Kniaź Patiomkin/Akt Czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Kniaź Patiomkin
Wydawca Księgarnia D. E. Friedleina
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.
(Wieczór na pokładzie. Morze świeci złocistymi wężami wśród mrocznych głębin.
Namiot żaglowy zakrywa widok na pancernik.
Na kłębie lin zwiniętych siedzi zamyślony Lejt. Szmidt. Maszt opancerzony rzuca fantastyczny widmowy cień
.)

Lejt. Szmidt: Więc przyobiecujesz, że tej nocy zginie wszystko?
Cieniu w głębinie — ty jesteś wieszczych Pan tajemnic — i wszystkie łańcuchy fal trzymasz w swojem ręku.
Wyspowiadać się, o Morze? wejść w twoje głębiny? jakie ty dobre — ciągniesz mnie, ty stara odwieczna zbrodnicza Matko! Ławicom ryb, kiedy się trą — ludzie sprawiają ohydną rzeź — potem w parafialnym kościołku odprawiają mszę za szczęśliwy połów. Cmentarzu ryb i okrętowych szczątków!
Kocham Cię — niepojęta mroczna dolino wielkich łez.
Milczenie!...
Nie tym skrzypcowym jękiem — ale Gaurizankarem zapładniać twoje myśli falujące, obojętne, złe —
piorunami załachotać, abyś doznało śmiechu najgłębszych zagadek.
O, już nie słów —
ale pogardy — gardzić tobą — tak, jak ty mną.
Jestem duch zwierzę! Chciałbym się tarzać w namiętności, jak wieloryby w morzu — ich miłość — jest to widowisko potworne, zdaje się, że morze dostaje wściekłości.
I chciałbym, jak fakir indyjski w grocie nad Oceanem, lub jak nasz święty Sergiusz stać w ciasnem skalnem wyżłobieniu wyspy nad polarną wyjącą Ładogą —
i patrzeć w tę Otchłań, której jest imię Żelazna Nicość.
Wszvstko, co jest, niema celu. Wszystko jest w przeznaczeniu. Wszystko być musi. Nikt nie jest odpowiedzialnym.
Morze, w nocy obłędnej, burzliwej, zagnałbym wszystko co żyje w twe tonie — i tam wciągałbym wielkiem zaklęciem — jak łowca dusz — kto tu jest — dyabeł?
(Widać wspartego o maszt opancerzony Nieznajomego.)
Głos: Dusz łowca.
Leit. Szmidt: Może to echo odbiło się od żelaznej wieży? Może to obłędu miraż wspaniały — takie widmo Brokenu na głuchej mglistej otchłani życia —
(Nieznajomemu odchylają się szczęki i widać język czarny, wirujący. Leit. Szmidt podchodzi trzęsąc się i palcem próbuje dotknąć umarłego. I wtedy staje się rzecz dziwna: Nieznajomy w spokojnym lodowym tańcu, wirując dokoła masztów i armat, wciąż szybciej i szaleniej — znika w mroku — tylko błyśnienie nagłe — — Leit. Szmidt jakby się zbudził.)
Nie trzeba zanadto myśleć — zapada się w trzęsawy — —
Będzie szkwał morski — chmury mroczne — i to jest coś mitycznego: kawał księżyca krwawego w chmurze wschodzi — niby twarz okrwawionego Sfinksa — —
(Patrząc na wschodzący księżyc)
Mocnem i wiecznem jest tylko zlodowacenie ziemi, zgaśnięcie słońca!...
(Majtkowie wnoszący fotele, podchodzą cicho i znienacka brutalnie uderzając Lejt. Szmidta, śmieją się.)
Majtkowie: Towariszcz... u ciebie się zaczerwieniła, boli — a?
(Lejtenant Szmidt gwałtownym uderzeniem zwala z nóg majtka i wrzuca go do morza — i nagle wydobywszy nóż, staje chmurny i straszny przed gromadą.)
Majtkowie (rzucając linkę tonącemu): Nieładno, Lejtenant — skąd wam wyłażą takie pazury?
Ha, ha! może to na śmierć — bo mówią, że i zając przed śmiercią też mocno drapie pazurami.
(Odchodzą.)
Lejtenant Szmidt: Zbudził się we mnie instynkt walki — będę walczył. Przygotuję plan kampanii —
(Idzie po schodkach do kajuty i znika. Wchodzi .Mitienko.)
Mitienko: Gdzie jest Golgota? chciałbym nie widzieć nic — tylko patrzeć w morze zbawienia! — — Wejdę na krzyż — tam w miłości gnieździe nie wyśledzi mię nikt — —
(Wdrapuje się na maszt i znika.)
(Rozlega się muzyka — wchodzą majtkowie — twarze ich brunatne pasiaste koszule — jeden z nich śpiewa i gra na cymbałkach, inni na trąbach i skrzypcach — tłum zasłuchany — komitetowi poważnie zasiadają na fotelach, rozkładając mapy na stole, maszynę do pisania i wielkie napisy płócien, rozciągniętych na ramie: Wolność — Równość — Braterstwo! Proletaryusze łączcie się! Niech żyje Rewolucya!)

Śpiew: Wirują zimne fale,
biją o morski brzeg —
latają czajki nad morzem —
rozpaczy pełen ich bieg.
I jęczą wciąż — krzyczą te czajki —
jakiś zatrwożył ich wróg!
ha — rozległy się grzmoty —
dalekich kartaczy huk.
Tam pośród morza szumnego
błyskają krzyże dwóch flag —

walczy z przemocą zwycięską
dumny krasawiec — Wariàg.
Strzaskane wysokie maszty,
pancerz rozleciał się wkrąg,
walcząc z morzem i wrogiem
załoga nie spuszcza rąk.
Pieni się Żółte morze,
bałwanów ciemny gniew —
z wrogich pancernych olbrzymów,
grzmi straszny wystrzału śpiew.
Nasz okręt nagle zamilka —
czajki, zanieście tę wieść —
my w bitwie wrogom nie zdani,
za ruską giniem już cześć.
Przed wrogiem my nie zniżyli,
świętego Andrzeja dwóch flag —
myśmy wzerwali Koriejca —
nami zatopion Wariag.
Widziały czajki śnieżyste,
jak skrył się bohater wśród fal — —
zamilkły armat pioruny —
i morza ścicha już dal —
Błyszczą się zimne fale —
biją o morski łęg —
czajki do Rosyi wracają —
rozpaczy pełen ich jęk.

