Kniaź Patiomkin/Akt Trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kniaź Patiomkin |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dunia: Pani złota, a? może by tu grobik ustawić?
Pani Szmidt (szlocha): Boże mój, chyba Ciebie niema?!
Dunia: Do Jezusa poszło na służbę. Widać was Panieczko bardzo On kocha — bo Pana to nie tak obejdzie.
Pani Szmidt: Mąż mój wróci zaraz — nie należy zwlekać, ustaw tu trumienkę — niech ujrzy ją taką piękną — dziecinkę moją — tylko cicho, nie obudźmy Iriny — doktór mówił; że to kryzys —
Dunia: W żarze bredzi, gorączka jak w piecu — te rączęta biedne, czerwone, łuską pokryte, wyciąga, szukając tatusia. Ona go najwięcej lubiła — i nie może mu dziecko przebaczyć, że go nie widzi —
Pani Szmidt: Straszne to wszystko — groza w powietrzu — zda się że widzę jędze, które w główeczkę dziecka wbijają szpony ostre, trujące — oh, jakie straszne —
(Układają dziecko w trumnie).
Dunia, ty powiedz z głębi duszy swej — wierzysz ty w litość Bożą?
Dunia: Nie możemy teraz, Pani, potem wam coś powiem. Ja byłam kobietą publiczną — i wy Pani też — to nie tajemnica — ja dużo widziałam nikczemnej grubej natury ludzkiej, ale święte tylko ot — to co. leży na desce zmarłe —
Choćby to był pies — choć jawny morderca — to bije z niego milczenie — jak od księżyca.
A żywi wszyscy nie dowodzą istnienia Bożego — nawet prosto przeciwnie.
Pani Szmidt: A umarli nie dowodzą niczego, prócz czarnej, Gehenny, której bramą jest wielki wodospad łez. Ja nie pójdę więcej już modlić się — nie pójdę — nie pójdę. — To dziecko niewinne jak Chrystus i tak cierpiało! —
Rozum obudził się w niem nad wiek — samo robiło inhalacye. Ja byłam przy niem jedna — felczer tak wstrętnie chrapał — i konało mi na rękach — a teraz drugie już — —
Dunia: Macie jeszcze syna — nie trzeba ześlizgnąć się z rozumu —
może się jeszcze przyda —
złodziejskie przysłowie mówi: kiedy wisisz — inni w gnojówce toną. — Oh, stukanie!
Pani Szmidt: To nadchodzi pan — idź otwórz —
(Zostaje sama — po chwili wahania też oddala się. Wchodzi Lejtenant Szmidt, z głową pochyloną ku ziemi — zatrzymuje się w progu — patrzy na trumienkę — zakrywa ją kotarą — staje pośrodku pokoju z twarzą wyrażającą największy wysiłek woli.)
Lejtenant Szmidt: Teraz musi być objawione. Na tamtym brzegu — lub też nigdzie. Nie rozpaczajmy — aż do chwili — kiedy zawiedzie — wówczas —
Lewkadya, chodź tu.
(Do wchodzącej żony.)
Tylko żadnych łez. Byłoby to niegodne! Musimy z wiarą — Tak. I musi nam być objawione. Już tej nocy, abyśmy wiedzieli.
Pani Szmidt: Chcesz seans?
Lejtenant Szmidt: Zakryję okno — lampkę stawiam za szafę — czy nie za ciemno?
Pani Szmidt: Ty miej ołówek — ja w nic już nie wierzę — nie mogę —
Lejtenant Szmidt: Nie — ty musisz —
(Słychać wahanie stolika — stolik dźwiga się w górę, ciężko z łomotem opada — potem idzie wzdłuż pokoju aż ku trumience.)
Lejtenant Szmidt: Wilhelmie Ton — tyżeś to?
Pani Szmidt (w transie): Oh, całe schody Richelieugo usiane trupami —
on ukazuje tam gdzie góra Dżumna —
przeznaczenie — każe ci tam iść —
— forteca? a ty — związany
Lejtenant Szmidt (w nagłem przerażeniu): Nie mam na czem się oprzeć — widzę jakby z Ewangelii na ziemi mój dom bez gruntu, o który otrąciło się morze i natychmiast upadł i stało się obalenie domu mojego wielkie.
Pani Szmidt: On każe iść za sobą — ku jakimś wyżynom —
Lejtenant Szmidt: To jest Rosya wyzwolona —
Pani Szmidt: Lecz ja w ciebie nie wierzę.
Lejtenant Szmidt: Ty?
Pani Szmidt: Miłujesz inną — idź za nią — miej z nią dzieci — mnie wstydzisz się — ty wszedłeś w mistykę aby objaśnić sobie postępek ze mną — a to jest zwyczajne — (wstaje jakby otrzeźwiona) zwyczajne zdegenerowanie.
Lejtenant Szmidt: Czemu ty nie wierzysz we mnie?
Pani Szmidt: W tobie jest ciągły chaos.
