Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po ulicach pustych prawie i na bulwarach, przejeżdżali tam i napowrót galopem na kradzionych koniach, oficerowie fantastycznego sztabu Cluseretów, Dombrowskich i La Ceciliów.
Improwizowani ci kapitani, protektorzy dziewcząt swojego stanu, lub zbieracze ogryzków od cygar, przy wielkich swych szablach i czerwonych szarfach, wyglądali na stajennych cyrkowych. Pod kapeluszami o powiewających kitach zachowali tradycyonalne accroche-coeurs, przymyziane do skroni, a tak odpowiednie na bal pod Białą Królową, wielu z nich zamieniło bluzę stróżowską na wyszywany uniform, a niektórzy nie mieli wcale skarpetek w nowych butach z ostrogami.
Paweł de Nancey nie cierpiał skutkiem swej rany powoli zagajającej się, odzyskał dawne siły i pomimo czułych nalegań Alicyi, która koniecznie chciała zatrzymać go przy sobie, przewidując dlań jakieś niebezpieczeństwo w razie gdyby, ją opuścił chociaż na krótką godzinę, przygotowywał się do wyjścia na miasto, dla przyjrzenia się własnemi oczami temu, co się działo.
Był to zresztą jedyny sposób dowiedzenia się czegoś. Komuna, ten rząd nieograniczonej wolności, zniósł wszystkie dzienniki, prócz dwóch czy trzech ćwiartek papieru drukowanych pod jej kierunkiem, a zatem zawierających najbezczelniejsze kłamstwa.
Paweł, ubrany zupełnie, stał na progu oszklonych drzwi, wychodzących na ogród, a należących do pokoju bardzo skromnie umeblowanego i nakładał rękawiczki.
Powiedzieliśmy wyżej, że przeprowadziwszy się na ulicę Lille, w początkach oblężenia, sądził, że czyni to zaledwie