Rjesniczenko: Muzyka niechaj umilknie. Idźcie stąd. Otwieram posiedzenie Komitetu Wykonawczego. Straż niech tu przyprowadzi oficerów.
Majtkowie: Widzicie, jak się rozsiedli na fotelach. A co, Wasze Błagorodie — nie pogardzicie koźlą nogą — czy tylko już hawańskie? — Jak tu jest cicho — marynarze dotąd boją się mówić głośno w tych miejscach, gdzie siadywała władza. —
Resnieczenko: Sprowadzić tu oficerów!
(wychodzą dwaj majtkowie z gwintówkami)
W kasie okrętowej znaleziono 27.000 rubli i pakiet z 4.000 inżyniera Charkiewicza. Co z nimi uczynić?
Aleksiejew: Wybraliście mnie komendantem, więc ja mam chyba głos: radzę, żeby połowę oddać na koszta rewolucyjne.
Majtek I (z małoruska): Chiba mi złodii?
(Śmiech.)
Majtek II: Rewolucya nie jest kwecem, który zabija — aby kradł.
Aleksiejew: Tak to tak! Kot gdy ma parę godzin i jeszcze błonę na ślepkach — też nie je myszy.
Matiuszenko: Niema o czem mówić. Te pieniądze należą do inżyniera lub jego rodziny i będą mu doręczone.
Werkmajster: Ej oszczędzajcie, oszczędzajcie — przyjdzie potrzeba — okręt wielki — żołądków dużo —
(Wchodzi kilku oficerów pod strażą.)
Matiuszenko: Panowie oficery! Komenda Patiomkina postanowiła zwieść was na brzeg, ale wpierw niż to wykonać — ona poruczyła nam zwrócić się do was z pytaniem — czy nie zechce ktobądź z was przyłączyć się do powstawszych marynarzy i razem z nimi stanąć za świętą sprawę wyzwolenia wszystkich narodów od przeklętego ugniotu carskiego rządu żeby zwyciężyć albo umrzeć za swobodę — jak to postanowiła komenda!
Aleksiejew: Oficerowie z dobrowolnie przyłączonej Wiechi i nasi — proszą żeby ich puścić na ląd. Trzeba im zapłacić.
Majtkowie: Niech będą radzi, że wynieśli głowy całe z naszej paszczy.
Aleksiejew: To nie pora na żarty, ja sądzę. Im należały się pensye zaległe. Wszak przed chwilą słyszałem, że rewolucya nie kra — nie jest dawnym systemem. Ja chyba mam głos? radziłbym, żeby połowę całej sumy przeznaczyć na wierzycieli.
Majtkowie: Ha, ha — oni nam kiedy co zawierzyli!
Matiuszenko: Miejmy tę satysfakcyę, żeby panom oficerom dać po sto rubli.
Majtkowie: Miejmy!
(Matiuszenko rozdaje storublówki.)
Matiuszenko: Na szampańskie wino — bo do nich nie wypada mówić — na wódkę.
Majtek: Wódka po rządowemu nazywa się też wino, to na jedno wyjdzie.
Oficer: Zdrowo powiedziane — ruski człowiek lubi prawdę.
Oficer II: Kto mnie rozmieni 500 rublową?
Majtkowie: Oho, ten bogaty — nie przyjmie —
Oficer II (ukazując gestem rąk do siebie): Ręce są tak, a nie — tak. Powiedziano w Ewangelii: rękę, która sobie nie bierze — odrąb. Co mnie się z prawa należy — czemu nie brać?
Matiuszenko: A jakże, i Panu się należy 100 rubli. To tak, jakby wszystkim rozdać kopnięcie, a Pana oszczędzić.
Riesniczenko: Oficerowie nas dawniej znieważali, nie odpłacajmy im takimże sposobem. To nie przystoi Wielkiej Młodej Rosyi.
Oficer III (mrucząc): Ażeby prędzej już od tej śmierdzącej kanalii. Nawet nas siadać nie proszą.
Oficer I: A mnie oni teraz zaczynają się podobać. Ano, spróbowaćby tak teraz dać któremu opleuchę. Wyzwałby na pojedynek, jak równy z równym —
Oficer IV: Daj spokój — to jest najdumniejsza arystokracya — Dyogenesy ze sankiulotów.
Aleksiejew: Ja muszę jednak was prosić o większą sumę. Mam żonę na lądzie — pisała, że jest w ciąży — potrzeba mi gwałtem 1000 rubli. Nie odmówcie, kochani towarzysze. Różnie z człowiekiem bywa.
Matiuszenko: Wy chcecie zatem dziesięć kopnięć? Ja jestem za tem, żeby dać.
Aleksiejew: Ot tobie krzyż, nie mogę obejść się bez tych pieniędzy. (Wyciąga chustkę i ociera się.)
Majtkowie: Kiedy płacze, to widać potrzeba.
(Riesniczenko daje mu banknot.)
Ale pamiętaj, abyś wysłał pieniądze i sam wrócił, bo ty musisz okręt wieść — zaprzysiągłeś.
Aleksiejew: Sam dobrze wiem.
(do odchodzących oficerów półgłosem)
Mam genialną idejkę — posyłam do rządu memoryał.
Oficerowie (też cicho): Liczymy na pański takt. Admirała usposobimy dla pana życzliwie.
(Odchodzą.)
Matiuszenko: Wróćcie się panowie. Zapomnieliście —
Oficerowie (wracają): A — może być — jeszcze w rachunkach —
Matiuszenko: Należy komitet wykonawczy Wielkiej Rosyjskiej Rewolucyi pożegnać.
(Oficerowie chmurzą się.)
Czy wy ludzie? czy tylko manekiny zardzewiałe w atmosferze przesytu i dymu, kart i kobiet i wina!! Dla prostego człowieka macie tylko poniżenie?
W jedną noc traciliście to, co na was zapracowało ludzi tysiące.
I za to jeszcze pięściami biliście po twarzy.
Koszuba: My byliśmy zmuszeni jeść zgniłe suchary i ohydnie zgniłe mięso, podczas gdy oficerowie obżerali się różnymi jadłami i pili zagraniczne wina.
Przed oczyma naszymi urządzali ciągłe hulanki — gdy nas obrońców ojczyzny — morzyli głodem.
Nas szczuli, szczuli systematycznie — i mówiąc otwarcie, doprowadzili do stanu dzikich zwierząt.
Zanim poznaliśmy socyalizm — chcieliśmy ten pancernik rozbić na skałach, przerżnąwszy łańcuchy u steru — ten sposób walki był niegodny — ale cóż było zrobić? Nasz okręt zmienił się w pływające więzienie.
Zamiast zebrać nas w wolnym czasie — porozmawiać — jakiemi morzami idziemy — jakie okręty u innych — choćby u wrogich Japończyków — to słyszymy tylko —
Majtkowie: To już minęło!
Koszuba: Tak — słyszeliśmy swołocz, dureń, bałwan — a to mówiąc, kuli nas pod zęby. Przecież od takich słów lub od opleuchi nie zmądrzejesz. Trzeba być ostołopem, żeby tego nie rozumieć. Wszystkie osły zdaje się powinny by to nareszcie pojąć.
Nie zajrzeli nawet będąc dyżurnymi — do kuchni. Wciąż tylko oglądali burty mosiężne, które tak musiały błyszczeć, jak czarcie oko.
Oficerowie: My z mordercami rozmawiać nie możemy.
Koszuba: Tak? a ty gorszy — ty Kain.
My przecież znaliśmy się pod Cuszimą —
Byli tam majtkowie Król i Suslienko w karcerze „za bunt“. To z rozkazu tego tu oficera postawiono ich w łańcuchach przy baszcie, kiedy Japończycy kartaczowali okręt. I rozerwało ich tak, że nikogo nie można było poznać — leżały tylko nieforemne okrwawione kąski mięsa.
Kiedy nasz pancernik Osliabia tonął — i w nim już zabulgotała woda — wszyscy z dzikiem wyciem rzucili się na pokład —
Boże mój, jak zawyli wtedy ranieni w lazaretach! Ci, którzy zdrowi, od razu zmięli ich sobie pod nogi — i wydobywając się na wierzch, niemiłosiernie deptali.
Riesniczenko: Nie wspominajmy już tych bied — Koszuba.
Koszuba: Nie, to musi być raz wypowiedziane — oficerowie wiedzieli, że w maszynowych oddziałach było 250 ludzi zamkniętych pancerzowymi płytami w czasie boju. Te można było odkrywać tylko z góry. I ci żywcem pogrzebani krzyczeli, żeby im kto otworzył wyjście —
każdy zbawiał tylko siebie.
Ja miałem oderwane palce u obu rąk.
Temu oficerowi mówię: tam jest dwa i pół set ludzi w tem żelaznem więzieniu. On mnie pchnął —