Lejtenant Szmidt (głucho): Ja świat myśli musiałem przeobrazić, aby cię ustawić na wielkiej wyżynie mego Fatum.
Pani Szmidt: Otóż seans zeszedł na kłótnię.
Nie możemy tak żyć. Kto z nas winien — kto nie — darmo sądzić. Ty nie zadawaj już sobie przymusu — zerwij maskę — idź za Tiną — córką isprawnika, ex narzeczoną popa — a wreszcie żoną wychrzczonego pana — jakkolwiekbądź, jest to twój ideał. Lubisz takie zgniłki.
Lejtenant Szmidt: Milczeć!
Pani Szmidt: Już milczą trumienki —
Lejtenant Szmidt: Nie wyzyskuj mej siły — ja mogę i teraz jeszcze raz ci przebaczyć.
(do siebie) Jak ja sobą gardzę!
Pani Szmidt: Wyjdźmy.
Lejtenant Szmidt: Czy ty naprawdę widziałaś widmo Wilhelma Tona?
Pani Szmidt: Przywidziało mi się — w tem niema nic prawdziwego — idźmy — znużony jesteś — czeka cię kolacya — przebaczasz mi?
Lejtenant Szmidt: Nie, trzeba już zgnieść wszelkie sentymenty — dosyć okazywałem uczucia.
Pani Szmidt: Mógłbyś mieć więcej uczucia w takiej chwili —
Lejtenant Szmidt: Rosya mię zwie!
Pani Szmidt: Eh, nikt ciebie nie zwie. Musisz skończyć z temi fantazyami.
Lejtenant Szmidt: Rewolucya wybuchnie lada chwila —
Pani Szmidt: Obchodzili się bez Ciebie i obejdą. Idźmy stąd. Abelard i Heloiza mogli grzeszyć w kościele — ja nie nazywam tego grzechem!
Lejtenant Szmidt: Jest to nikczemna zasadzka, którą natura na nas zastawiła —
Pani Szmidt: Lecz skoro interes natury stał się już naszym interesem —
Lejtenant Szmidt: To w interesie naszym leży, abyśmy jak najskrupulatniej w tę zasadzkę wpadli?
Pani Szmidt: Pierwszą twoją zasadzką byłam ja —
drugą jest — Tina —
a trzecią będzie — Rewolucya.
Lejtenant Szmidt: Ja dążę do pogłębienia myśli życiowej — więc wszystko co jest tragiczne — niech się krzewi. I dlatego mówię: won — z instynktem! choć należy powiedzieć: won z człowiekiem, bo to najzdradliwszy instynkt.
Pani Szmidt: Mówisz zupełnie jak Wilhelm Ton. Spojrzałeś na mnie — z takim obłędem?
Lejtenant Szmidt: Zostaw mnie z moim obłędem i trumną.
(Pani Szmidt wychodzi.)
(Lejtenant Szmidt nabija rewolwer.)
Lejtenant Szmidt (sam): Należeć do walki szczerze i poprostu oto jedyne co może ocalić od runięcia w dół hańby (cichy stuk do szyby.)
Ach, Tina —
(Uchyla okna.)
Przychodzisz w takiej chwili, gdy musi nastąpić życie nowe — lub runięcie w otchłań wszystkiego —
(Księżyc oświeca piękną postać Tiny w czarnym aksamicie.)
Tina: Mówiłeś, że ty musisz zginąć za wolność — idź, chwila nadeszła — weź tę gałąź dzikich stepowych róż. —
(Lejtenant Szmidt całuje ją gwałtownie)
nie ust, nie —
bądźmy tak czyści jak ten księżyc! ja jutro przyjdę na twą mogiłę —
i powiem ci wtedy milczeniem mojem, żeś ty był — Wielki!
Lejtenant Szmidt: Lub raczej wyznaj: czytałaś przed chwilą — coś inspirowanego?
Tina: Zgadłeś — Lamennais — lecz czyż nie mówię z własnej mej duszy? tak jak wróżka Delficka?
Lejtenant Szmidt: Dlaczego nie byłaś na wystawie?
Tina: Zaprosili mię do siebie Iwanowy —
Lejtenant Szmidt: Co — ależ to są chuligany —
Tina: No tak — zachodzę czasem, bo nigdzie na śniadanie nie podają tak przyrządzonego salade olivier — kuchnia wyborna — prosili też ciebie — —
Lejtenant Szmidt (śmiejąc się): Ty jesteś rasowa — a ja jestem nieumiejętnym farysem!
(Dunia wchodzi i niepostrzeżona ciągnie za rękaw Lejtenanta Szmidta.)
Dunia: Panie! a to musi być z Irinką jest źle! Nic nie mówi, tylko macha rączkami — oczki otwarła — i stygnie.
Tina: Więc to prawda, że u was jest zaraza? ja nie o siebie lękam się, ale bądź mężny — tylko silni mają racyę egzystencyi! Na wypadek — masz tu opium! —
(Znika.)
(Lejtenant Szmidt wychodzi spiesznie do innego pokoju — po chwili wnosi umierające dziecko, za nim idzie Żona.)
