Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga piąta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Immanis pecoris custos, immanior ipse
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Immanis pecoris custos, immanior ipse.

W roku 1482 Quasimodo dorósł; — za staraniem Klaudyusza Frollo, swojego opiekuna, który zawsze bawił się naukami, został dzwonnikiem przy katedrze Panny Maryi.
Z czasem jakiś niepojęty urok przywiązał dzwonnika do kościoła. Podwójnie oddzielony od świata, tak przez urodzenie, jak swoją brzydotę, zaklęty w tem podwójnem kole, którego przestąpić nie mógł, biedak przywykł widzieć świat cały w murach kościelnych, które go przyjęły pod swoją ochronę. Kościół Panny Maryi był dla niego w miarę dojrzewania jajem, gniazdem, domem, ojczyzną, światem.
Recz pewna, że był pewien rodzaj tajemniczej harmonii między tą istotą a gmachem. Kiedy był jeszcze małym i czołgał się jak kłębek pod ciemnemi sklepieniami, zdawał się być ropuchą, która lubi żyć w wilgotnych kamieniach muru.
Później, kiedy wdrapał się machinalnie na wieżę, uwiesił się dzwonu i w ruch go wprawił, Klaudyusz Frollo, jego ojciec przybrany, cieszył się, jakby jego syn pierwszy wymówił wyraz.
Tak więc powoli, rozwijając się w murach katedry, żyjąc w niej, śpiąc, nie wychodząc z niej nigdy, wcielił się w nią niejako, stał się do niej podobnym, jakby częścią jej nawet. Jego wystające kości harmonizowały z kątami gmachu: rzec można, że przybrał jego formy, jak ślimak przybiera kształt skorupy. Była to jego jama, jego mieszkanie, jego skorupa. Pomiędzy starym kościołem i nim była jakaś tajemna sympatya, równie lubił go, jak ślimak swoją skorupę. Mury katedry były jego skorupą.
Nie potrzebujemy uprzedzać czytelnika, aby literalnie nie brał naszych porównań; zbytecznem też jest mówić, jak bardzo się przywiązał do murów katedry. Mieszkanie to bardzo mu dogadzało. Nie było w niem głębokości, w którąby się nie spuścił, nie było wysokości, na którąby nie wstąpił. Bywały zdarzenia, że wdrapywał się na sam szczyt fasady, posuwając się po rzeźbach, które mu służyły za stopnie. Wieże, po których się czołgał jak jaszczurka, tak wysokie, tak groźne, nie trwożyły go wcale, ani też odbierały przytomności. Widząc jak go przyciskają do siebie, jak jest z niemi poufały, rzekłbyś, że je poskromił i ułaskawił. Skacząc, czołgając się, wisząc nad przepaściami olbrzymiej katedry, stał się podobnym do małpy, kozy dzikiej, dziecka kalabryjskiego, które pierwiej pływa, niż chodzi, wprzód igra z morzem, niż mówi.
Zresztą nietylko ciało zdawało się uformowane według kształtów katedry, lecz nadto jego umysł. W jakim stanie była ta dusza? Jak się urobiła, jaka formę przybrała pod tą osłoną dzikiego życia? Trudno to określić. Quasimodo urodził się jednooki, garbaty, kulawy. Z wielką trudnością i cierpliwością Klaudyusz Frollo nauczył go mówić. Lecz jakiś fatalizm był przywiązany do biednego podrzutka. Dzwonnik w czternastym roku postradał słuch, bo dzwony rozbiły mu bębenek: jedyne wrota, jakie mu natura na świat otwarła, i te przeznaczenie zawarło.
Duszę biedaka ciemna noc otoczyła — nieuleczalna melancholia opanowała jego duszę, jak niekształtność ciało. Dodajmy, że głuchota uczyniła go niemym, albowiem, nie chcąc się narażać na śmiechy, skazał się na wieczne, że tak powiemy, milczenie. Związał dobrowolnie ten język, który z taką trudnością Klaudyusz Frollo w ruch wprawił. Stąd poszło, że, ilekroć chciał mówić, język jego był tak zdrętwiały i niewprawny, jak brama, której zawiasy oddawna zardzewiały.