Oficerowie: Możemy już iść?
Rjesniczenko: Teraz już nie.
Koszuba: Kto ma wyobraźnię — niech ujrzy położenie tych ludzi. Przy wywracaniu się pancernika w górę sterem — oni polecieli wszyscy głowami w dół — a za nimi — zabijając ich, poleciały wszystkie żelazne przedmioty, które były źle przyczepione. Wszystko zagruchotało — zaszumiało — zatrzeszczało... Elektryczne światło od razu zgasło, tworząc nieprzebity mrok. Ale główne maszyny i potem jeszcze tworzyły robotę, krusząc i przecierając wpadających w nie ludzi na drobne kawałki. Wodą te zakryte oddziały nie zapełniły się od razu — i oni długo tam jeszcze byli żywi. Jaki szatan mógłby wymyśleć takie piekło, jakie już zrobione jest przez ludzi?
Majtkowie (do oficerów): — — Krwiopijcy — co wyście przedsięwzięli? Zginąćby wam wszystkim ze świata Bożego!
(Oficerowie stoją z głowami opuszczonemi.)
Koszuba: Pancernik leżał już na boku, a z rur jego wciąż jeszcze nie przestawał wychodzić dym — który się rozścielał nisko — jakby od kainowego całopalenia.
Kapitan (dotąd milczący): Tak — ja jestem winien — sprawiedliwość i Rosya chcą, abyście mnie rozstrzelali.
Matiuszenko: My zaczekamy innego sądu na was. Przez Rosyę przeszliście z ogniem i z nahajem, zasiewając rodzinne miasta i wsie trupami i zgliszczami. Ludzka myśl, przystosowana do wszystkiego, nauczyła się już obejmować to, co wydawało się dawniej nieobjęte.
Dla najbardziej jednak nierozwiniętego umysłu jest teraz jasne, że bezmierne przestępstwa władzy nie dają się wyrazić żadnem kryminalnem prawem, i nigdzie jeszcze nie jest napisana ta kara, która ich czeka.
Możecie iść.
Kapitan: Pozwólcie słowo. Nasze pokolenie całe było zgniłe. Mszczą się na nas grzechy sodomskie i nieprawdopodobna dzika rozpusta od najwcześniejszej młodości. Ilu najszlachetniejszych młodzianów zginęło z chorób i występków, którym niema miana! Przez wszystkie domy publiczne Kilu, Hamburga, Brestu, Hawru, Spezii, Lizbony, Manilli i Yokohamy — szła za nami śmierć —
i ostatnią szaloną orgię sprawiła nam w wodach mrocznych Cuszimy.
Zatopić na dnie oceanu historyczne dzieło Piotra Wielkiego i razem z niem może losy Rosyi — to, jak chcecie, panowie — jest ciężko. Domagam się dla mnie śmierci. Mnie już nie tłómaczy młodość.
Oficer I: I dawniej i zawsze u nas tak było. Historycy nie mogą nawet opowiadać szczegółowo, jak ohydne były obyczaje XVI wieku u nas, a potem Katarzyna, a potem kadeckie korpusy — — Można sobie kazać strzelić w łby — to nikomu nie zaszkodzi, ale cóż pomoże? (Do majtków.)
A myślicie, że wy jesteście lepsi? „Rusi jest’ wiesielie piti“.
Jeżeli wierzyć uczonym — dziedziczność przekazuje się na dwadzieścia pokoleń.
Ciało i duch wasz też nie jest trzeźwy.
Wszystko w was jest zatrute z momentu poczęcia. Wszyscy macie skrofuły i usposobienia karamazowskie — pijaków.
Taż sama gniewliwość, toż samo zapomnienie w chwili najważniejszej, taż sama maligna myśli.
Czy daleko zapłyniecie z waszym pancernikiem Rewolucyi? Mnie się zdaje, że do pierwszego portu, gdzie jest wielki lupanar i wódki w bród. Płyńcie ludowi Argonauci; szczerze was błogosławimy na drogę.
(Odchodzą.)
Inżynier Kowaienko: Ja z wami. Ja pieniędzy nie brałem na drogę — i jestem z tych, co nad Rosyą płaczą.
(Zakrywa twarz. Milczenie wśród majtków. Wielu ociera rękawem łzy.)
Dr. Golenko: Ja teraz ani tu, ani tam — jabym rad, — pozwólcie mi przysłuchać — przejąć się duchem rewolucyi — —
Rjesniczenko: Posiedzenie trwa dalej. Wyborcza komisya do zarządu ekonomią okrętową donosi, że potrzeba sto tysięcy pudów węgla, dwa tysiące ton wody słodkiej — chleba pudów tysiąc, mięsa dwieście. Na to pieniędzy nie starczy. Przyjdzie zdobywać siłą. Czy to nas nie obniży w obliczu Rewolucyi, że staniemy się piratami?
Matiuszenko: Jabym myślał, że najważniejsze na teraz jest uwiadomić robotnicze organizacye i zdecydować plan walki. A wtedy już nie cofać się przed żadną nazwą moralną naszego czynu. Musimy naprzód obronić Odessę.
Koszuba: Miasto całe się burzy.
Ludzie tam stoją jak zakochani na brzegu — i patrzą z radosną wiarą w dal ku morzu, myśląc, że wszystko nagle się zmieniło i armaty nasze od razu wywrócą to, co należałoby dziesiątkami lat i tysiącami ofiar zdobywać. Nie zawiedźmy tej wiary.
Nikiticz (z owiązaną głową wnosi na plecach trupa): W mieście wojsko zwierzęco morduje — bosiaki odbijają już pakhauzy — piją koniak wiadrami, wina drogie i likiery — a gubernator Nejhardt wypuszcza ich przeciw Żydom.
Ja wracam z pogrzebu — i świadczę, po żadnym królu tyle łez nie wylano, co po naszym drogim towarzyszu. Zdradziecka władza pozwoliła na pogrzeb — a gdy wracaliśmy z cmentarza — ostrzeliwali nas — i zabito kilku marynarzy —
wśród bezliku publiczności wymordowanej.
Nie mogłem wam donieść wcześniej — leżałem na brzegu omdlony pod ciężarem tego, który konał na mem ramieniu.
Koszuba: Trzeba czynu wielkiego jak niedola tej ziemi, głębokiego jak groby naszych ofiar (ukazuje morze).
Matiuszenko: Zasypmy kartaczami forty — wysadźmy na ląd żołnierzy — szturmem wziąć kazarmy —
Riesniczenko: Nie mamy na to oficerów.
Koszuba: Naznaczmy z pośród siebie.
Aleksiejew: Tylko bieda, że takich jak wy nikt nie będzie słuchał. Oficerowie muszą być lub muszą wydawać się istotami wyższej rasy — spełniającymi wolę niedosiężnego prawa.
Werkmajster: A to, co my tu uradzimy — to tyle, co kupa mielących języków na jarmarku.
Aleksiejew: Nasz pancernik wogóle za dużo mówi.
Kozak: Zmienił sia w bałagan. Treba strelać, ot co.
Zwenigorodzki: Nasz pancernik zmienia się w wielki sąd nad Rosyą. I wara obniżać wielkie znaczenie słowa.
Napiszmy proklamacyę do całego cywilizowanego świata —
Zwróćmy się z zaklęciem bratniem do żołnierzy i Kozaków.
Kto umie na maszynie pisać?
Inżynier Kowalenko: Ja mogę.
Dr. Golenko (ciągnie go za połę): E, nie umiecie — zrobicie jeszcze błąd — i puls nieprawidłowy — o, to źle.
Jako lekarz, zabraniam inżynierowi Kowalence sforsowania — jest słaby na serce — choć on o tem sam nie wie. (cicho) Naco wy to robicie?
Inżynier Kowalenko: Ja robię tak jak podpowiada moje sumienie.
Piszmy.
Kozak: Ho, ho — jak starii Kozaki do sułtana? Tylko ostroumnie — i nie zabudźcie mamy.
(Inżynier siada na uboczu i pisze — Zwenigorodzki układa odezwę — schodzą się majtkowie, tłumem oblegają komitet.)
Majtkowie: Teraz już będzie Wielki Bój. Pancernik wpoi we władzę uszanowanie dla naszych żądań.
Aleksiejew: Pozwólcie mi zabrać głos. Rozsądek nie powinien być wykluczonym z działań terrorystycznych. Mówicie, że pancernik jest potęgą. Takby się zdawało. Kosztował dajmy na to 30 milionów — ma grube pancerze — armaty 320 milimetrowe, całą armię ludzi —
