Kochanek Alicyi/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Ulica Lille.

Było to w miesiącu maju. Bogate słońce zasłaniało na wsiach zasłanych kwieciem to wielkie przebudzenie natury, które zowią wiosną.
Wesołe jego promienie rozsiewały złote strzałki po zakurzonym asfalcie i liściach pól elizejskich i zdawały się nadawać smutniejszy pozór nieszczęśliwemu miastu dławionemu żelaznym pręgierzem, którego szruby: Komuna i Komitet Centralny ścieśniały coraz bardziej z dniem każdym.
Tak samo jak w czasie oblężenia przez Prusaków, słychać było nieustanny huk armat na około Paryża. Co moment strzelnice w murach Mont-Valerien wieńczyły się białawym dymem.
Po ulicach pustych prawie i na bulwarach, przejeżdżali tam i napowrót galopem na kradzionych koniach, oficerowie fantastycznego sztabu Cluseretów, Dombrowskich i La Ceciliów.
Improwizowani ci kapitani, protektorzy dziewcząt swojego stanu, lub zbieracze ogryzków od cygar, przy wielkich swych szablach i czerwonych szarfach, wyglądali na stajennych cyrkowych. Pod kapeluszami o powiewających kitach zachowali tradycyonalne accroche-coeurs, przymyziane do skroni, a tak odpowiednie na bal pod Białą Królową, wielu z nich zamieniło bluzę stróżowską na wyszywany uniform, a niektórzy nie mieli wcale skarpetek w nowych butach z ostrogami.
Paweł de Nancey nie cierpiał skutkiem swej rany powoli zagajającej się, odzyskał dawne siły i pomimo czułych nalegań Alicyi, która koniecznie chciała zatrzymać go przy sobie, przewidując dlań jakieś niebezpieczeństwo w razie gdyby, ją opuścił chociaż na krótką godzinę, przygotowywał się do wyjścia na miasto, dla przyjrzenia się własnemi oczami temu, co się działo.
Był to zresztą jedyny sposób dowiedzenia się czegoś. Komuna, ten rząd nieograniczonej wolności, zniósł wszystkie dzienniki, prócz dwóch czy trzech ćwiartek papieru drukowanych pod jej kierunkiem, a zatem zawierających najbezczelniejsze kłamstwa.
Paweł, ubrany zupełnie, stał na progu oszklonych drzwi, wychodzących na ogród, a należących do pokoju bardzo skromnie umeblowanego i nakładał rękawiczki.
Powiedzieliśmy wyżej, że przeprowadziwszy się na ulicę Lille, w początkach oblężenia, sądził, że czyni to zaledwie na kilka tygodni. Dla tego też nie kazał bynajmniej przenosić mebli z willi z lasku Bulońskiego, a meble wynajęte u tapicera przy ulicy Bac, jakkolwiek wystarczające a nawet przyzwoite, miały pozór niesłychanie mieszczański.
Strona artystyczna w pokoju tym przedstawioną była pięknym fotogramem pana de Nancey, w ochotniczym uniformie adjutanta generała D... Alicya, pragnęła całą duszą posiadać portret hrabiego w tym kostyumie, który podług zdania młodej dziewczyny, czynił go jeszcze piękniejszym. Paweł chcąc zadość uczynić temu życzeniu, udał się do zręcznego artysty Reutlingera.
Szpada kawalerzysty i rewolwery zawieszone u spodu ramy, wyobrażały małe trofea.
— Więc zostawiasz mnie samą? — zapytała Alicya siedząca tuż obok drzwi, oświetlona padającemi wprost na nią słonecznemi promieniami.
— Dziecię najdroższe — odrzekł Paweł nachylając się ku młodej dziewczynie i do jedwabistej frendzli jej włosów. — Jeżeli obawiasz się, pozostanę...
— Tak jest, lękam się czegoś...
— A jednak żadne niebezpieczeństwo grozić ci tutaj nie może...
— Wiem, to też nie o siebie, ale o ciebie drżę, Pawle...
