Przejdź do zawartości

Kochanek Alicyi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Pożegnanie.

Mała Alicya rannym była ptaszkiem, jak wszystkie prawie młode dziewczęta, które większą część życia przepędzają na wsi.
Budziła się co dnia w porze, w której ptaki rozpoczynały wesołe swe pienia pod jej oknami.
Pomoc panny służącej przy skromnej tualecie jaką zwykła była nosić, przeszkodą była jej raczej niż pomocą, to też ubierała się sama, sama czesała swe piękne włosy, i zbierała je na szczycie głowy dla upięcia w oryginalny, a ładny sposób jaki opisaliśmy wyżej; — potem udawała się do ciotki którą zastawała jeszcze w łóżku, a uścisnąwszy ją zwykle serdecznie na dzień dobry, rozmawiała przez chwilę, poczem wychodziła na ogród, zrywała kwiatki, rozrzucała okruszyny chleba jakoteż rozmaite drobne ziarna, swym przyjaciołom szczygłom, czyżykom i raszkom, które trzepocąc skrzydełkami latały jak drób chowany za nią.
Tego jednak poranku pani Laféne z wielkiem spostrzegła zdziwieniem, że zwyczajna godzina odwiedzin jej siostrzenicy minęła, nie zaniepokoiło jej to jednakże.
Prawdopodobnem było, że Alicya w przeddzień ślubu za wiele myślała co odebrało jej sen z wieczora, a skutkiem czego zasnąwszy nad ranem, nie mogła się jeszcze rozbudzić.
Dobra kobieta zadzwoniła na pannę służącą.
— Widziałaś już pannę Alicyę:? — zapytała.
— Nie pani, jeszcze nie. Czy mam uprzedzić panienkę, że pani życzy sobie z nią mówić?
— Nie, nie trzeba jej budzić. Ubieraj mnie.
Pani Laféne oddała się w ręce garderobiany ze zwykłą sobie powagą, i powolnością jaka towarzyszyła jej zwykle.
Dopełniwszy tualety podług najświeższej mody frankfurtskiej, uniosła perską portjerę, przeszła mały pasażyk łączący pokoje jej z mieszkaniem siostrzenicy, i weszła do sypialni młodej dziewczyny.
Nie zastała tam nikogo a okna szczelnie były pozamykane, chociaż wesołe słońce jesienne kokieteryjnie zaglądało w szyby.
A przecież Alicya lubiła przedewszystko świeże powietrze i światło słoneczne.
— Zwykle wychodząc z łóżka, jeżeli tylko dopisywała pogoda, otwierała najsamprzód okna.
— Dziwna rzecz! pomyślała pani Laféne; dokąd ona pójść mogła?... dlaczego nie przyszła powiedzieć mi dzień dobry? Zaniedbała tego po raz pierwszy od lat dziesięciu? Ah! jak ta miłość przewraca głowy młodym dziewczętom! Zaledwie serce mocniej uderzy, już zapominają o nas, a przecież my tak te niewdzięcznice kochamy.
Po krótkim owym monologu, zacna kobieta odsunęła rygiel u okna, co wywołało szczebiot pomiędzy ptastwem wyczekującem na zwykłe swoje śniadanie, które im co dnia sypała szczodra rączka ich przyjaciółki a nachylając się za okno, trzykrotnie zawołała:
— Alicyo!... Alicyo!... Alicyo!...
Świeży i wdzięczny głos ukochanego dziecka nie odpowiedział wcale.
— Dziwna rzecz! — powtórzyła pani Laféne, która zaczynała się już obawiać na seryo. — Gdzie ona może być? świece paliły się przez całą noc... Gdyby nie to iż wiem, że żadne nieszczęście miejsca mieć nie mogło, obawiałabym się! — Oj! usłyszy burę za ten mój niepokój.
Dobra kobieta powróciła na środek pokoju, a w tem wpadł jej w oko list na gierydonie żałożonym książkami i albumami. Zbliżywszy się, wzięła list do ręki.
Podpis skreślony drżącą ręka, nosił adres: „Dla kochanej cioci.“
— List dla mnie... — szepnęła pani Laféne porwana śmiertelną trwogą, której towarzyszyło nerwowe drżenie — pismo mojej siostrzenicy! — Dlaczego pisze do mnie?... co pisze...?
Chcąc się dowiedzieć, trzeba było przeczytać: — Ciotka Alicyi rozdarła kopertę i rzuciła okiem na papier, który ją miał oświecić.
Zaledwie przebiegła na pierwsze wyrazy, zbladła jak mara, zachwiała się, a czując usuwający się grunt z pod nóg swoich padła na krzesło, trzymając ciągle fatalny list w ręku.
— Nie... nie... rzekła głośno, jak któś mówiący przez sen, — nie... to niepodobna... źle czytam... źle rozumiem... stracę zmysły... to niepodobna... to być nie może... Za chwilę zrozumiem lepiej, i sama śmiać się będę z mojego przestrachu.
— Ah! wyjąkała nareszcie, — więc prawda! — Boże! Boże! Boże!
Powstała z osłupiałą miną, a chwiejąc się co krok, doszła tak do głównego korytarza wiodącego na pierwsze piętro.
— Otworzyła drzwi, wsparła się na klamce by nie upaść, i rozpaczliwym głosem zawołała:
— Poprosić pana gdzie on jest?
Kamerdyner nadbiegł.
— Proszę pani — rzekł patrząc ze zdziwieniem na zmienioną do niepoznania twarz swej pani, — pan wyjechał rannym pociągiem do Frankfurtu, jak zwykle...
Chrapliwe łkanie wydobyło się z piersi pani Laféne.
— On opuścił mnie także!.... szepnęła. — Jestem więc samą, zupełnie samą! — O! ja nieszczęśliwa!...
Puściwszy klamkę, która jedyną dla niej była podporą, runęła ciężko na korytarz, jak gdyby rażona apopleksyą; list jednak pozostał w jej kowulsyjnie zaciśniętych palcach.
— Pani bardzo chora? — Pani umiera! — wołał wystraszony kamerdyner. — Na pomoc! na pomoc!
Pokojowe zbiegły się.
— Na miłość Boską! rzekła jedna z nich, pani umarła!... Oh! nasza dobra... kochana pani!
Pani Laféne, nieruchoma podobną była istotnie do trupa.
Ludzie jej, ubóstwiali ją. — Ogólny wybuch ubolewań brzmiał dokoła niej, a przerażenie wszystkich było tak gwałtowne, iż nikt nie myślał o niesieniu jej ratunku.
Ona podniosła się do połowy, i dziwnym głosem jakby z pod ziemi wychodzącym szepnęła:
— Nie umarłam... ja umrzeć nie chcę!... Powinnam żyć! Wody... octu... prędzej!...
Pospieszono z wypełnieniem rozkazów. Po upływie kilku minut biedna kobieta odzyskała całą przytomność. Poczem kazała zaprządz konie i odwieść się natychmiast do Homburga. Postanowiła jechać do Frankfurtu pierwszym pociągiem jaki się tam udawał.
W dziesięć minut później powóz toczył się doliną, w której Alicya przed kilku tygodniami wykryła martwe ciało Pawła de Nancey przeszyte szpadą Gregorego.
Pani Laféne odczytywała jeszcze przez drogę fatalny list, którego każde słowo raniło jej serce.
Oto treść tego listu wypisanego charakterem niepewnym, nieczytelnym prawie, który dostatecznie zdradzał nieład myśli, i obłęd nieszczęśliwego dziewczęcia:

