Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do kłótni, żebym jej nie mógł dokuczać i odradzać, ale ja może znajdę na to sposób.
— Oj, i to niedobra nowina! — rzekł zasępiony Smoliński. — Ale sześćdziesiąt przeszło letniej babie iść zamąż!
— Co chcesz? Znudziło się próżnowanie, a ma się jeszcze za piękną i za młodą; kupi baronostwo temu chłystkowi. Ale to na stronę. Com się chciał pytać: czy tu już chodzą jakie wieści niedobre o moich interesach? Powiedzno mi szczerze.
Smoliński podumał.
— Prawdą a Bogiem, chodzą różne pogłoski, panie hrabio; ale jak to u nas, o każdym radzi mówią, że jest zrujnowany, a jednak fortuny, choć podpierane szkarpami, trzymają się, więc ludzie czasem i prawdzie wiary nie dają.
— Jednakże już gadają...
— Alboż o kim nie mówią podobnie? Zawsze to tak bywało.
— Masz na to dowody?
— Nie daleko szukać: Kurdesz się pono skrobie i myśli już podnosić kapitał; Pęczkowski truchleje, inni niemal w ręce całują.
— To źle! Jak się jeszcze dowiedzą o sekwestracji na Słomniki, opadną mnie ze wszystkich stron pozwami; zginę!
— E, nic to! Wyrobimy się jakoś, ale już potrzeba będzie miedzianem czołem i zuchwale, bez dzisiejszych zaklinań, ceremonij i udawań.
— Tego bo ja nie chcę.
— Będziemy musieli.
— Drugi interes, mój Smoliński. Żonie mojej, Sylwanowi i Cesi i Angielce ani grosza pod niebytność moją. Powiesz im, że, w pośpiechu wyjeżdżając, nie zostawiłem żadnej dyspozycji. Jeśli gwałtownie potrzebują, niech u ciebie pożyczą, zapłacą procent.
Smoliński się rozśmiał naiwnie.
— Ale zawsze pożyczka z kasy i procent do kasy.
— To się rozumie. Ale czegoż ty, Smoło, się śmie-