ale ja wam odpowiem na to ciekawym memoryałem — to — będzie niedługo znane i w Petersburgu — i w świecie całym.
Daję mu tytuł „Zguba pancernika“.
Majtkowie: Wilhelm Ton zawsze myślał o tem, jakby zgubić pancernik.
Koszuba: Długo przewracaliście w kajucie Wilhelma Tona, nie wiedziałem, że to były wasze studya.
Aleksiejew: A tak, moje! (ukazując zeszyt): Zestawiłem tu w licznych faktach, jak pancerniki z tysiącem ludzi w trzy minuty znikały pod wodą.
Tym mikrobem, który zabija olbrzyma, jest statek podmorski, lub nawet dobrze rzucona zwykła torpeda.
A my wiemy, że rząd rosyjski posiada w Sebastopolu podmorskie statki — Francya przysłała niedawno kilka! torpedowce i pięć pancerników idą z admirałem Wiszniewieckim. Możemy oczekiwać znienacka napadu. Umyślnie podkreślam znienacka. Pancernik, który oświetla reflektorem morze dla zbadania, gdzie są torpedowce, tym samym ukazuje miejsce ściśle, gdzie sam jest
Więc jest niebezpieczeństwo jeszcze większe, niż być w ciemności —
Majtkowie: A my wciąż reflektorami oświecamy!
Aleksiejew: Zły stan torped japońskich łagodził efekt wybuchu — jednakże pod Cuszimą pancerniki nasze otrzymywały jakby uderzenie potwornego młota — zaczynały się chwiać — woda bulgotała dokoła — aż utworzyła się na miejscu okropnie krzyczących ludzi jedna ponura lejowata wirująca jama.
Majtkowie (niespokojnie): My wiemy co to znaczy wyczekiwać torpedy. Jechaliśmy z eskadrą Rożdiestwienskiego. Za każdym statkiem handlowym, za każdym przylądkiem — w każdej mgle wyczekiwaliśmy torpedowca.
Aleksiejew: Torpedowiec w swym biegu podobnym do nietoperza — a bystrym jak kula — przybliżał się w nocy — a nawet za dnia, wprzód nim armaty do niego wycelowano —
To nas doprowadzało do obłędu.
Co innego pierś z piersią spotykać się — ale gdy torpedowce błądzą jak widma —
Koszuba: Więc niech mię Bóg skarze, cóż za wniosek — że mamy się bać — my, przed którymi drży miasto!
Aleksiejew: Drży? bynajmniej! Wszakże podczas pogrzebu strzelano do was i zabito już kilku marynarzy! A co do okrętu, każdy fort może nas ostrzeliwać olbrzymiemi armatami, a my nic mu zrobić nie możemy. Jedynie bezbronne miasto zamienić w kupę gruzów — i pogrzebać z garścią Kozaków setki niewinnych — to możemy.
Maszynista: Dodajcie, że kotły już źle funkcyonują, z powodu napełniania ich wodą morską, która zostawia osad.
Aleksiejew: A, tak? Dla oczyszczenia ich trzeba zajechać do specyalnych doków — na to jest tylko jedna rada — i muszę wam donieść, że obmyśleliśmy już w trójkę z inżynierem Kowalenko i doktorem Golenko, gdzie najlepiej nam się schronić —
Inżynier Kowalenko (zdala): Ja nie uznaję już tego tryumwiratu.
Aleksiejew: Ale gdy mieliście wolny sąd i opinię, to wybraliście z nami drogę jedyną — do Rumunii.
Tłum: Tam przetrwamy, zanim nam dadzą amnestyę.
Koszuba: Padlece, my do walki — a oni po amnestyę.
Tłum: Ty masz na twoich rękach dowód żeś walczył, i co z tego? wzięli cię do niewoli, a Osliabia z 700 ludźmi utonął.
Nie daj Boże w nocy nagle uczuć, że okręt miażdży się od torpedy.
Aleksiejew: Was kilku chce tyranizować nas wszystkich! Posłuchajmy co mówi naród!
Tłum: Do Rumuńskiej respubliki!
Inżynier Kowalenko: A czy naród wie, że w Rumunii jest królestwo, że prawa portowe żądają wydania oficerów na wojennym okręcie, że nie pozwolą nam prowiantować?
Tłum (tłum padając na klęczki): Batiuszki, zmiłujcie się — choćby do Turcyi, byle daleko od tych brzegów.
Werkmajster Birdiukow: U mnie jest znajomy w monasterze na górze Afon: tam ugoszczą nas rybami i winem. Wstańcie, riebiata, w kotłach się pali — wykręcimy tylko ster.
Matiuszenko (dobywa rewolweru): Kto jeszcze jest za rewolucyą?
(Błyskają rewolwery i noże.)
Aleksiejew: Komitetowi mają broń, jak na lądzie żandarmi! i w naszem ręku może się za chwilę znaleźć.
Werkmajster: Nasze hasło większe: Car i Boh! Dajcie nam wódki!
Majtkowie rew. I my za Carem, ale konstytncyjnym — i my za Bogiem, który nie, trzyma się wódką —
Aleksiejew: To wy spytajcie za pomocą równego tajnego bezpośredniego głosowania — czego chce większość? czy ona chce być tarczą dla niewidzialnej pod morzem płynącej żmii, której ukąszenie tworzy wybuch wody spienionej wysoko ponad kominy?
Tłum: Do Rumunii! my nie dźwigniemy rewolucyi i całej Rosyi — nikt nas nie podtrzyma — zginiemy tu — lada chwila ktoś może wysadzić arsenał —
Aleksiejew: Ja sam dawno to uważam — na okręcie jest jakby zapach tlejącego lontu.
Rjesniczenko: Oskarżam praporszczyka Aleksiejewa — że sieje popłoch — to jest karane statutem wojskowym.
Aleksiejew: A, więc wy zachowaliście statut wojskowy? powinniście wtedy zająć bardzo wysokie posady — tam na masztach. —
Mitienko (z góry niewidzialny): Tu jest wyzwolenie. —. (Majtkowie niemieją — w przerażeniu najwyższem rozlega się krzyk)
Tłum: To umarły —
(Poczynają uciekać, depcąc i tworząc kupę ciał. — Jęki — pasowania — pięści bijące — przekleństwa.)
Aleksiejew (biega, zacierając ręce): Doskonale, nie daj się Birdiukow, — a ty, feldwebel Żurawlew, jakoś nie szanują cię —
Inżynier Kowalenko: To nikczemność!
(Chwyta go za bary i zaczynają się przepierać. — Okrzyki: Zdrada! — Bij kramołę! bij żydowskich sług! — Wchodzi Lejtenant Szmidt — w najwyższem zdumieniu patrzy — i nagle zdejmuje z Aleksiejewa trąbkę — daje sygnał boju: ostry donośny dźwięk. Cała wataha zrywa się na równe nogi.)
Lejtenant Szmidt: Wy tu zabawiacie się atletyką — wolni rosyjscy obywatele! a ja na aparacie bezdrutowym przejąłem wiadomość, że idzie na was admirał z flotą.
Majtkowie: Zgubieni! —
Bronić się! — Do armat!
Lejtenant Szmidt: Idzie pięć pancerników i niewiadoma ilość torpedowców.
Może widząc gotowość do boju — przyłączą się do was niektóre okręty, a może i cała eskadra.
Majtkowie: Aleksiejew mówił, że niema elektrycznych celowników — że dopiero jutro w Odesie kupimy —
(Lejtenant Szmidt ogląda armaty.)
Aleksiejew (zmieszany): Możemy ich i tak nastraszyć.
Inżynier Kowalenko: Prowadzicie nieuczciwą grę —
Aleksiejew (cicho): Nie chcę powiększać winy tych ludzi. Gubicie mnie.
Inżynier Kowalenko: Winą jest dać się zatopić jak szczury.
Lejtenant Szmidt: Pancernik jest w doskonałej bojowej gotowości — i niczego mu nie brak. (Do Aleksiejewa.) Wy tu jesteście komendantem, proszę wydać hasło boju od siebie.
(Aleksiejew gra w rożek — pokład nagle się oczyszcza z ludzi — namiot wyniesiony — widać morze dokoła — armaty mocą elektryczności poruszają się — i celują — oddział wojska w bojowym szyku na znak Matiuszenki schodzi w dół. Zewsząd odzywają się bębny i surmy.)
Lejtenant Szmidt (do Aleksiejewa): Każcie zakryć pancerzami wejścia do maszyn.
Aleksiejew: Oni będą strzelać — oni mnie zgubią — co ja mam uczynić?
(Płacząc, rzuca się w objęcia inżyniera Kowalenki.)