„Kochana ciociu i najdroższy wuju?“

„Przebaczcie, przebaczcie mi... — Nie złożeczcie waszej biednej Alicyi którą kochaliście tak szczerze, a która miłuje was całą duszą... Oh! tak całą duszą, i nie wątpijcie o niej pomimo to co się stało... błagam was o to.
„Zegnam was... odjeżdżam, i to na zawsze...
„Nie mogę pozostać dłużej pod waszym dachem... Jestem zgnębioną... — Zgubioną!... Nie rozumiecie tego... I ja również... ale wiem, że zgubioną jestem... Pod spojrzeniami waszemi umarłabym ze wstydu... Zresztą on chce abym z nim jechała,., a jest panem... jest moim panem...
„Uprowadza mnie. — Dokąd?
„Nie wiem... — Nie starajcie się dochodzić tego. — Zabronił mi pisać do was... ale błagałam usilnie, i piszę... Czy papier ten skropiony memi łzami?...
„Odchodzę ztąd nieszczęśliwa i zrozpaczona... Serce mi pęka... Za co tak cierpię, nie wiem; lecz niezawodnie winną jestem... Kto upada jest winnym, a ja upadłam!... Bóg ukarze mnie za nieznany błąd jaki popełniłam... Już mnie karze, bo cierpię okropnie... Nie przeklinajcie mnie... Boskiej i waszej klątwy zarazem znieść bym już nie mogła...
„Powraca... muszę kończyć... Opuszczam ten dom... Pozostawiam w nim swoje szczęście... moje, serce moją duszę... — Cóż mi już dziś potem?
„Powiada, że mnie przywiezie tu na powrót, lecz nie mam żadnej nadziei.... a zresztą, czyżbyście zechcieli przyjąć mnie jeszcze!... Oh! jak ja was kochałam!... jak kocham jeszcze!...
„Żegnam!... żegnam!... żegnam was!...“

Alicya, wasza Alicya.“

W miarę odczytywania rozpaczliwego tego listu pani Laféne co raz mniej rozumiała, umysł jej plątał się coraz bardziej.
Nieustannie powtarza sobie na kształt monotonnego ruchu wahadła w zegarze:
— Co to ma znaczyć?... Dawano mu ją przecież, po cóż ją wykrada!... Nazajutrz miał ją poślubić, a dziś hańbi ją tak nielitościwie!
Któż jest ten człowiek?...
Powóz zatrzymał się przed dworcem kolei żelaznej.
Pociąg co tylko miał odejść.
Pani Laféne nie pomyślała nawet o przystąpieniu do kassy, i kupienia biletu, lecz znajomi urzędnicy widząc błędny jej wzrok, i chód niepewny a raptowny jakim odznaczają się zazwyczaj waryaci, zrozumieli że musiało zajść coś nadzwyczajnego, i nic nie mówiąc wpuścili ją do wagonu pierwszej klassy.
Pociąg ruszył. Podróż jakkolwiek krótka, wydała się wieczystą, biednej kobiecie.
Wysiadłszy z wagonu w Frankfurcie, wsiadła do dorożki, i kazała zawieść się do domu handlowego swego męża.
Czcigodny kupiec znajdował się właśnie w towarzystwie jakiegoś pana o poważnej powierzchowności, niezmiernie zadowolonego z swojej osoby, u którego widniała zaczepiona o guzik od podróżnego paltota, czerwona wstążka niezwykłych rozmiarów.
Czytelnicy domyślają się zapewne, że był to Lebel Givard.
Pan Lafene widząc wpadającą do siebie jak piorun, żonę, wydał okrzyk zdziwienia. Jedno spojrzenie jednak wystarczyło aby zdziwienie ustąpiło miejsca przerażeniu.
— Jakież nieszczęście, — nieprawdaż? wyjąkał.
— Tak... nieprzewidziane, najstraszniejsze ze wszystkich!, To mówiąc podała mu list Alicyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.