Lejtenant Szmidt: Te krwawiące i czarne owrzodziałe usta — rączki jak u gadu okryte łuską — oczka zalane ropą — ona poznała istotną prawdę!
Pani Szmidt: Oh, bólu mnie, najwyższego —
pod wóz Dżagernaut rzuciłabym się teraz —
jakiemukolwiek Bogu — lecz nie tej pustyni dla serca, które w ostatniej racyi świata znajduje mikroby —
(Milczenie.)
Lejtenant Szmidt: Myślałem, że w mojej obecności ona by umrzeć nie mogła — lecz widziałem przemoc Śmierci nikczemną, wtedy zebrałem w sobie wszystkie siły magnetyczne i dotknąłem dziecka, myśląc:
Zabijam cię — w imieniu Boga.
I zgasła. Uczyniłem to, aby skrócić męczarnie.
W tem jednem była moja władza. Zabijać mogę.
(Pani Szmidt zaciska wargi.)
Ja mam dużo — mam dużo — opium — zawołam tu syna i skończymy!
Pani Szmidt: Ty naprawdę — umarłbyś ze mną!
(Lejtenant Szmidt odwraca się.)
Pani Szmidt: Nie — ty musisz żyć — tobie nie wolno — musisz dokonać —
Lejtenant Szmidt: Nie wiem —
Pani Szmidt: Tam — słyszysz — huczą masy ludzkie — tam wre rzeź — idź, zanieś im wielkie twórcze słowo —
Lejtenant Szmidt: Zginąć mi byłoby teraz tak dobrze!...
(Klęka przed nią — łkając niepowstrzymanie — ona mu głowę gładzi.)
Pani Szmidt: Cóż ty im powiesz? oto poprostu — że należy umrzeć dla rzeczy niemożebnej, lecz wspaniałej —
nie będziemy już kłamali w niczem — a twoją najgłębszą prawdą — twoją najgłębszą to są te łzy —
bo ty nie miłujesz nikogo —
lecz nie jesteś samotny —
bo nie masz nawet siebie samego —
Lejtenant Szmidt: A ty?
Pani Szmidt: Ja — mam strach o ciebie — wielki — — chciałeś żebym umarła, dlaczego nie miałeś woli dać mi opium? Czy to Tina przyniosła? i to dla szczęścia?
Lejtenant Szmidt: Nie mogłaś mi dać szczęścia — ale mi dałaś — najgłębszą niedolę!
Pani Szmidt (z niepokojem): Kto mówi przez ciebie? Wilhelm Ton —
Lejtenant Szmidt: Jakto, więc on ci się tak zwierzał?
Pani Szmidt: Nie pytaj — wsłuchuj się raczej w to, co on ci mówi!
Lejtenant Szmidt: Zostało nam morze i dziki, prometeiczny bój —
Pani Szmidt: Nie cofaj — nie cofaj tych słów.
(Słychać huk armatni.)
Leitenant Szmidt: To Kniaź Patiomkin z czerwonym sztandarem wpływa do portu.
Pani Szmidt: Nie przyjąłeś dowództwa rewolucyi przez pokorę — myśląc, że będzie wiódł Bóg.
Lejtenant Szmidt: Lecz teraz krzykiem jednym się staję: Wielkim targaczem łańcuchów.
Pani Szmidt: Nie wyprzej się i tych słów.
Leitenant Szmidt: (Z mocą:) Idę oswabadzać więźniów.
( Wychodzi.)
Pani Szmidt: Uklęknę przy trumnie dziecka — jest to jedyny teraz mój kościół: milczenie.
(Klęka.)
(Wpada Dunia.)
Dunia: Panieczko, panie! chuligany dobijają się do naszego domu —
Pani Szmidt: Niech wejdą.
Bosiak 1: Ja tu ciebie dostanę kosturem, resztko człowiecza!
Makarela: Chodźno tu, synku admiralski, podejmijno maszt — zarzućno mi kotwicę!
Głos ze śmietnika. Ja choć zdechnę, ale wami gardzę, bramy wy piekielne.
Tłum. W śmietniku nieście go — w śmietniku — tu stawcie — w tym salonie — u wielkich państwa —
(Ustawiają śmietnik, skąd słychać chargotanie.)
Zakopał się w śmieciach — nie wyłazi — tam zjada i tam trawi — glisty z nim i białe robactwo.
Mieszkaniec śmietnika. Miękko na zgniłych cytrynach — zaciszniej tu w odpadkach niż w waszej stolicy.
Tłum. Wstawaj — jesteś na wizycie u jasnych państwa —
Wstawaj — przyjechał Okręt Rewolucyi — wszystko ma być równe — i swoboda najpomyślniejsza — Wysypać śmieci!
( Wysuwa się ohydny łeb.)
Mieszkaniec śmietnika: A ja gdzie się podzianę?
Tłum. Na marmurowy stół — do trupiarni — czas tobie, nie?