Inżynier Kowalenko: Możesz pan iść poprostu do dyabła!
(Aleksiejew odchodzi.)
Lejtenant Szmidt: Telegrafuje nam admirał:
„Złoci czarnomorcy — my ciężko zasmuceni waszym postępkiem — czego wy chcecie, nierozumni?“
Majtkowie (przy armatach, śmieją się): No, jak nas pozłacają — to zwycięstwo mamy już w czapce. Musi być niepewny swoich.
Lejtenant Szmidt: Pokład oblewać wodą, aby się nie zapalił od pękających granatów. Już widać. Płynie pięć pancerników, jeden minowiec, pięć torpedowców. To jest coś fantastycznego! gdyby z rewolweru wypalono — odpowiedziałyby 350 armat i wybuchłyby kilkadziesiąt torped.
Tu podpływa Gieorgij. Chciałbym, żeby który z was przemówił do tamtych marynarzy.
Matiuszenko (bierze tubę): My wolny okręt — przyzywamy wszystkich ludzi kochających Rosyę, aby strząsnęli jarzmo!
Krzyk z morza: Niech żyje wolność!
Lejtenant Szmidt: Gieorgij wyszedł z rzędu, przyłącza się do nas — Sinop waha się — Gieorgij semaforem sygnalizuje o pomoc!
Matiuszenko: Szalupę tu — warta za mną — pomóżmy Gieorgiu załatwić się z oficerami.
(Okręt Gieorgij podpływa tak blisko, ze marynarze podają sobie ręce. Matiuszenko i kilkunastu ludzi z gwintówkami wskakuje na pokład Gieorgia.)
Matiuszenko: Aresztujemy oficerów — kto z nich się ruszy — zginie.
Doktor (z łysiną, w okularach): Słuchaj — czego ty chcesz?
Matiuszenko: Ja nie twój „słuchaj“, źle wychowany człowieku.
Doktor: Słuchaj, dobry bracie!
Matiuszenko: Ja nie dobry brat dla was. Jeśli chcesz mówić zemną — zdejm swoje galony, staniemy się równymi!
Doktor: Chwilę mi poświęćcie, a nie będziecie żałowali. Było raz ciało. To ciało miało głowę — ręce — nogi. I zbuntowały się nogi, mówią: poco my będziemy nosić tę próżną — próżniaczą głowę? I rzekły ręce: poco karmić będziemy tego próżnego żołądek — chcę mówić — tego żołądka próżnego — próżniaczego.
(Śmiech majtków.)
Tak i wy przeciw władzy.
Marynarze: Ha, ha — czyta nam bajkę dla dzieci. — Trzebaby tobie powiedzieć prawdę o szubienicy.
Lejtenant Szmidt: Admirał z innymi okrętami odpłynął.
Majtkowie (do Szmidta): Towarzyszu, odpowiedźcie wy temu doktorowi na jego bajkę.
Lejtenant Szmidt: Odpowiem mu nie bajką, ale smutną prawdą. Nasze wiary są tak, jak nasza stara eskadra: ładnie pomalowane, ale na złudzenie oka. Są to tratwy przedhistoryczne, a jak mówią młodzi oficerowie o tych okrętach: zdarte kalosze.
Szkielety ich napełnione są więcej gipsem niż stalą — zatopią się przy pierwszem uderzeniu.
Widzicie, dlatego uciekał Admirał.
My tylko jesteśmy okrętem nowej mocnej konstrukcji, który wie, że trzeba iść naprzód, kiedy wszystko zmienia się dokoła niego.
My jesteśmy okrętem ludowych Argonautów — z nami tęskni, z nami się łączy — z nami walczy wszystko, co Rosya ma bohaterskiego, co nie zostało jeszcze zduszone od lat 150 w kazamatach i na Sybirze.
(Od brzegu straszny głuchy jęk. Wbiega:)
Agitator Feldman: Słyszycie — ten krzyk tysięcy:
Ratujcie, braaacia!
tam pali się port — weźcie szkła — tam czarni maleńcy ludzie zrozpaczeni, biegną w płomieniach — wybuch za wybuchem — wszystkie oleje i spirytusy w ogniu. Zapala się morze — tak wiele wylano tam nafty, smoły i spirytusu!
Patrzcie — czarni ludzie rzucają się w gorejące morze i tam spalają się.
Tam zapala się drewniana rampa.
Zapaliły się parostatki.
I to jest coś niemożliwego! patrzcie — tam strzelają —
ten bezdarny i tchórzliwy Nejhardt, który przez dzień cały nie zrobił nic, aby uprzedzić pożar —
ludzie bez przeszkody schodzili w dół — bez przeszkody upijali się maderą i likierami — bez przeszkody niszczyli towary, rzucając w morze — w strasznem obłędnem milczeniu —
on nie posłał tam ani jednego żołnierza — ani jednego stójkowego; policya — w mieście na górze mordowała niewinnych mieszczan. Lecz kiedy w dole — w porcie ludzie upoili się — zbezsilnieli, — gdy ich objął płomień — wtedy tylko zeszli się żołnierze i zaczęli strzelać. — To zemsta! strzelają wciąż, jak deszcz sypią się kule.
Majtkowie: Prowadź nas do walki!
Lejtenant Szmidt: Unikajmy walki bratobójczej — ogłosimy Zgromadzenie ustawodawcze!
(Do siebie.)
Tak jakbym nędzarzowi choremu zapisał maderę i bażanty! Widzę ździwienie w ich oczach —
opuszcza mię moc —
cóż ja im powiem? Tam są w mieście wszyscy, których kocham.
Zostaje tylko straszliwy bój —
wzdrygam się —
Mnie nie wolno im dać tego hasła — mogę sam zginąć —
lecz muszę mówić: ani jednej kropli krwi więcej!
Zły instynkt dałby mi moc porwania tych ludzi.
Z mojem uczuciem nieczynienia złego, muszę w chwilach najwyższych kryć się — i milczeć.
Majtkowie: Czego milczysz? ty Wódz rewolucyi — może ty już zaprzedany? Miałeś iść ku wyzwoleniu całej Rosyi —
(Przystawiają mu lufy gwintówek.)
Matiuszenko: Czy wy oszaleli? Ten człowiek jest wyższy ponad wszelkie podejrzenie. Jeśli chce milczeć — niech milczy. Jeśli chce nas wieść — niech wiedzie. Jego duch zwycięża za nas.
(Majtkowie cofają się.)
Lejtenant Szmidt: Zaiste, muszę dzisiaj urodzić się nowym człowiekiem. Trzeba mi strasznej mocy — nie oglądania się ani na górę ośmiu ewangielicznych błogosławieństw, ani na krzyk nienawiści klasowej. Trzeba mieć postępową moc Piotra Wielkiego, miłość do wszechnatury Gotamo Buddy —
Morze, ty mi daj wspaniały rozmach swej dziewiątej fali, która zatapia stary psujący się okręt!
Majtek: Płynie tu paropław z węglami!
Krzyk zdala: Chaj żyje Potiomkin!
Majtkowie: Chaj żyje swoboda!
Krzyk zdala: Chaj żyją powstawszy marynarze!
Majtkowie: Chaj żyje roboczy naród!
(Wchodzi tłum robotników ze sztandarem, lokaje herbowi niosą na tacach podarki, mieszczanie dźwigają chleby i wory z mąką — wyróżniają się dwie damy: Tina i pułkownikowa Sablina.)
Lokaje: To od gubernatora.
Matiuszenko: Do morza!
Birdiukow: A właśnie, że nie! oho!
Inni: To jakiś grzeczny człowiek. Strzelał do tłumu, bo musiał, ale z nami chce być w zgodzie.
Lokaje: Nasi państwo kłaniają się pięknie i pytają kiedy odjedziecie?
Matiuszenko: Cóż za hańba — my właśnie wyślemy im odpowiedź gardłem 140 armat. (Do Aleksiejewa): Komendancie, cóż wy tu stoicie? Chyba już teraz nie lękamy się zaatakować miasto, mając prawie eskadrę pod sobą.
Aleksiejew: Każdy tu rządzi —
(Odchodzi niechętnie.)
Mieszczanie: To nie kradzione! to nie od bosiaków kupowane, jak towary gubernatora — bogaci państwo targowali się u złodziejów o każdą sztukę jedwabiu i każdą beczkę madery. Tu są nasze łodzie — w nich mąka, chleby i kwas do picia.
Majtkowie: Biedni wy — sami od ust odejmując — wygłodniali od strejków — tu widać, kto jest bratem.
Birdiukow: Mieli co przywozić! Fu, ty czort! Kto tu zechce jeść takie źle pieczone chleby? rekiny wam podziękują.
Robotnicy: Dla nas i taki chleb za drogi, wierzcie nam.
(Śpiewają, znosząc węgle worami):

