Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I ja również, — odparł negocyant ściskając obiema rękami czoło, — to oszaleć można!
— Cóż się stało mój stary przyjacielu, — ośmielił zapytać Lebel Givard. Gdyby nie obawa niedyskrecyi, chętnie podzielałbym twoje zmartwienie.
— Straszny cios w nas ugodził — odrzekł pan Laféne — a niebawem, przestanie on być niestety, dla kogokolwiek tajemnicą. Córka brata mojego, dziecię naszego serca, na które zlaliśmy najsłodsze uczucia, w którem tyle pokładaliśmy nadziei, opuściła dom nasz tej nocy...
— Jakto? sama!
— Oh! nie sama! z człowiekiem którego kochała, i to właśnie jest tak dziwne i pojąć się nie dające! Człowiek ten miał ją nazajutrz poślubić!... Tak nazajutrz!... właśnie ciebie chciałem poprosić na jednego ze świadków...
— Ależ to niesłychane rzeczy, nieprawdopodobne.
— Niesłychane! nieprawdopodobne, potworne! Co mogło popchnąć do podobnego czynu człowieka, w którym tak ślepo pokładałem zaufanie? Co za szatan skusił go do tego? Muszę się dowiedzieć! Będę go ścigał!... Odbiorę mu porwane dziecię! Wyzwę! Zabiję! On młody, a ja starzec prawie! lecz mam sprawiedliwość po sobie. W krwi hrabiego de Nancey obmyję honor shańbionego mego domu!
Lebel Givard zadrżał.
— Hrabiego de Nancey? — powtórzył z wyrazem osłupienia.
— Pan znasz tego nikczemnika — zapytał gwałtownie pan Laféne.