Bosiak 3 (zdejmując koszulę): Oj, sztyfty pogane zlatujcie, czy niema, myślicie, na was sposobu?
Mieszkaniec śmietnika: Czego tu żądamy? wolności? nie dla nas ona — my musimy zczeznąć — My robaczywe pokolenie — Czego tu żądamy? śmierci — oto ona jest — czcijmy ją — nie na klęczkach — ale runięciem — aż do meta-tragedyi — Sfinks — nie, raczej Prometeusz w śmietniku. (Kryje się.)
Tłum: To jurodiwyj — my idźmy stąd —
zaraz — patrzcie, jakie meble mięciusie —
nie rusz — nie kradnij ze szafy —
patrzcie — ukradł nowiutkie spodnie —
łowi kadyka — kamieniem go!
Mieszkaniec śmietnika: Milczeć tam — ciągle tu hałasy — kruki zdechłe! wszystko mnie boli od waszego krzyku. Łeb zatykam — to znów szczury wpadają mi na plecy. A, jesteś tu, odgryzłeś mi jednej nocy palec — ale ja tobie teraz ukręcę kark! (Wyrzuca szczura zdechłego, śmiechy, po chwili jęk:) Życie świńskie!
Bosiak (pijany dobija się do szafy): Naplewać tobie — otwiraj! cóż to, nie wpuszczacie mnie? a ja chcę teraz spać — ja w nocy muszę podstrzeliwać wódkę. — Wagony pełne — i wam się dostanie —
Skorpiony nie zobaczą!
Ja w imieniu narodu — rozdaję — Otwirać! Nie? Pluję na Was drzwi moralności — Pluję drzwi miłosierdzia — ja tu do Ciebie, Kapitanie — tu syn ziemi!
Mieszkaniec śmietnika: Trzeba się stać wprzód Synem Gwiazd, aby zasłużyć na dziedzictwo ziemi!
Makarela (do złodzieja ukazując dziecko): Weź mu ten łańcuszek złoty —
Złodziej: Patrzy strasznie — wzywa na pomoc wzrokiem —
Makarela: Duch z niego wyszedł — nadmę mu — to będzie miał na jakiś czas tchnienie (złodziej rozciąga ją uderzeniem pięści — tworzy się piekielny zamęt — z ulicy krzyki — przechodzą marynarze z ciałem Wakulinczuka, kobiety jęczą i całują ręce nieboszczyka).
Majtkowie: Patrzcie — tu jest ciało niewinnie zamordowanego przez władze marynarza — za to, że nie chciał jeść barszczu — a spójrzcie na to mięso — robaki!
Bosiaki: My i na Wielkanoc takiego nie widzimy — dajcie nam — choć i niedogotowane — lepsze to niźli szczurom wyjadać mózgi.
Tłum: Dzikusy wy nie ludzie — jak odziczeli! — Wielki męczennik — za naród zginął — oh, kiedyż to smoki nas opuszczą? — Trzebaby ich jak sztyftów gorącą parą — to sami rozlazą się —
Mało nas jeszcze jest — trzeba fabryki obejść — niech tu się zejdzie lud prawdziwy — wolność — konstytucya — precz samodzierżawie!
Hej, bosiaki — i wy z waszej nędzy wyjdziecie na życie nowe.
Bosiaki: Dajcie po rublu na głowę — to pójdziemy. Trzeba kupić ubranie, aby się pokazać w mieście — i módz cierpieć nahaje za wolność.
Tłum: Zebrać im — zebrać! to gotowe wojsko — ha ha!
Bosiaki: Nie śmiać się! ogień pożre nasze brudy — i my wyjdziemy z życia niewolniczego. Między nami są i lekarze — i palacze — i nawet jeden pułkownik — my ludzie minieni —
Mieszkaniec śmietnika: Wyście nigdy ludźmi nie byli.
Bosiaki: Słyszycie? to nas oświecił!? no — to nam wszystko wolno — bo my nie ludzie? Pokażemy —
Kiriłł: Już 1½ miesiąca ciągnie się nieustanny strajk. Doszliśmy do okropnej nędzy — ciągła walka z wojskiem na ulicach — rozprężenie! Potiomkin jak dobry geniusz zjawił się nieoczekiwanie w najkrytyczniejszym momencie!
Tłum (do marynarzy): A jakie u was karabiny?
Majtkowie: Mauzera — przebija 4 ludzi na wylot — mamy ich tyle ile załogi — siedemset. I armat 94.
Tłum: Zuchy marynarze. Strzelcie na wiwat. O święci, święci!
Majtkowie (strzelają): Niech żyje wolna rosyjska republika — hurra!
Rewirowy: Oszczędzajcie — oszczędzajcie nabojów — na okręcie przydadzą się — macie bardzo mało amunicyi.
Majtkowie: Mamy na dwa lata walki.
(Wbiega robotnik.)
Robotnik: Oj bracia — mordują nas — dziewczęta wyszły z fabryki i zrobiły pochód — i te co idą na przedzie nie wiedzą nawet, że gołemi szablami wysiekli mnóstwo trupów za niemi.