— Ależ droga moja Alicyo, zastanów się, że w Paryżu nie ma wojny, a do ruchawki mięszać się nie mam zamiaru, zapewniam cię... Kula która ugodziła we mnie, pochodziła przynajmniej od Prusaków!... Ta zaś którą dziś bym otrzymał, wypadłaby z karabinu francuzkiego!... Bądź spokojną będę jej unikał...
— Jakaż pilna potrzeba wypędza cię na ulicę?
— Po prostu ciekawość... Od kilku miesięcy, droga moja, nie wychodzę z domu. Chciałbym zobaczyć pozór miasta... musi być dziwny i straszny...
— Więc weź mię ze sobą...
— To niepodobna.
— Dlaczego?
— Słyszysz? głuchy łoskot toczących się armat, maszerujące wojsko, tętent koni? Pośród takiego ruchu, nieładu i tłumu, mężczyzna sam może się prześliznąć i przejść... Kobieta tego nie potrafi, dla niej wszystko jest przeszkodą...
— Idź więc kiedy chcesz koniecznie... — szepnęła młoda dziewczyna z głębokiem westchnieniem. Ale wracaj prędko przynajmniej! Niespokojną będę dopóki nie wrócisz... Oh! może to i bez przyczyny, ale trudno. Jakiś dziwny niepokój ciśnie mi serce, nie potrafię zapanować nad tem uczuciem.
Kamerdyner Pawła wszedł do saloniku i oznajmił, że odźwierny radby się z panem hrabią zobaczyć...
— Niechaj wejdzie — odpowiedział Paweł.
Odźwierny ten, dawny woźnica wielkiego domu, zostawszy na łaskawym chlebie po długich i uczciwych wysługach, byłto służący starej szkoły, która, śmiemy dodać, więcej wartą była niż dzisiejsza.
Dzielny człowiek ślepo w to wierzył, że łączy go jakiś tajemny węzeł z arystokracyą, dla której przez tak długie lata siadał uroczyście na swym koźle okrytym bogatą zasłoną. Dla kasty patrycyuszowskiej żywił najgłębszy szacunek i każdy człowiek dobrze urodzony miał prawo do zupełnego jego poświęcenia.
Zacny odźwierny z ulicy Lille był to wysoki starzec dobrej miny, o białych włosach, o fiziognomii szlachetnej i prawie dystyngowanej.
Wszedł, ukłonił się bez przesadnej uniżoności i czekał dopóki pan de Nancey go nie zagadnie.
— O co chodzi, Warzyńcze? — zapytał Paweł.
— Dowiedziałem się od służby pana hrabiego w tej chwili, że pan ma zamiar wyjść z domu... — rzekł były woźnica.
— Tak jest. A więc?
— A więc ja błagam pana hrabiego, by tego nie czynił...
— Widzisz, Pawle! widzisz! — rzekła żywo Alicya.
— Cóż się tam dzieje nowego? — zapytał pan de Nancey.
— To się dzieje panie hrabio, że tym tam gałganom źle idzie... Rozeszła się wieść, że wojsko wersalskie odnosi zwycięztwo, jakkolwiek te łajdaki z Komitetu Centralnego i z Komuny opiewają przeciwnie w swoich afiszach. Widzą teraz, że w krótkim czasie przegrać muszą sprawę i to doprowadza ich do wściekłości... Gdy jednak zmiarkują już, że zginęli, wtedy coś zrobią... co? nie wiem, ale zapewne będzie to coś okropnego. Chwilowo wymyślili sobie branie zastawów... Szukają ich wszędzie, a pan hrabia jest niezawodnie z tego materyału, z którego oni je wyrabiają. Dostawszy się raz w ręce tych ludzi, nie ma już o czem myśleć... To gorsze niż dzikie zwierzęta! Żywcem z pazurów ich się nie wychodzi! Tak, tak, pan hrabia najlepiej zrobi jak pozostanie w domu... Od czasu, w którym pan został ranny, nikt go nie widział, zapomnieli o nim... Źle usposobieni ludzie z tej dzielnicy, jeżeli są, na nieszczęście takich nigdzie nie brak! zapomną denuncyować pana hrabiego. Dla większej ostrożności, wywiesiłem kartę: „Mieszkanie na parterze do wynajęcia natychmiast.“ Przypuszczając, że mieszkanie próżne, poszukiwań w niem robić nie będą; niech tylko pan hrabia się nie pokazuje.
