Kochanek Alicyi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Biedna Alicya.

Pan Lafene odczytał podany sobie papier przez żonę, zbladł i zawołał rozdzierającym tonem:
— Odjechała!... odjechała z nim!... O! nieszczęsna...
— Rozumiesz cośkolwiek? zapytała pani Lafene. Bo ja nic a nic nierozumiem.
— I ja również, — odparł negocyant ściskając obiema rękami czoło, — to oszaleć można!
— Cóż się stało mój stary przyjacielu, — ośmielił zapytać Lebel Givard. Gdyby nie obawa niedyskrecyi, chętnie podzielałbym twoje zmartwienie.
— Straszny cios w nas ugodził — odrzekł pan Laféne — a niebawem, przestanie on być niestety, dla kogokolwiek tajemnicą. Córka brata mojego, dziecię naszego serca, na które zlaliśmy najsłodsze uczucia, w którem tyle pokładaliśmy nadziei, opuściła dom nasz tej nocy...
— Jakto? sama!
— Oh! nie sama! z człowiekiem którego kochała, i to właśnie jest tak dziwne i pojąć się nie dające! Człowiek ten miał ją nazajutrz poślubić!... Tak nazajutrz!... właśnie ciebie chciałem poprosić na jednego ze świadków...
— Ależ to niesłychane rzeczy, nieprawdopodobne.
— Niesłychane! nieprawdopodobne, potworne! Co mogło popchnąć do podobnego czynu człowieka, w którym tak ślepo pokładałem zaufanie? Co za szatan skusił go do tego? Muszę się dowiedzieć! Będę go ścigał!... Odbiorę mu porwane dziecię! Wyzwę! Zabiję! On młody, a ja starzec prawie! lecz mam sprawiedliwość po sobie. W krwi hrabiego de Nancey obmyję honor shańbionego mego domu!
Lebel Givard zadrżał.
— Hrabiego de Nancey? — powtórzył z wyrazem osłupienia.
— Pan znasz tego nikczemnika — zapytał gwałtownie pan Laféne.
Paweł de Nancey? Francuz? Paryżanin? — pytał dalej ex-tapicer. — Czy to ten sam?
— Tak jest.
— Ah! nędznik! I powiadasz pan że miał zaślubić waszą siostrzenicę?
— Tak jest, jutro.
— Wiedz pan zatem, że właśnie by tego uniknąć wyjechał w nocy. Obawiał się kary.
— Prawo ściga bigamią; a on jest żonaty, żona zaś jego żyje.
Pan Laféne wstrząsnął głową!
— Mylisz się pan, szepnął, widziałem akt zejścia...
— Jego pierwszej żony... tak... wierzę w to... Oh! tamta umarła, prawdziwie umarła, zabił ją! Ale druga żyje...
— Jesteś pan tego pewny?
— Mam na to dowody. Wyjechała przed miesiącem z Paryża w towarzystwie pewnego księcia wołoskiego, prawdziwego czy fałszywego, za którym goni dziś policya... Otóż ścigając wiarołomną żonę, hrabia zapędził się tu do Niemczech.
— Ah! rozumiem... rozumiem wszystko... — wyjąkał pan Laféne. — Ten pojedynek był o żonę z jej kochankiem!.... Cóżeśmy uczynili przygarniając go... ratując w nieszczęściu! O! głupia litości! Cóż było łatwiejszego jak dać mu umrzeć! Alicya byłaby dotąd szczęśliwą, i zawsze ukochanem naszem dziecięciem!
Myśl o shańbionej Alicyi, o zgubionej bezpowrotnie Alicyi, kiedy wykradający ją nikczemnik nie miał sposobu przywrócić jej honoru, wzburzył a powtórnie gniew pana Laféne — krew zakipiała mu w żyłach.
— I powiadasz pan, że znasz tego nędznika? — rzekł znowu.
— Czy go znam!... Ja przyczyniłem się do pierwszego jego ożenienia!... Niestety! Biedna Małgorzata! Prawdziwy to był skarb! piękna, łagodna i czysta!... Dodaj pan do tego miljony ojca Bouchard! To wielki los na loteryi!... Patrząc na koniec tego wszystkiego, wyrzucałem sobie niejednokrotnie żem się w to wmięszał. Ale co pan chcesz, hrabia winien mi był pieniądze... dużo pieniędzy... a przysłowie powiada: pierwsza miłość od siebie!
— Jaki jest adres hrabiego? — przerwał pan Laféne.
— Ma pałac na ulicy Bulońskiej... prócz tego posiadłość w Normandyi, pałac Lipowy. — Czy pan myślisz szukać go?