Tłum: Do boju — dajcie znak, żeby z okrętu strzelano.
(Marynarze powiewają czerwoną chorągwią.)
Majtkowie (miedzy sobą): Nie znamy sygnałów — to była rzecz oficerska — i nabojów wzięliśmy jak na paradę.
Tłum: Brońcie nas.
Majtkowie: Weźmy ciało — pójdziemy w pogrzebie — z nami nikt was ruszyć nie będzie śmiał.
(Wchodzą tłumy dziewcząt fabrycznych — w rękach gałązki i świece zapalone — nucą w ekstazie, nie słysząc dalekiej wrzawy i huku strzałów).
Dziewczęta (nucą):
Ty wzejdź zorzą — zorzą jasną —
nad rodzinnym krajem, krajem ciemnym —
podejmij się — w blasku wzejdź nieziemnym —
niech jasności krzyża już nie gasną.
Tajgi leśne, stepów zimne jary
i serc ludzkich złe otchłanie —
niechaj Łazarz już z mogiły wstanie —
niechaj Boże spełniają się czary!
Poznaj ludu wielki pałac Boga —
co na trzech dzierży się kolumnach —
pierwszy słup — męczennicy w trumnach —
drugi słup — to w dal bezbrzeżną droga —
a słup trzeci — płacz pokutny szczery —
to jest piorun, który bije w morze —
i zakłębi się ciemne bezdroże —
i powstaną dawne bohatery.
Krzyki: Kozacy tu! bez rozbioru biją i rąbią!
Dziewczęta (do marynarzy): Zabierzcie ze sobą — na wolne morze — nie będą nas tak piersi bolały — oj mroku ty nad nami — patrzcie, wszystkieśmy suchotnice — ten dym, który mężczyźni wypalają, nas pogrążył w jamę śmierci.
1: Dwa ruble na tydzień — z czego tu utrzymać matkę?
2: Albo kochanka?
Ładna: Ja to sobie pomagam, bom ładna — ale te biedaczki nie zaznają święta. I powiedźcie, czego one żyją? czego to wszystko żyje?
Dziewczęta: Hej, marynarze weźcie nas —
1: Ty — okręt zamieniłabyś w górę Dżumną.
Ładna: Ja pijana dniem wolności — ja Madonna Syfilityczna jestem dziś jak studnia wody żywej — jako kwiat migdału — dajcie mi gromnice dwie w ręce na zaślubiny — hej — kto odważny? —
(Mitienko ją obejmuje.)
(Kozaków dziki ochrypły śpiew.)
Na ulicie Maryensztadskoj
razigrałsia knut kazackoj,
biej nagajka mieszczanina —
zażgi pakliu kierosina —
aj, toptaj — toptaj!
Tłum: Wychwycili już szable — konie puszczają wcwał — Sądny dzień — uciekaj!
Matiuszenko (macha chorągwią): Usuńcie się robotnicy — będą z Kniazia strzelać kartaczami do Kozaków —
Kozacy: Udiraj! bomby! kartieczi! rubi — strielaj! udiraj!
( Uciekają.)
Tłum: Zwycięstwo! jedno słowo wielkiego Okrętu wystarcza.
Majtkowie: Ot, my zostali — teraz myślmy jak zmusić władze do ucieczki.
Tłum: Oni są w teatrze — wystrzał 1000 funtowego pocisku zmiażdży dach i przywali tę hydrę o tysiącu głów.
Majtkowie: Nie, tam mogą być niewinni. Lepiej idźmy grzebać towarzysza — z góry puścimy rakietę — niech miasto całe raduje się.
Tłum: Wielki męczennik! rozbiegnijmy się — bijcie w dzwony!
(Majtkowie wysuwają się konduktem pogrzebowym. Za nimi tłum rosnący.)
Agitator (wskakując na śmietnik): „Nowe społeczeństwo nie może już żyć po proletaryacku! ono będzie dążyło do tego, aby żyć jak wysoko kulturalny naród — i przytem tak będą żyli wszyscy jego członkowie — od pierwszego do ostatniego.“ Te słowa wypowiedziane przez wielkiego Bebla — dziś mają dla nas znaczenie zakonu —
Tłum: Mojżeszowego? bij żydów — oni buntują — bij japońskich szpiegów —
Agitator: Nie mówię o zakonie religijnym — Boga nie wyrzucamy — podobne nonsensy zostawia socyal-demokracya burżuazyjnym ideologom, którzy podczas rewolucyi francuskiej używali podobnych środków i oczywiście najnędzniej ponieśli rozbicie.
Wszystkie fundamenty współczesnego porządku okazują się naraz obnażone w swej bezczelnej głupocie.
Ludożerca fabryczny uważał się za moralnego; Molochem jest Cerkiew i Biurokracya — lecz my te obie szczęki podważamy ideją rozwoju — który mówi, że minął niewolnik jak minął człowiek jaskiniowy —
(Wieko śmietnika podważa się i w ogromnym wzroście powoli wyprostowuje się człowiek rozkładowy. Agitator pada wśród ryczącego .śmiechu.)