Wielka nasza fabryka stoi
między zielonymi lasami —
z kominów czarnych dym się roi,
i dzień i noc pod niebiosami.
Powietrze wstrząsają świsty,

wszechwładną mocą pary —
rzucamy wioskę, leśne jary, —
idziemy gdzie dym nieczysty.
Idziem wbrew woli w straszny mrok
ognia, żelaza — w grom kowadeł —
tam roślin życia ginie sok,
tam w pełni wieku tracim wzrok —
pierś rzęży bez pól — i bez radeł.
Jak wielu nas — jak wiele rąk —
nad stali jeziorem huczącej,
olbrzymi tętni parowy drąg —
i wszystko zgrzyta, ryczy w krąg —
tylko robotnik milczący.
Widziałeś kiedy łzę u powiek,
na twarzy bólem shartowanej?
widziałeś, jak w piekle stoi człowiek —
i kuje własne kajdany —
i broń — na powiększenie własnej rany?
Czerwone szyny wężami syczą —
nagle robotnik przebity jest nimi:
konając w męce — słuchaj, jak ryczą
stalowe złe olbrzymy:
„Ty wykupienia dźwigając krzyż —
„w kłamliwej życia pomroce —
„patrz, oto już giną więzienne moce —
„z mogiły wstaniesz — w świtach — na wyż!

