, co będę mógł najlepszego.
— No, no! Bierz cię licho. Za interes z Pęczkowskim warto: dałeś dowód niepospolitej zręczności.
— Jużto, — przerwał Smoliński, wiedząc że hrabia lubił dosyć choć niezgrabne pochlebstwo — jużto przyjmując, co mi słusznie należy, muszę się i hrabiemu dziwić. Dwa interesa wśród balu tak obmyśleć, to trzeba głowy Sa...yna!
— Patrzcie trutnia! Dopiero dziś przekonał się, że mam głowę!
Smoliński rozśmiał się na całe gardło.
— A teraz — rzekł hrabia — jeszcze słówko. Powiedz mi, — przystąpił do niego bliziuchno i głos zniżył — skąd ta stara kwoka, hrabina Czeremowa, rozumiesz, skąd ona mogła przewąchać, że my nie jesteśmy w tak złotych interesach, jak sobie ludzie myślą?
— Alboż co?
— Ba! co myślisz! Wczoraj mi poczęła prawić komplementa słono-gorzkie, na które jej potrafiłem odpowiedzieć. Wyobraź sobie, że śmiała mi wyrzucać Samodoły, dane mojej żonie z długiem bankowym i swojemi deportatami, od których procent płacę.
— Żartowała staruszka.
— Śliczne żarty! A sobie jednakże zostawiła ośmset dusz czyściuteńkich.
— I dlatego nie wypadało jej drażnić, panie hrabio.
— Nie mam co starej oszczędzać: wiem dobrze, że idzie zamąż, a kto ją weźmie, nie oplącze się darmo.
— Kto, kto! Hrabina Czeremowa?
— Jak ci mówię.
— Ej, to żarty!
— Nie, wcale nie żarty; bierze sobie ubogiego, młodego, ładnego chłopaka, któremu resztę majątku chce zapisać, czy podobno sprzedać. A ja z posagiem żony zostanę na Samodołach. Wymówki, czynione mi wczoraj, były podobno tylko powodem wyszukanym do kłótni, żebym jej nie mógł dokuczać i odradzać, ale ja może znajdę na to sposób.
— Oj, i to niedobra nowina! — rzekł zasępiony Smoliński. — Ale sześćdziesiąt przeszło letniej babie iść zamąż!
— Co chcesz? Znudziło się próżnowanie, a ma się jeszcze za piękną i za młodą; kupi baronostwo temu chłystkowi. Ale to na stronę. Com się chciał pytać: czy tu już chodzą jakie wieści niedobre o moich interesach? Powiedzno mi szczerze.
Smoliński podumał.
— Prawdą a Bogiem, chodzą różne pogłoski, panie hrabio; ale jak to u nas, o każdym radzi mówią, że jest zrujnowany, a jednak fortuny, choć podpierane szkarpami, trzymają się, więc ludzie czasem i prawdzie wiary nie dają.
— Jednakże już gadają...
— Alboż o kim nie mówią podobnie? Zawsze to tak bywało.
— Masz na to dowody?
— Nie daleko szukać: Kurdesz się pono skrobie i myśli już podnosić kapitał; Pęczkowski truchleje, inni niemal w ręce całują.
— To źle! Jak się jeszcze dowiedzą o sekwestracji na Słomniki, opadną mnie ze wszystkich stron pozwami; zginę!
— E, nic to! Wyrobimy się jakoś, ale już potrzeba będzie miedzianem czołem i zuchwale, bez dzisiejszych zaklinań, ceremonij i udawań.
— Tego bo ja nie chcę.
— Będziemy musieli.
— Drugi interes, mój Smoliński. Żonie mojej, Sylwanowi i Cesi i Angielce ani grosza pod niebytność moją. Powiesz im, że, w pośpiechu wyjeżdżając, nie zostawiłem żadnej dyspozycji. Jeśli gwałtownie potrzebują, niech u ciebie pożyczą, zapłacą procent.
Smoliński się rozśmiał naiwnie.
— Ale zawsze pożyczka z kasy i procent do kasy.
— To się rozumie. Ale czegoż ty, Smoło, się śmiejesz? — zawołał oburzony znowu hrabia. — Cóż to w tem złego? Musiałem się wycieńczyć na te pensje dla nich, dobrze coś z tego odkroić. Nie bierze się od nich więcej nad dwa i pół procentu miesięcznie, jak Żydzi, pół procentu dla ciebie, a reszta do kasy.
— Znam już oddawna tę manipulację.
— Nikomu pod moją niebytność nie płacić nic; to druga reguła.
— I ta nienowa.
— Jeśliby kto chciał co dać, bierz i z mocy plenipotencji skrypt wydawaj; jeśliby się jaka formalność upiec mogła ze względu na przyszłość, nic złego; zawsze trzeba pamiętać, żeby się było czem ratować.
— Brać choćby najwięcej.
— Choćby najwięcej.
— A z temi pieniędzmi co robić?
— Zatrzymać do wyraźnej mojej dyspozycji.
— Cóż robić w Słomnikach?
— W kluczu Słomnickim, nim go sekwestr uchwyci, jeśli się wyrobić nie potrafię, co tylko da się uratować, brać i wywozić; bydło zaraz odpędzić, owce, miedź zabrać do Denderowa, sterty za granicę denderowską poprzewozić i pozrzucać, z lasu sprzedać Żydom do Żytkowa, co tylko sprzedać się może.
— Ale jeśli się wyrobim, jak pan graf ma nadzieję, do czegoż to wszystko?
— Jeśli się wyrobim, to dobrze, nie zaszkodzi jednak ostrożność: trzeba wszystko przewidzieć.
— Zapewne, cóż szkodzi ostrożność!
— Na Sylwana, jeśliby gdzie szukał kredytu, pilne mieć będziesz oko; Żydom powiedzieć, że nie ma rezygnowanej schedy i jest bez żadnej ewikcji, a ja cudzych długów płacić nie myślę.
— To tylko procent powiększy. Żydzi zawsze dadzą.
— A, jeśli zechcą, niech sobie zresztą dają.
— Więcej nic nie ma pan hrabia do rozkazania?
— Przypominam ci tylko, kochany Smoło, że procent Kurdeszowi potrzeba dziś zapłacić. Zresztą zrób, co można, żeby dostać jak najwięcej, a wydać jak najmniej pieniędzy: to prawo ogólne.
Smoliński się ukłonił, uśmiechnął i wyszedł; hrabia, wpół ubrany, drzemiący trochę ze znużenia, upadł na sofę.
Około południa kocz jego upakowany leciał już pocztowym gościńcem do gubernjalnego miasta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.