Mieszkaniec śmietnika: A ja wam powiem — słup wam telegraficzny w mordę z pakułami! Są tylko dwa programy człowieka ruskiego, szczerego, jakim ja pozostałem mimo niezwyczajnej powierzchowności:
Ojcze nasz — i ...!
Ojcze nasz — mówię w nocy, kiedy mi gwiazdy świecą przez dziury śmietnika — i ...! kiedy wyje we mnie jednem słowem — szczery, niekłamany instynkt.
Ja słyszę, jak czytają gazety nademną — śpię — a duch mój czuwa — jest partya s. r. i s. d. d. ń. gi. i wo. d. ki. i wiele innych, a ja mówię, że najliczniejsza jest ...! i ja do niej przystaję. Tu są bolszewiki — partya Mamy.
Tu są szczerzy ludzie ruscy — słup tobie telegraficzny w mordę z pakułami!
(Tłum od pewnej chwili nie słucha go, wpatrzony w czarną postać Nieznajomego.)
Nieznajomy: Teraz ja mówię.
Czyńmy co można, aby przyspieszyć koniec świata.
Macedońskie bomby i piekielne maszyny, to są igraszki.
Należy, abyśmy wszyscy byli zatruci syfilisem użycia, dżumą swobody, tyfusem głodowym złota i mistyką umierania Jedynego za ludzkość. Wierzyć w niepojętą Tajemnicę i po pachy stać w zębach gnijącego Lewiatana. Niech za nas świat urządzają bakterye. Niech żyją drobnoustroje! One w płucach — one w mózgu one we krwi — one w oczach — one w jelitach — one w każdem tchnieniu naszem. One w miastach, one na morzu, a najwięcej ich w cerkwiach, na nabożeństwie i w więzieniu.
Niech żyje zniszczenie wysokich gór,
niech osypuje się zwietrzały nasyp —
w doliny ciemne, w doliny łez, w doliny grzechu, w doliny zbrodni —
w otchłań niewiadomego. Niech żyje wiecznie To Nad.
Niech żyje nad Materyą — Myśl. Otchłań wtedy będzie swobodna i zwycięży. Niech zwycięży cokolwiek, byle już zwyciężyło!
Mitienko: A wiesz, kto cię tak nauczył myśleć? Wilhelm Ton, którego zabiłem —
Nieznajomy: To utworzyłeś człowieka — bo zaiste, człowiekiem jest ten, kto stoi sam wobec wieczności.
Mitienko: Myśl zbudziłem — i oddaję się tobie Madonno Syfilityczna.
Nieznajomy: Szukasz grozy, lecz uczynię coś straszliwszego — znane to jest w Indyach poddawać myśli innemu —
więc rozkazuję ci —
uznaj się — za cierpiącego Chrystusa.
Za tego, który skonał w nocy mrocznej —
widziany tylko przez łotra —
niezbawiony świat urąga mu — męczy go — krzyżuje aż do najgłębszych czeluści jego Golgoty —
Mitienko (przeobrażając się): Oto szatan pożądał was, aby przesiał jako pszenicę. Ale Chrystus prosił za tobą, aby nie ustała wiara twoja: a ty niekiedy nawróciwszy się, potwierdzaj bracią twoją!
(Tłum przerażony dziwną powagą cofa się.)
Ty mnie wróciłeś do mojej pierwotnej istności.
Bom ja był przed wiekami Boży!
Tłum: Cud, nawrócenie!
(Tworzy się gromadka dokoła Mitienki, która, słuchając go podnosi ręce do góry i płacze.)
Pani Szmidt (dotąd klęcząca, wpatruje się w Nieznajomego): Za straszne jest wszystko — nie można z życia robić eksperymentu dla myśli swej.
Nieznajomy: Idźmy stąd. Spróbujmy w jakim cichym borze nad wielką rzeką odbudować wierzenia nasze —
i siły życiodajne.
Pani Szmidt: Czy ty jesteś marą mego obłędu? Kocham Cię, lecz o tem nie wiedziałeś ty nawet! (Nieznajomy znika).
miasto czy składa się już z tnących się w obłędzie kruków?
(Ochrypłe krzyki — wchodzą brodiagi z piłami, toporami, hakami — na jednym śledziona końska — zakrwawione wlecze drugi jelita — trzeci końską głowę wdział i ogonem macha.)
Krzyki bosiaków: Ura! Kto chce do patryotów? Kto chce zbawić Rosyę świętą od rewolucyi? Jechał student — tak my jego mózgami o rynsztok — a z konia rysaka trofej nasz — wy słuchacie żyda — my go nauczym botaniki — jeśli zdjąć skórę z żołędzi — to wyrośnie melon —
Tłum: Wy ludzie bez krzyża — psy wściekłe — ha — z wami policja idzie i oficerowie — wesoło częstują się papierosami — ej, bosiaki — obudźcie iskrę sumienia w piersiach.