— Jutro będę w Paryżu — odparł niegocyant z zimnem i głębokiem postanowieniem. — Kimże bym był, gdybym biedną Alicyę pozostawił w rękach tego bandyty? Dziewczyna nie jest winną i Bogiem się świadczę, że najmniejszej nie zrobię jej wymówki... Oh! nie, najmniejszej!
Tego samego jeszcze wieczora, pan Laféne nadzwyczajnym pociągiem udał się do Paryża w towarzystwie Lebel Givarda, u którego ciekawość brała górę nad egoizmem, a który chwilowo, wyrzekł się podróży do Niemiec li tylko dla tego, by być świadkiem rozwiązania strasznej awantury.
Cóż się stało pomiędzy Alicyą a Pawłem wówczas, gdy tenże zamykając za sobą drzwi korytarza, przestąpił próg dziewiczego pokoju?
Pan de Nancey nie taił przed sobą, że miał popełnić czyn niecny, lecz tłomaczył go sobie przyczynami, które, przy zupełnym braku moralnego sensu jaki zazwyczaj spotykamy u tego człowieka, zdawały mu się łagodzić niezmiernie ohydę zamierzonej zbrodni.
— Kocham Alicyę nadewszystko w świecie! — mówił sobie, i to było prawdą. — Chcę poświęcić jej życie! Narażałem się bez wahania na sądy trybunału i galery, li tylko dla tego by wszelkie zachować pozory względem tego dziecka, by uwierzyła w to iż prawnie należeć będzie do mnie. Przypadek zdziałał że stało się inaczej... Przybycie Lebel Givarda zniweczyło moje plany! Czyż to moja wina? Alicya kocha mnie równie silnie jak ja ją... Szczęśliwą może być tylko szczęściem jakie ja jej przyniosę... Trzeba zatem, aby, kiedy żoną być nie może, została przynajmniej moją towarzyszką... Trzeba aby wyjechała ze mną, chcąc jednak nakłonić ją do tego, mam tylko jeden sposób... Kiedy nie będzie mogła w żaden sposób pozostać w tym domu, pójdzie za mną... Czuję ile łez popłynie ze słodkich tych oczu, lecz wiem, że niebawem uda mi się osuszyć je potęgą mojej miłości...
Wszedł.
Świece w dwóch kandelabrach umieszczone na kominku, oświecały pokój.
Młoda dziewczyna, siedząc z otwartą książką na kolanach, której nie czytała, oczekiwała w niespokojnem zamyśleniu.
Widząc wchodzącego hrabiego, podniosła się, i zrobiła kilka kroków naprzeciw niemu.
Twarz jej wyrażała smutek, ale nie zakłopotanie. Wielkie jej oczy pełne słodkiego wyrazu, nie nosiły żadnej cechy niepokoju. W nadmiernej niewinności swojej nie domyślała się nawet grożącego jej niebezpieczeństwa.
— Widzisz drogi mój przyjacielu — rzekła — że czekałam na ciebie... Wiem, że złe jest to, czego żądałeś odemnie, że podczas nocy przyjmować cię u siebie nie powinnam, lecz jutro już będziesz moim panem... od Boga samego zyskasz prawo rozporządzania moją osobą... — To tylko może mnie tłomaczyć, że posłuszną ci jestem cokolwiek zawcześnie.
— Święta i boska niewinności! — rzekł do siebie pan de Nancey wzruszony. — Nadużywać niewinności tego anioła jest bezecnym czynem! — Ah! gdybym miał prawo zawahać się! gdybym był wolny! — Uszanowałbym słodką moją Alicyę tyle, ile ją kocham!... Opuściłbym ten pokój zgięty, schylony, jak się to czyni zazwyczaj na progu sanktuarjum, tam gdzie Bóg przebywa! O żelazne nierozplątane okowy łączące mnie z Blanką, dla których stanę się podłym, bądźcie przeklęte!
Paweł mówił sobie to wszystko i tak myślał. Lecz jakież ludzkie stworzenie miałoby odwagę i zdrowy rozsądek wziąść na siebie odpowiedzialność podobnego postępku.
— Żądałeś tej rozmowy — mówiła dalej młoda dziewczyna, zdziwiona uporczywem milczeniem narzeczonego, i wzrokiem utkwionym w siebie; — żądałeś jej chcąc mówić ze mną o grożącem ci niebezpieczeństwie, które ja potrafię usunąć... Słucham cię, mój przyjacielu, i bądź pewnym, że co tylko będzie w mej mocy, uczynię dla ciebie.
Hrabia pożerał oczyma łagodną twarzyczkę, piękne włosy, i wdzięczną postać dziewczęcia.. Chciał pobudzić w sobie wielkie namiętności cielesne, które opanowując mężczyznę, czynią go pijanym i szalonym... Usiłowania jego były jednak daremne w obec czystej Alicyi! W przytomności tego dziecka, czystego duszą i ciałem, a które kochał, Paweł czuł się bezwładnym.