(Majtkowie wzruszeni ściskają się z robotnikami — nastrój uroczysty — delegaci wskakują na burty i na armaty — tworzy się naraz kilkanaście mównic.)
Krzyki: My — Proletaryat — — My esery — witamy — wymordowanie oficerów. — My was znać nie chcemy!
(Anarchiści rozwijają czarne chorągwie.)
Armaty w lewo — armaty w prawo! Miasto zmusić, aby się ubrało w czarne flagi! — Złaźcie z armat — one są poświęcone dla sprawy ludu! —
Panowie, my tu jesteśmy wojennym okrętem i wolnych nie uznajemy. —
Na co ta surowość — wytoczmy parę beczek, niech się ludzie napiją i ugadają — — Pysznie — szatańska karuzel — Postawić gilotynę! Ha, ha — wywożą kradzione kufry na ląd — Nie mylicie się: prędzej wam rząd wybaczy kradzież, niż rewolucyę! — Zebrać cały naród i zapytać czego chce?! — Ja widziałem tej nocy wilkołaka! — mnie zabili żonę i dziecko —
Niechże się już raz wyleją rzeki krwawe — a potem, albo zwycięży Proletaryat —
(przerywają mu)
i wtedy wrócimy do stanu dzikich hord stepowych —
(mówca)
i wtedy nastanie powszechna sprawiedliwość —
(przerywają mu)
i ty będziesz gubernatorem —
Głos od wody: Zdorowo, riebiata!
Majtkowie: Jaki tam czort?
Głos od wody: Pozwólcie na wasz okręt wstąpić!
Majtkowie: Kto wyście?
Głos od wody: Żandarmi i Jewo Priewoschoditielstwo — gubernator.
Majtkowie: Czego chcecie na naszym pancerniku?
Głos od wody: Chcemy śledztwo zrobić o tem co zaszło.
Matiuszenko: Aha, śledztwo — zaraz — nakierujcie tu reflektory — Warta, na górę!
(Widać pokład innego okrętu — na wzniesieniu gubernatora, za nim żandarmów.)
Jeden z delegatów: Przepraszam, gdzie tu są pewne miejsca? Niema tu jakiego zejścia pod pokład — a, dziękuję, dziękuję — —
(Znika.)
Gubernator: Biedny, pracujący narodzie! okłamali cię żydowscy rewolucyoniści. Oni chcą utworzyć swoje żydowskie państwo.
Już Pismo święte ich przeklina, bo jak wśród zwierząt jest cały gatunek drapieżnych — tak i żyd: w nim niema nic ludzkiego.
Dlatego ich niszczą.
Nie można wyliczyć zbrodni żydowskich — a także odwetów ze strony eksploatowanych narodów.
Walka z tym wewnętrznym wrogiem jest wprowadzeniem sprawiedliwości socyalnej!
Żydzi w Bobrujsku podeptali ikony, w Kiszyniowie wyrzucili psom prosforę, w Wilnie na cmentarzu orzekli, że niema Boga!
A oto w Mińsku niektórzy żydzi doszli do takiego rozwścieklenia, że chwytali karabiny zębami — i w tymże czasie krzyczeli: Co to za potworność! pogrom! rozbój!
Mnóstwo żołnierzy patrolu było okrwawionych!
Już Katarzyna II Wielka chciała ich wyżąć i mówiła:
„a jeśli okaże się u nich moneta złota, albo efimki — to za one dać im miedzianymi pieniędzmi.“
Całe narody giną od nich.
Żydzi zgubili Polskę, a teraz przyszła kolej na Rosyę.
Feldman: Ja chcę przemówić słowo.
Gubernator: Jak ty śmiesz — o wilku mowa — a on tu wyje!
Majtkowie: Niech mówi — takie jemu dobre prawo, jak i tobie.
Feldman: Jarzyło słońce; miękkim jedwabiem błękitniało niebo; jak marmur czyste było letnie powietrze.
Lipy kwitną. Niebo zapada wzwyż i rozszerza się bez końca i kresu. Aromatem kwiatów napojone powietrze; ono pieści i nawiewa piękne sny.
A na ulicach banda rozbójników czyni swe krwawe dzieło; wesołą jest uczta ich; tak pachnie im krew; mocniej upaja ich niż wystałe w piwnicach wino — —
Na ulicach wesoło — świąteczne twarze, świąteczne głosy. Sołdaci kłują bagnetami i śmieją się — i dowcipkują ze służącemi —
Chuligany ciągną z jakiegoś domu rzeczy i znajdują tam — skarb — żyda, kryjącego się żyda!
Tu, dawajcie go tu! — Szum, dźwięczne głosy, ciekawe spojrzenia.
„Towarzysze, młotka! — Kto ma młotek!...
Jest! — Raz, dwa, raz i dwa! Tak, ot tak!“
Strumyczek — maleńki strumyczek krwi — ze strumyczka wychodzi para.
Subtelna robota! Zobaczcie, może on jeszcze nie zdechł? Podjąć go i rzucić!...
Skąd ona się wzięła? z domu? z piwnicy? z ciemnej dziury? Z dzieckiem u piersi ona stoi na dworze; ona stoi i nie rusza się z miejsca; lecz i gdzież ma iść? Wszędzie zgon — z góry i z dołu — na prawo i w lewo — Nie patrz na niebo: tam niema dla ciebie łaski; nie zwracaj się ku ziemi — ona ci nie da zbawienia; nie wzywaj do ludzi — oni nie usłuchają twego głosu.
Gubernator: Dość tego bredzenia. Rozmawiając z prezesem kijowskiego sądu — rzekłem mu — że teraz jest też Inkwizycya. Czasy się nie zmieniają, ludzie zostali i zostaną tymi samymi, tylko sposoby zmieniają się — i zamiast maczug — za przykładem żydów — będą użyte bardziej wycywilizowane sposoby mordowania — —
Majtkowie z komitetu: Nie słuchajmy go.
Tłum: My wiemy, gdzie nasz wróg —
niech nam tylko Car Ojciec da amnestyę —
my pokażemy się! my oczyścimy ziemię ruską z wszelkiej kramoły. Won żydów. Won rewolucyonistów!
Matiuszenko: Warta, skierujcie Mauzery na tych panów z orderami.
Słuchajcie, żandarmi! Szable do wody rzucić, bo zaraz strzelimy.
Majtkowie: Wydłużyły się blade twarze jak koniom.
Odpinają pendenty — o, plusk!
Matiuszenko: Rzućcie rewolwery do wody.
Majtkowie: O, plusk.
Matiuszenko: Rzućcie ładownice do wody. — A teraz do domu!
Gubernator: Wiedzcie, że telegram od Cara przyszedł — obiecuje miłościwymi słowami, wszystkim przebacza i obdziela ziemią — lecz nie wolno dalej, już dosyć rewolucyi. Omyjcie się z krwi —
Tłum: Już dosyć — mówi Car — i my to czujemy —
Matiuszenko (wychwytując karabin, mierzy do gubernatora): Kacie! krew masz na duszy swojej, a my tylko na ręku. Won!
(Okręt gubernatora odpływa. Homeryczny śmiech majtków — inni ponuro milczą.)
Werkmajstrzy: Jeszcze droga powrotu dla nas otwarta. Świętość służby my naruszyli — ale to wiadomo, Car dla siedmiu zabitych oficerów nie każe rozstrzelać 800 ludzi.
(Żołnierz bez nóg wlokący się po ziemi.)
Żołnierz: Naczalstwo wszystką siłę zabrało nam, wszystką wolę! Patrzcie, co ze mnie zostało! Kadłub haniebny, który pełza w niedoli.
Lecz ja nie płaczę.
Mówię wam: rzućcie jedno słowo — a ja tymi ot rękoma zaduszę te potwory.
Majtkowie: On biedny nie może dojrzeć, że już odpłynęli.
(Podsadzają go.)
Aleksiejew: Wynosić się stąd, wolni — anarchiści włażą do armat, wy nam uszy zapełniacie jękiem albo programami — a miasto całe na nas oczy wytrzeszcza, jakby nie widziało czego lepszego. Tu należy zrobić każdemu swoją robotę. Wy, policyanci — bierzcie się do tłumu, — tłum niech idzie do roboty, a jak będzie co gotowe — wstaniemy wszyscy, jak jeden mąż.
Tłum: Idźcie stąd, poszli — dosyć tych bredni.
Robotnicy (śpiewają odchodząc):
Nie, dłużej czekać nie można. My długo milczeli.
Cierpliwość ma swój kres. Zburzymy ten loch.
Męczymy się od wieku w martwej, dusznej celi —
Nam duszę przeżarł wstyd, nam się wydziera szloch.
Już głazy wyją na ulicach — i łamie się ochrana —
Rosya się pali cała od bólu i płomienia —
a na jej piersi podwójna dyszy rana —
Krwawy Port Artur, mandżurskie złopalenia.
Co robić nam? na trwożne rozprawy
nie będziem tracić sił. Już bliski ląd.
My z morza krwi — idziemy w myśli prawej
na wielką drogę, na Ostateczny Sąd.
„Ośmielmy się!“ Wezwanie to nie zdradzi
nas — którzyśmy przeszli już wszystkie Rubikony!
Widzicie — tam na wyżynach się gromadzi
lud — już bije on w najwyższe dzwony!
(W dali istotnie słychać muzykę dzwonów.)
Pułkownikowa: Ja bardzo rada jestem, że widziałam tych ludzi, którzy lada dzień będą drygać nóżkami na szubienicy. Patrz, tę parasolkę ja zanurzałam we krwi ranionych. Ty nie?
Tina: Ja nieraz boję się sama za siebie. Byłam wczoraj u spowiedzi, a dziś brałam komunię — myślałam, że mnie to uspokoi — ale jeszcze gorzej!
Pułkownikowa: No, a cóż twój luby?
Tina: Kiedy my jesteśmy na takich wyżynach — że —
że nie wypada mnie pierwszej zaproponować, a on mnie ma za mieszkankę siódmego nieba — Czy do twarzy jest mi to uczesanie?
Pułkownikowa: Bardzo. Weź tę lornetkę — tam są ciekawe scenki z życia — uroń ją niby nieznacznie — on tu idzie — zobaczysz, zaraz mu się przejaśni w głowie —
Tina (patrzy w lornetkę): Ach, czy to być może — to chyba tylko zagranicą — ach moja złota — moja złota —
Pułkownikowa: Upuść lornetkę.
(Odchodzą. Dzwony wciąż mocniej biją w dali.)
Lejtenant Szmidt: Wszyscy opuszczają ten okręt — co się wydarzyło? — dzwony biją w soborze — potężne, rozgłośne — jakby Iwan Groźny — — a ja przeciw tym dzwonom idę do boju —
Tak, jeszcze nim świt — opanuję miasto —
Tino, jeśli zginę — ty spójrz na księżyc —
ona tu przeszła — unika mnie — chce mi dać pojąć, że muszę spalić mosty —
Walkiryo moja —
zdaje się, że idąc coś zgubiła —
lornetka —
miasto w płomieniach — trzeba się przyjrzeć —
co to — czy ja obłędu dostaję — co to jest? — nagie — ohydne — mężczyzna nagi — i dwie kobiety — i — ależ —
Tina (wchodzi): Czemu jesteś taki zmieszany? ja też nie wiem co się to dzieje — Pułkownikowa ofiarowała mi swoją elektryczną gondolę — ja umiem nią kierować — będziemy tylko dwoje — jak pięknie jarzy się morze — jakie łuny — jakby się wstydziło miłować — czy ja tu czego nie zgubiłam —
znalazłam w cerkwi — i nie miałam czasu spojrzeć w tę lornetkę —
Lejtenant Szmidt: Niech pani weźmie ją —
— nie, — ty nie widziałaś co jest w niej?
Tina: Zaraz zobaczę — (patrzy).
Lejtenant Szmidt: I jakto — mnie —
Tina: Powiem ci wszystko — ja już nie mogę — ja jestem samotna rozpustnica — mnie darowano taki — —, ale ja chudnę — — patrz, ten pasek zlatuje już ze mnie — idźmy stąd — ja muszę noc jedną —
oh, dałabym za to miliony!
Teraz już wiesz wszystko! Ja jestem tak nieszczęśliwa!...
Lejtenant Szmidt (z rosnącem podnieceniem patrzy w mrok — zdaje mu się, ze widzi idącego Wilhelma Tona): Uwolnijcie mnie od tego strasznego nieczłowieka —
(Strach między marynarzami.)
Ja z tobą walczyć będę tu wobec płonącego miasta: tak: tylko dwie myśli żelazne niechaj się ścierają.
Kobieta? biada, kto ją podnosi do powagi swego przeznaczenia! Bądźmy jak morze wiecznie wystarczające sobie!
Tina: Uspokój się — ze mną płyń — wrócisz, gdy zechcesz —
Lejtenant Szmidt: Zbliża się chwila — prędzej mi łódź —
otaczają mnie wizye Groty Błękitnej — straszno mi —
to zbliża się atak mej epilepsyi — niech jej nie widzi nikt —
prędzej mi łódź —
tam ja z tobą Umarły będę rozmyślał nad tem, jak zwyciężyć straszną, obłędną niedolę życia —
(Do widma.)
Ave Caesar, moriturus te salutat. Położę się u Bram nowego życia — słup, do którego ranie przywiążą dla rozstrzelania, będzie granicznym słupem Wolności.
Tina: Odjechał — mam nagrodę za moją szczerość —
Pułkownikowa: Rozumiem twój smutek. To niezwykły człowiek. A siła ducha u mężczyzny jest taką samą siłą płciową, jak czarne wąsy.
Jedziemy.
Mam swoich własnych wioślarzy — i wierzaj mi, że nie są najgorsi.
(Odchodzą. Pułkownikowa odwraca się — i marynarzom pokazuje język.)
Majtkowie: Co to znaczy? pokazała nam ta barynia — o tak!
Matiuszenko (do odpływającego Szmidta): Komendancie, co mamy robić?
Lejtenant Szmidt: Zwyciężyć! — ha!
Matiuszenko: Czemu on krzyknął tak okropnie — i coś ciężkiego uderzyło o dno łódki! Nie widać nic!
(Do marynarzy, którzy wnoszą beczułki i lampiony.)
Co to?
Majtkowie: Nareszcie to wszystko raz się skończy!
(Krzyk z Gieorgia.)
Zdrada! ratujcie!
Matiuszenko: Gieorgij odpłynął — kapitan przy sterze — ludzie krzyczą — nie rozumieją — zdradzają nas — ha!
ognia, ognia do tych psubratów — ślepym wystrzałem — (podbiega do armaty i wystrzela) wracają — opamiętali się — dzięki Bogu — trzeba tam postawić wartę — ha — co to — tam jest doktór Golenko — tam wre bój — kapitan okręt prowadzi mimo — rozpędził go — Gieorgij wleciał do portu — już wrył się w ławicę piasku — leży na boku. Kapitan wyskoczył sam i ukrył się między Kozaków —
Bracia — tam naszych aresztują — biją — wiodą na śmierć!
Aleksiejew (wypada): I nas to samo czeka! będą nas wlekli z morza opalonych pożarem i rannych —
I w nocy wyciągną z więzień przemocą i postawią przed jamy wykopane — lepiej śmierć na morzu!
Zwróćmy ster!
Tłum: Uciekajmy!
Inżynier Kowalenko: Haniebnie opuścić swych towarzyszów? nie! strzelcie kartaczem jednym w te bandy kozackie — dla nich jesteście wciąż fortecą nieprzystępną —
Waryat: Okręt wylatuje w powietrze — uh!!
Tłum: Uciekajmy do Rumunii — gdziekolwiek — tu nas będą zaraz atakować torpedami —
Matiuszenko: Zejść mi stąd wszyscy z pokładu — bo ostrzeliwać was będę mitraliezą.
Ha, kto kieruje okręt na pełne morze?
tam zbiła się gromada — mają topory i karabiny —
o, czemu nas opuścili ludzie umiejący rozkazywać — tu trzeba woli — głosu bezwzględnego —
Majtkowie: Ura — my już na pełnem morzu — chodź bałałajka —
Przynieś tu wiadro wódki — hej — trepaka — Komarinskaja — my już ludzie wolni — płyniemy na morzu —
(Zaczynają taniec.)
Matiuszenko: Kto wam pozwolił?
Majtkowie: Ot, nie widzieli czasem?! Za oficera jest — rozkazywać mu — patrzcie! umyj się poczyściej. A Lejtenant Szmidt —
He? aż dwie za nim przyjechały — już one mu tam nie darują — już teraz pewno poszły na abordaż.
Nam to nie można — a jemu można — co? Nie, dokazujesz, brat! —
Matiuszenko: A wreszcie, czort z wami! Ludzi, którzy chcą być niewolnikami, nie można uczynić wolnymi!
(Podchodzi do dwóch agitatorów, którzy jedynie pozostali na statku i wszyscy trzej wyrażają swą rozpacz niemą. Muzyka gra polkę — gruby feldwebel Żurawliow tańczy — inni grają w gorodki — gryzą arbuziki, piją wódkę.)
Muzyka i śpiew:

Sprawa nasza pod Arturem —
wzięła obrót zły —
Oku — Nogi — Kamimura
gryzą nas, jak pchły.
My sąsiadce żółtolicej

chcieli zabrać kusz —
polecę ja wolnym orłem
do błękitnych mórz.
Rozkazali nam od brzegu
płynąć w morski muł —
przepadnij moja tieliego
z wszystkich czterech kół.
I pojechał nasz Makarow
święty obraz z nim —
straszno — straszno mimowoli
wśród nieznanych zim.
Kuropatkin obrażony
że drwi z niego wróg!
widać bies nas wodzi w strony —
krążąc, zbija z nóg.
Lecz Ojama następuje —
nocami i w dnie —
patrzcie, jak bies w oczy pluje,
jak zasypał mnie!

Majtkowie: Ach, cześć tobie — boży ty masz talent — wszystko jakbyśmy widzieli — daj teraz miejsce głupiemu Jałozie!
Jałoza (przebrany za skomorocha): Ruski marynarz wszystko może — aby tylko swoboda i prawda. Proszę o zapałkę —
oto ona: paląca — gdzież to znika? W nosie? nie —
pozwólcie drugą jeszcze bardziej palącą —
gdzież to ona znika? w rękawie — nie!
Pozwólcie trzecią — zapalam — gdzież to ona upadła? — w ucho —? nie —
bo oto mężny ruski marynarz wszystko odda do ostatniej zapałki za ojczyznę — i wszystkie one chcą jeść! aby tylko była prawda i cześć!
i wszystkie one są tu za tym zakorzeniałym grotmasztowym zębem —
(Ukazuje w ustach palące się zapałki.)
Ale ruski marynarz wszystko może — on i odwrotną drogą —
oto ja mam w kieszeni pięciocalowy nabój —
u ruskiego marynarza w kieszeniach dużo wszelkiej obrzydliwości —
i oto —
(Wyciąga gwóźdź.)
i oto wbijam go w maszt — zakładam pętlę z tego rzemienia — i kto chce, abym ja go powiesił — niech wystąpi — a ja ręczę, że będzie zdrów — i nam opowie —
(Przechodzi Kiriłł i Feldman.)
Feldman (ukazując rewolwer): To nas teraz czeka!
Kiriłł: Nie czas jeszcze — widzisz, w naród rosyjski trzeba wierzyć, a on nie zaraz jeszcze dowiedzie tej wiary. Patrz, te niewolnicze mózgi bawią się w szubienicę.
Kiriłł: Co świat musi myśleć o naszym upiornym pancerniku, który pędzi po morzu Czarnem bez oficerów, nie mając żadnego celu, nie wiedząc dokąd wiodą go kierujący sterem ludzie?
Feldman: Torpedowiec 267 idzie wciąż za nami. Niechaj by płynął raczej na przedzie, jak pies wiodący ślepego.
Kiriłł: Dziś rano, idąc na pokład, znalazłem w jednym kątku... okrwawiony palec wraz ze złotym zaręczynowym pierścionkiem.
Matiuszenko (płacząc): Pojąłem teraz, że przekonać ludzi o koniecznej dla nich wolności trudniej jest, niż wyryć tunel w górach!
Aleksiejew: Uciszcie się — tu będziemy przejeżdżali koło fortów — nie palić latarni — pogasić — płyńmy cicho — aby nie dojrzano nas z tych fortów — jeszcze ciemniej — żeby ani iskry nie było widać — i mówcie szeptem! gdzie skomoroch?
(Z ogromnego tłumu marynarzy słychać tylko ich ciężkie oddechy. W mroku odzywa się wzburzony głos Feldmana.)
Feldman: Wiersz o szubienicy! —

Nagle na zegarze więzienia
trzykroć uderzył młot —
i jękiem ogólnym rozgłosił
od podziem aż do wrot —
jak gdyby krzyknął trędowaty
wśród przerażonych błot.
I jak w krysztale snu widzimy
najpotworniejszą twarz —
my zobaczyli hak z powrozem
przed nami czarną straż —
my usłyszeli jak modlitwę
szeptał ktoś: Ojcze nasz!
Wtem ból — którym się rozpłomienił —
ten jeden straszny krzyk —
wtedy pojąłem aż do dna grozę,
której nie pojmie nikt.
W życiu, kto wielu konających
widział — ten już dla życia znikł!

Majtkowie (szeptem): Patrz — tam na maszcie wisi człowiek —
tam Mitienko — zakrzepłą ręką ukazuje nam —
wisielec! — —
(Zdławiony głos Feldmana.)

I on z krwawiącem wzdętem gardłem
z mgłą nieruchomych kras —
czeka rąk tego, z kim rozbójnik
miał raj — w ten straszny czas...
Kiedy rozbite mamy serca —
Pan już nie wzgardzi nas!

Majtkowie.
Morze wiecznie szumi — jakby płakało —
widzisz — w tej ciemności tam —
przy sterze — Nieznajomy — prowadzi nasz pancernik w otchłań niewiadomą —
Nie śmie nikt mówić — nie szepcie tak — nie kładźcie się na ziemi —
nie płaczcie —
może jeszcze nie wszystko stracone —
Koszuba: No, stało się — niema o czem gadać — niech lepiej kto opowie coś, co widział w dalekich krajach — ale tak najdalszych — niemożliwie dalekich!
Głos Mitienki: Nie macie wyobrażenia, jakie są cudowne gwiazdy. Znalazłem tu teleskop — i widzę pierścienie Saturna — nie, nigdy nie myślałem, że to jest tak wstrząsające.
(Milczenie głębokie tłumu.)
Waryat (skrada się na palcach): Widzicie — tam przy sterze stoi czarny ktoś — — —


Wśród mroków — powoli zapada zasłona.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.