Bosiaki: Tą iskrą zapalimy brody żydowskie — namoczywszy je wprzódy naftą — idziemy pić — rozbijaj magazyny — tu Berson — tam Lurie — tam Sokołów — czego dusza chce — w bród! hej suki — wykąpiecie się w szampanie —
(Straszliwy brzęk szkła. Wpadają naprzeciw do wnętrza płonącego magazynu — wylewają rzeki gorejącego spirytusu — brodiagi piją i żywcem zapalają się.)
Student (w kożuchu i butach do kursistki): My umrzemy dzisiaj.
Kursistka (w chustce): Naturalnie. Musimy dla ludu zbudować barykady.
Matka: Czyż i ty Tonia pójdziesz na barykady?
Kursistka: Mateczko? Czy ty możesz powątpiewać?
(W krzyku nic nie słychać aż po chwili.)
Student: Twoje rączki zmazały się krwią! Możesz pomagać ranionym bojownikom za wolność.
Kursistka: Ja nie chcę być siostrą miłosierdzia. Ja chcę walczyć za wolność. — Mamo — ty nie chcesz, żebym ja zabijała — ja nie będę — Ja pójdę na barykady — i będę tam trzymała czerwony sztandar —
Madonna syfilityczna: Jaka ty piękna — uh, gorąco — zrzucam szaty naga — czegóż ten student jakiś zawstydzony? idźcie — tam na tę górę Dżumną — tam bzy kwitną, tam idźcie się miłować — a tu rów ogromny dla wszystkich trupów z ulicy —
Matka: Boże mój, tylu zginęło —
Madonna (czyni gest nieprzystojny): Tu mam fabrykę, z której zrobić mogę całą ludzkość, gdyby tej nocy wyginęła. Ha — ha — nowej rasy geniuszów, którym wygniły sumienia — chodź ze mną — ty panna? musisz upoić się — (śpiewa):
W mrocznej mgle ogień huka —
iskry gasną, lecąc w dal —
nocą nikt nas nie odszuka —
idźmy na most — rzuć ten żal!
ja tobie znajdę innego kochanka — oddam ci oficera kozackiego, który za mną gotów w ogień — masz go!
(Wbiega oficer kozacki.)
Oficer: Krasotko moja, aniele — a — quelle societé — vous permettez, la gloire ne vaut pas — pociełujew!
(Poczyna głośno całować Madonnę.)
Madonna: Studencie, broń mnie!
Student (strzela z rewolweru i zabija Kozaka): Uciekajmy tej nocy — mnie umysł obłąkuje się — ah, idźmy na ołtarz — —
Madonna: Nie — na trawę soczystą kwietną —
Matka: Mitia, co tobie?
Student: Won — dość tej niewoli — ja nie chcę dłużej hipokryzyi — ja chcę żyć —
Madonna: Ty jesteś mój!
(Kursistka mierzy do niej z rewolweru.)
Ah, ty pannoczko — nie wiesz, że ta noc ostatnia nasza na tej ziemi? I w twoich oczach świeci żar i ty Czarownica — patrz, a tu moje kruki —
(Wbiegają brodiagi płonący lub z żagmami — wycie.)
Brodiagi: Ty jesteś Carica! masz — pij krew — w tym kielichu szampańskim — rozkroiłem serce pięknego chłopczyka — u tych książąt tam na piętrze — pij Carica.
(Madonna pije i toporem rozrąbuje nagle głowę chuligana.)
Madonna: Do ciebie Szatanie — głuche myśli naszych niebo!
Do Ciebie Szatanie — wolności mej morze!
Do Ciebie Szatanie! pożerająca mię — matko ziemio!
Trójco Szatana! wiedź ich na okręt nicości. —
Bosiaki: Uh, gorąco — rozbierzmy się i my nago.
Madonna: Wara wam — wy ohydne ciała —
ja piękna — idę — wiodę was —
ja i tych dwoje Aniołów — którzy tej nocy rzekę życia muszą przejść —
a ty Matko wróć się — i w domu swym czekaj —
może wrócą jutro —
może wrócą — nasyceni tańcem rozkoszy i grozy. Na okręt płyńmy —
Bosiaki: Patrzcie, idzie tu lejtenant Szmidt a za nim umarli!
i żona jego — nie, żona nie byłaby tak wesoła!
Daruj ty nam — uh, jaki straszny —
a niby święty — no cóż, możemy i żonę zarżnąć
tfu — tą Panią — i zgwałcić ją — a tak żyjecie —
(Lejtenant Szmidt — przy nim marynarze z chorągwią czerwoną — wnoszą trupy i układają rzędami okropne zdeformowane postacie — to obnażone — to w odzieży — przeważnie Żydzi i robotnicy — kilkoro dzieci żydowskich, jakby śpią w trumienkach — twarze starszych wyrażają sfinksową okropną zadumę — prócz kobiety, której czoło popękane, oczy nienaturalnie rozstawione i usta w zgryźliwym, nieludzkim wyrazie.