A jednak potrzeba mu było koniecznie wzbudzić w sobie ten szał, tę zmysłowość prowadzącą do brutalnego występku... chcąc uciekać jak złodziej, porwawszy za sobą zdobycz, należało owładnąć całkiem Alicyą, — lub też powrócić do swego pokoju, wziąść nabity pistolet, przyłożyć go do skroni, nacisnąć kurek i umrzeć...
Paweł postanowił żyć, i ujął powtórnie cugle słabnącej już woli do złego.
— Wszystkiego się dowiesz, moja Alicyo, — szepnął — lecz pozwól mi powiedzieć sobie najprzód jak piękną jesteś, i jak szalenie cię kocham...
— Nie wiem czy jestem piękną... — odparła młoda dziewczyna, lecz wiem dobrze że mnie kochasz... Czyż bez miłości żeniłbyś się ze mną?
— Całego ogromu miłości mej, ty nie znasz... nie domyślasz się nawet... Ty nie masz pojęcia jaki ogień roznieca się w mych żyłach, kiedy oddycham wonią twoich włosów... kiedy drogich rączek twoich się dotykam...
— Pawle, nie patrz tak na mnie.
— Dlaczego?
— Zdaje mi się, jakoby oczy twoje mnie paliły...
— Przeciwnie pozwól by wzrok mój utonął w twojem spojrzeniu... — W źrenicach moich promienieje właśnie cała potęga miłości jaką odczuwam dla ciebie... Alicyo, ożyw się, kochaj mnie jak ja ciebie! — rzekł pan de Nancey, którego szał ogarniać zaczął nareszcie.
Porwawszy obie ręce Alicyi, gwałtownie pociągnął ją ku sobie.
— Pawle... oh! Pawle — wyjąkała dziewica — błagam cię, puść moje ręce... nigdy ich tak nie ścisnąłeś...
— Bo nigdy sam na sam z tobą nie byłem, w nocy, przy zamkniętych drzwiach, gdzie nikt podsłuchać nas nie może... gdzie wszelka niespodzianka wprost jest nie możliwą... — Czegóż się lękasz Alicyo? — czy czułość moja nabawia cię strachu? — Czyż jutro mężem twoim nie zostanę, i panem? Panem! oh! nie, niewolnikiem raczej!... niewolnikiem miłości, przykuty na wieki do drobnych nóżek mojej najdroższej?...
— Lecz dziś, jeszcze nie jutro.
— Zaledwie kilka godzin rozdziela nas od niego... i cóż to znaczy? — Czyż to prawo uświęca małżeństwo? Nie! miłość!... my już połączeni jesteśmy z sobą, bo się kochamy...
— Pawle, nie ściskaj mnie tak, błagam cię... Puść, ah! puść mnie!
— Alicyo, czy ty nie słyszysz bicia mego serca? — czy nie rozumiesz jego mowy? — nakłoń swoje, by mu równą siłą odpowiedziało...
Paweł dokonał pierwszej części czarnego swego dzieła. Druga sama z siebie stawała się, jeżeli nie łatwą, to przynajmniej możliwą do uskutecznienia.
Należało nakłonić młodą dziewczynę do opuszczenia domu przededniem. — Pan de Nancey, dla dopięcia celu, był bez litości. — Dał do zrozumienia swojej ofierze, że do niego już wyłącznie należała, że odtąd do nikogo więcej należeć nie może. Jakkolwiek wystrzegał się dać jej poznać właściwą przyczynę dla której małżeństwo ich stawało się niepodobieństwem, to wszakże uwiadomił ją, że takowe na czas jakiś dla nieprzewidzianych powodów odłożonem być musi! Nie zataił również przed nią, że w oczach świata została zgubioną, i że aż do dnia w którym będzie mógł cześć jej przywrócić, niepodobna aby pokazywała się na oczy swoim krewnym, w których domu zamieszkiwała... Nieszczęsne dziecię uwierzyło ślepo w to wszystko. — Była kobietą, a kobiecy instnykt mówił jej, że istotnie była zgubioną, jakkolwiek nie wiedziała na prawdę co się do jej zguby przyczyniło.
Ileż tam szlochań, ileż tam łez popłynęło! — Potem nastąpiło ciche poddanie się.
— Powiadasz że należę do ciebie... — szepnęło dziewczę — wziąłeś mnie... niech i tak będzie, strzeż że mnie teraz!... Uprowadź gdzie chcesz... wszędzie udam się za tobą...
— Ah! ileż mi złego wyrządzasz... a jednak ja cię tak kochałam...
W tej to właśnie chwili napisała, pomimo oporu pana de Nancey, list, który pani Laféne miała znaleść w kilka godzin później na gierydonie, w sprofanowanym tym pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.