Alicya podniosła się.
— Pawle... — rzekła błagalnym głosem z oczyma pełnemi łez, chwytając ręce hrabiego. — Pawle zaklinam cię, zostań. Widzisz, że przeczucia nie zawiodły mnie!... Widzisz, że miałam słuszność lękać się.
Pan de Nancey jakkolwiek nie zupełnie przekonany i nie kontent, nie chciał za nic przedłużać cierpień malujących się w wielkich i wystraszonych swych oczach drogiej swej Alicyi i rzekł z uśmiechem do młodej dziewczyny:
— Niech i tak będzie! Zwyciężyłaś pani hrabino! Zrzekam się mego zamiaru... Pozostaję w domu...
Gdyby nie obecność Wawrzyńca, Alicya byłaby się niezawodnie rzuciła w objęcia Pawła, okazując mu tym sposobem swą wdzięczność. Zastąpiła to jednak zbliżeniem do ust ręki swojego kochanka.
— Nie ośmieliłbym się nigdy dawać rad panu hrabiemu... — rzekł znów przychylny odźwierny — ale ostrożność nie zawadzi nigdy... Może byłoby nie źle gdyby pan hrabia nabił te dwa rewolwery... W czasach obecnych, nie można wiedzieć co się może stać za godzinę...
— Masz słuszność Wawrzyńcze, nabiję je... — odrzekł pan de Nancey — ale wytłomacz się jaśniej, ty wiesz coś więcej nad to co powiedziałeś!
— A więc tak — szepnął odźwierny — nie chciałem przerażać pani hrabiny, ale czasem lepiej wiedzieć wszystko. Jedna przestroga w porę, wiecej znaczy, niż dwie, innym razem! jak powiada przysłowie. Dzielnica nasza, spokojna dotąd, a przynajmniej spokojniejsza od wielu innych, zaczyna się burzyć. Od samego rana zaległy ją bandy hultajów rozżartych, którzy się tu mają zamiar okopać i powiadają, że prędzej wysadzą wszystko w powietrze, niż się wersalczykom poddadzą. Oznaczają już miejsca na barykady. Jedna ma być na ulicy Bac o dwa kroki od naszego domu. Zapowiadają też, że ludzi bogatych i właścicieli, ustawią przed barykadami, aby wersalczycy mieli w co celować. Motłoch ten jest pod rozkazami jakiegoś pułkownika, pięknego wysokiego chłopa, który bynajmniej do innych nie jest podobny. Wygląda jak książę, ten hultaj! Nikt mi nie wybije z głowy, że go przed wojną widywałem nieraz jadącego konno, albo ładnym powozikiem. Poznałbym w piekle jego długie wąsy czarne. W każdym razie jeżeli się mylę i jeżeli to nie on, to przynajmniej ktoś bardzo doń podobny... Dwie krople wody! tak dwie krople wody!... Te dziady w łachmanach z zardzewiałemi szaspotami, którzy rozgadują się o swoim pułkowniku, w handlu win, utrzymują, że okrutniejszy jest niż tygrys i że niezawodnie kazałby wystrzelać całą dzielnicę,, nie krzyknąwszy nawet: Baczność! Oto wszystko. Czy pan hrabia nie ma nic do rozkazania mi?...
— Nie, Wawrzyńcze, dziękuję ci za twe dobre rady...
— Do usług pana hrabiego...
Odźwierny wyszedł, a Alicya blada i drżąca, padła w objęcia Pawła, i przytuliła się do jego serca jak spłoszona gołąbka.
— Co tobie jest, drogie dziecię? — zapytał pan de Nancey.
— Ah! — szepnęła młoda dziewczyna — moje czarne przeczucia przybrały nareszcie postać!... Teraz jego się już tylko lękam!
— Jego? Kogo?
— Tego młodego człowieka o długich wąsach... tego nieznanego... pułkownika... dowódcy tych bandytów... Niebezpieczeństwo, to on... nieprzyjaciel, to on!... Pawle, o mój Pawle, ja się go boję!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.