Żywi przyklękają — siadają lub stoją nad trupami — budzi się w nich tchnienie wieczne — podobni są owym cieniom nad wodami Babilonu.)
Lejtenant Szmidt: (wśród ciszy grobowej): Nad grobem należy tylko się modlić; lecz niech będą podobne modlitwie słowa miłości i świętej klątwy, którą tu chcę wypowiedzieć razem z wami.
Kiedy radość przepełniła dusze tych już umarłych — to pierwszym ich ruchem było iść śpiesznie ku uwięzionym w turmach, którzy walczyli za wyzwolenie, a teraz w czasie błysku nadziei — pozbawieni są tego najwyższego szczęścia. Oni — niosąc ze sobą wieść radosną — śpieszyli udzielić jej zamkniętym, oni prosili, aby uwolniono ich — i za to byli zabici. Oni chcieli przekazać innym najwyższe dobro życia — swobodę, — i za to byli pozbawieni samego życia.
Straszne niewidziane przestępstwo! Wielkie niepoprawione już nieszczęście! Teraz ich dusze patrzą na nas i zapytują bezmownie: Cóż Wy uczynicie z tym dobrem, którego my jesteśmy pozbawieni na zawsze? Jak wy korzystacie z wolności? Możecie nam obiecać, że my jesteśmy ostatniemi ofiarami samowoli?
I my musimy uspokoić pognębione duchy umarłych — my musimy im to zaprzysiądz...
(Głos jego się wzmaga.)
— Przysięgamy im, że nigdy nie ustąpimy nikomu jednej piędzi zdobytych nami ludzkich praw — — przsięgam!
Tłum (podniósł obie ręce w górę): Przysięgamy!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że wszystką pracę, całą duszę, życie samo, — złożymy za uchronienie wolności naszej.
Tłum: Przysięgamy! przysięgamy!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że swą pracę społeczna oddamy dla dobra roboczego tułającego, się ludu. Przysięgam!
Tłum: Przysięgamy!
(Słychać szlochania.)
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że wśród nas nie będzie ani Żyda, ani Ormianina — ani Polaka, ani Tatara, — lecz my wszyscy odtąd będziemy równi, wolni bracia wielkiej swobodnej Rosyi! Przysięgamy!
(Echa powtarzają potężny głos wielotysięcznego narodu.)
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że doprowadzimy ich dzieło do końca i wywalczymy sobie powszechne równe prawo wyborcze. Przysięgam!
(Rozlega się nagły śmiech. Lejt. Szmidt spotyka wzrok Nieznajomego. Tłum zmieszany milczy — nagle wybucha krzykiem.)
Tłum: Przysięgamy! Do morza z nim! Szatan!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że jeśli nam nie będzie dane powszechne wyborcze prawo — my znów ogłosimy wielki rosyjski strejk!
Tłum: Przysięgamy! Przysięgamy!
(Rozlega się ten krzyk gromem po okolicach. Całują go, podnoszą — żołnierz jeden rzuca mu się na szyję.)
Żołnierz: Zbawicielu, cześć tobie, cześć!
(Lejt. Szmidt wpatrzony w Nieznajomego, rozsuwa tłum)
Leitenant Szmidt: O, jaki ty piękny — na okręcie — ty mój druh?
Nieznajomy: Ja nienawidzę rodu ludzkiego!
Lejtenant Szmidt: Mój — wróg?
(Wtem rozlega się wystrzał i jak pod uderzeniem młota parowego — dom się zatrząsł.)
Tłum: Patrz — całe schody usiane trupami —
(Wchodzi Tina z wieńcem żałobnym.)
Tina: Ty jeszcze tu? i żyjesz?
ja twoje natchnienie — twoja Walkirya —
słyszysz?! każę ci umrzeć!
(Rozlega się znowu straszliwy strzał.)
Lejtenant Szmidt: Mojżesz w chmurze wśród piorunów!
(Wilhelm Ton przechodzi wśród błyskawic. Lejtenant Szmidt wyciąga ręce i biegnie za nim.)
Tina: Stój — nie chcę już, abyś zginął — ja wierzę już, że to potrafisz — jest wyspa na morzu Śródziemnem pełna róż — a potem pojedziemy do Paryża — tam będziesz wielkim literatem —
Pani Szmidt (sama — niosąc trumienkę dziecka): Śmierć jednak jest jedynem błogosławieństwem.
(Wystrzały — tłum rozbiega się — wchodzi kozak pijany — dziko rozgląda się — do umarłego starego Żyda:)
Kozak: Smotri, starik, — chosz — żiżni siczas rieszu?
(Nie mogąc go trafić — przechodzi — wbiegają ludzie. Jęki — i ogromny krzyk trwogi, wściekłości i rozpaczy napływającego tłumu. Powietrze zapełnia się błyskami.)
Krzyk tłumu: Życia błagamy! Czemu nas nie ratuje Pancernik Kniaź Patiomkin? Gdzie Trybun Wolności — obłęd! obłęd! Pali się miasto! Palą się wagony! Palą się okręty! Umieramy!