Jeżeli teraz zechcemy wniknąć w duszę Quasimoda przez ową korę twardą i gęstą; jeżeli możemy zapuścić się w głąb tej chorowitej organizacyi; jeżeli wolno nam spojrzeć z pochodnią na te nieprzezroczyste organy, wyprowadzić z nich jakie światełko ducha i rzucić je na duszę ukrytą w głębi jaskini, znajdziemy ją zapewne karłowatą, zmalałą, jak u więźniów w Wenecyi, starzejących się w pakach kamiennych.
Rzecz niezawodna, że i dusza niezupełna w niepełnem ciele: Quasimodo czuł zaledwie ślepo kołacącego się ducha. Wrażenia przedmiotów połamały się wprzódy, nim dobiegły do niego. Mózg jego był szczególnym ośrodkiem, a wyobrażenia wychodziły zeń pokrzywione.
Stąd tysiące złudzeń optycznych, stąd mylne sądy, stąd urojenia niedorzeczne i szalone.
Pierwszym skutkiem tego nieszczęsnego organizmu było fałszywe rozumienie otaczających go przedmiotów. Świat zewnętrzny wydawał mu się dalszym, niż innym ludziom.
Drugim skutkiem nieszczęścia była złośliwość. W rzeczy samej był złośliwym, ponieważ był dzikim; był dzikim, albowiem był brzydkim. Miał logikę w swojej naturze, jak my ją mamy.
Nadzwyczajnie rozwinięta siła była nową przyczyną złośliwości. Malus puer robustus, powiedział Hobbes.
Będziemy niesprawiedliwi, gdy powiemy, że złość była mu wrodzoną. Pierwszy stawiając krok pomiędzy ludźmi, uczuł się odepchniętym, wzgardzonym — głos ludzki był zawsze dla niego pośmiewiskiem, albo urąganiem. Rosnąc, tylko nienawiść widział około siebie. Przejął się nią i stał się złośliwym. Ujął za broń, która go raniła.
Odwrócił twarz od ludzi — i katedra wystarczała mu do życia. Była ona pełna marmurowych figur świętych, królów — ludzi, którzy nie wyśmiewali się i patrzyli nań, jak na wszystkich. Inne posągi, jako to, potworów i czartów, były doń podobne, więc się ich nie lękał. Święci byli jego przyjaciołmi i błogosławili go, potwory były to podobne mu istoty. Dlatego rozmawiał z niemi, dlatego całe dnie z niemi przepędzał i kochał je. Gdyby go kto zeszedł był przy nich, uciekłby jak kochanek spłoszony.
Katedra była dlań nietylko towarzystwem, ale światem, ale całą naturą. Nie marzył o innych kwiatach, jak o jej jasnych i pięknych szybach, nie szukał innego cienia, jak jej chłodnych kamieni, innych gór, jak jej kolosalne wieże, innego oceanu, jak Paryż huczący pod jej stopami.
To, co najwięcej ukochał w swojej ulubionej matce, co mu najwięcej kołysało duszę, co go czyniło najszczęśliwszym — były to dzwony. Kochał je, pieścił się z niemi, rozmawiał i rozumiał je — od sygnaturki aż do największego dzwonu dla wszystkich szczególną miał czułość. Dzwonnice były dlań jak trzy wielkie klatki, w których wychowane przez niego ptaki śpiewały tylko dla niego. Przecież te same dzwony ogłuszyły go, lecz matki najwięcej kochają dzieci, przy których najwięcej ucierpiały.
Prawda, ich głos jeszcze tylko mógł słyszeć i z tego względu największy dzwon był mu najulubieńszym; przekładał go nad wszystkie inne, ilekroć brzmiał w uroczyste święta. Dzwon ten nazywał się Marya. Był on sam w wieży południowej z bratem Joanną, mniejszym, zamkniętym w mniejszej niż jego klatce. Dzwon ten był nazwany od imienia kobiety, żony Jana Montagu, który go katedrze darował. W drugiej wieży było sześć innych dzwonów, a nakoniec sześć małych zajmowało dzwonnice nad oknem, wraz z dzwonem drewnianym, w który od południa Wielkiego Czwartku aż do południa Wielkiej Soboty dzwoniono. Quasimodo miał więc piętnaście dzwonów w swoim seraju, jednak dzwon Marya był mu najmilszym.
Trudno wypowiedzieć jego radość w dnie uroczyste. Kiedy astrolog powiedział mu: „Idź“ — wstępował na dzwonicę prędzej, niż kto innyby zeszedł. Zadyszany wchodził pod wielki dzwon, patrzał nań przez chwilę z zamiłowaniem, przemawiał do niego i głaskał jak konia, ktorego ma puścić w drogę. Po pierwszych pieszczotach przywoływał pomocników, będących na niższych piętrach wieży i kazał zaczynać dzwonić. Poruszono serce dzwonu... Quasimodo drżący nań patrzył, a pod nim drżała podłoga. — Dzwoń! — wykrzykiwał z niepomiarkowaną radością. I zabrzmiały wszystkie dzwony; wieża zatrzęsła się, belki, kamienie, wszystko drżało. Dzwon rozigrany wychylał swoją paszczę to w tę, to w ową stronę Paryża, a dźwięk jego rozlegał się na cztery mile wokoło. Quasimodo stawał przed otwartą paszczęką, oddychał jego tchnieniem i z przyjemnością patrzył na ów język żelazny, który mu cosekunda głosy w ucho podawał. Był to jedyny wyraz, jaki mógł dosłyszeć, jedyny ton, który mu przerywał wieczne milczenie. Był swobodny wtedy, jak ptak na słońcu. Nagle jakaś wściekłość go opanowywała: oko jego błyskało i, jak pająk, czatujący na muchę, rzucał się na swój ulubiony dzwon. Wtedy, zawieszony nad przepaścią, miotany z dzwonem na wszystkie strony, chwytał spiżowy potwór za uszy, obejmował jego koronę nogami i jego ruch swoją siłą powiększał. Tymczasem wieża skrzypiała, a on krzyczał i zgrzytał zębami, włosy rude najeżały się okropnie, pierś wzdymała, oko roziskrzało, i rzekłbyś, że to jest upiór, straszydło, okropny centaur, połowa człowieka — połowa dzwonu.
Obecność tej nadzwyczajnej istoty ożywiała niepojętem tchnieniem całą katedrę. Zdawało się, tak przynajmniej twierdził zabobon, że on poruszał odwieczne jej kamienie i że posągi i pomniki tchnęły pod jego okiem. I w rzeczy samej katedra zdawała mu się ulegać, słuchała jego głosu i była napełniona Quasimodem, jak jakim swoim geniuszem. Rzekłbyś, że nim oddychał ogromny gmach, bo on był wszędzie i mnożył się na wszystkich jego punktach. Jużto z trwogą na najwyższej wieży widzieć było można czołgającego się karła, wlokącego na czterech łapach, przeskakującego nad przepaściami — był to Quasimodo, wykręcający gniazda ptasie. Jużto usiadał w najciemniejszym kącie świątyni, patrzył po jej ścianach i rozmawiał z niemi: to był Quasimodo myślący. Jużto, uczepiony na linie, poruszał dzwon i, głowę wzniósłszy dogóry, słuchał jego głosu: to był Quasimodo dzwoniący na Nieszpory albo na Anioł Pański. Często w nocy widywano potworną istotę, jak drapała się po gzemsach wież, albo po koronkowej balustradzie: i to był garbus od Panny Maryi. On był przyczyną, że cały kościół, jak mówili sąsiedzi, przybiera jakiś fantastyczny urok, coś nadzwyczajnego, strasznego: słyszano szczekanie psów, trzask kamieni, szczęk oręży, — i inne tym podobne krążyły brednie. Kiedy w dzień Bożego Narodzenia dzwoniono na Pasterkę, taki cień był roztoczony na fasadzie, że lud z trwogą wchodził do kościoła. Wszystkiego tego przyczyną był Quasimodo. Egipt uważałby go za bożka świątyni, — średni wiek nazwał szatanem.
Dla tych, którzy wiedzą, że kiedykolwiek żył Quasimodo, katedra Panny Maryi jest martwą. Czuje się, że coś zniknęło. Ciało niezmierzone i próżne; to szkielet; duch ją opuścił i puste zostało miejsce. Jest to czaszka, w której widać, że były oczy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.