Kniaź Patiomkin/Akt Drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kniaź Patiomkin |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lejtenant Szmidt (ukazuje ręką na mewy lecące): Oto jedyna rzecz, której zazdroszczę: skrzydeł. Wszelkie natchnienie — egzaltacya miłości i nawet hekatomby przez Achillesa, a święty napój Soma przez Indusów wylewany bogom — czemże jest, jeśli nie drogą uskrzydlania się?
Wilhelm Ton (starszy oficer): I ty masz tę myśl? Lecz ja próbowałem ją urzeczywistnić. Latałem na mej maszynie. Wznosiłem się na wyżyny Kordylierów. Noce spędzałem krążąc nad jarzącym się wulkanem, lub wzniesiony nad Ocean — ogarniałem wzrokiem całe monarchie naraz — tych wod zakrzepłych w bezmierny obłęd ametystu — z mrocznych tajni Lewiatana. W strefach Zorzy Polarnej przeszywałem delikatne wibracye nieziemnych świateł. Było to nie Wniebowzięcie, lecz dumne wspaniałe Wniebowstępowanie.
Lejtenant Szmidt: I ty — żyjesz? Czemu? Zawsze mi się wydaje, że jest oczekiwaniem życie tylko na coś ogromnego. W braku — choćby tylko na śmierć. Lecz jeśli się przeżyło — to żyć dalej?...
Wilhelm Ton: Ja kończę moje badanie tworzenia się śniegu w chmurach. Nic więcej nie mam do powiedzenia ludzkości — a wtedy —
Lejtenant Szmidt: Nic, nic?! Ty znasz „Biesy“ Dostojewskiego?
Wilhelm Ton. Si loin de mon village... I cóż — znam!
Lejtenant Szmidt: Ja uklęknę u nóg twych jak Piotr Wierchowieński i będę cię błagał: ogłoś ty się Iwanem Carewiczem, zbaw tę daremną wiekową wiarę Rosyi w wielkiego, znającego tajemnicę świata i wypełniającego ją cara. Ty powiedź przez most — straszliwszy niż Piotra Wielkiego, ty bądź istotnym Pontifex Maximus Wschodu — największym budowniczym Mostu: Religii i Państwa. Dusza Rosyi jest nad otchłanią. Wiara jej w Boga Niezmierzonego i w cara-ojca, w krasne słońce wschodzące i zachodzące w niebiosach bożych — wiara jej wstrząśnięta — i biada światu od tego strasznego zapytania świętej Rusi — gdzie Bóg?
Wilhelm Ton. Ja — i Bóg? Inaczej postaw — Bóg — albo ja. To nie jest nawet aut Caesar aut nihil, lecz Byt i Niebyt. Ja wykluczam Boga.
Lejtenant Szmidt: A ziemia — czarna — święta — tajemnicza Demeter — matka Boża naszych ascetów?
Wilhelm Ton: Ziemia — moja wielka kochanka, lecz nie matka moja, nie! Ja z innej skrzydlatej, złej, niewiadomej planety — z Jowisza wiecznie otoczonego chmurami... Lecz dość tych anamnez. Przyjechałeś tu, aby zbuntować załogę?
Lejtenant Szmidt: Nie — chciałem ujrzeć tylko Ciebie. I wracam — jak Zacharyasz — teraz mnie odpuść Panie w pokoju, bo widziałem człowieka wolnego.
Wilhelm Ton: Widziałeś? Cóż widziałeś poza obłokiem moich słów? Czy morze mojej niemocy, którą znam jako niemoc, — a więc jestem metafizycznie nad nią? Zaś realnie, pod wszystkiemi głębinami nicości — jak Lucifer, gdyż gradacye piekielne mierzą się miarą unicestwienia.
Lejtenant Szmidt: Wyjdź z tych głębin — rozpostrzyj swe skrzydła nad ludzkością i wznieś ją — i wznieś, gdzie zechcesz: na górę Tabor Białej komunii, czy na Manfredowe Montblanc gromów i burzy, czy na prometeiczny Kaukazos, gdzie są tylko Mrok i Gwiazdy — lecz ją unieś z tego moczaru złego. Może lepiej, że jej nie kochasz, że w nią nie wierzysz, drugi Chrystus nie potrzebuje konać na Golgocie, lecz musi tylko straszliwie przemyśleć — —
Wilhelm Ton: Siedząc, jak fakir, nad łajnem życia? Oh, te dziesięć konwenansów, w których się obraca lichy dramat ludzkiego istnienia. Ja byłem już fakirem. I nie chcę już wschodzenia myślami. Ja byłem już Edypem Ziemi. I nie chcę już mieć z nią wspólnej kazirodczej łożnicy. Kończę rozprawę o tworzeniu się kryształków śniegu. I ani jednej myśli nie zostanie po mnie więcej. Ty — spróbuj urzeczywistnić swe sny, które mnie chciałeś pod czaszkę wsączyć. Ty — możesz być Iwanem Carewiczem, nie kłamiąc swej istocie.
Lejtenant Szmidt: Nie wiesz, że ja jestem jurodiwyj?
Wilhelm Ton: No, właśnie — dlatego, że jesteś Aliosza Karamazow, który patrząc na tortury, chciałby jeszcze jeść ananas dla zupełnej doskonałej radości swej, a jest taki dobry w sobie — naprawdę dobry i prosty — i święty, i mądry nawet, i z tem wszystkiem —
Lejtenant Szmidt: Mów —
Wilhelm Ton: taki pastuch.
Lejtenant Szmidt: Ale on może dlatego, że pastuch, to schyli się do strumienia i weźmie kamyk biały na zabicie Goliata, Dlatego, że pastuch — Ten mówi do niego, który strzeże stada gwiazd.
Wilhelm Ton: Nie mów na chwilę o Tym — mów o prawdzie swej, — o nieprawdzie nawet, ale swej.
Lejtenant Szmidt: Mądry wężu kusicielu, naco mi każesz myśleć o mnie? Patrz, — ile oczu śledzi za nami z poza tych masztów! Tam czeka tłum z zapartym oddechem, czy nie wyjdzie i nie powie ktoś: Ja mam zbawić Rosyę.
Wilhelm Ton: Wyjdź i powiedz im.
Lejtenant Szmidt: Milcz, nie szydź za daleko! Dla ciebie chusta Weroniki może być łachmanem straszliwym, bo ty jesteś owinięty śnieżnym już całunem w swoim zimnym dumnym Grobie. Ale ten łachman to me serce — błazeńskie i święte, puste i napełnione aż do bólu. Wierzyłem przeznaczeniu, gdy przysiągłem sobie kochać tylko jedyną kobietę. Koledzy mię spoili i zawieźli do takiego domu. Nazajutrz stałem się mężem takiej kobiety. I przeżyłem całą okropność praw pogwałconych — w mej tęsknocie za istotną miłością. I wtedy spotkałem na jedno oka mgnienie córkę isprawnika, ex narzeczoną popa, żonę wychrzczonego adwokata — i ja na wieki ją pokochałem. Lecz nie pragnę jej — nie urzeczywistnię, choć Platon mówi, że miłość jest przejściem od nieposiadania do posiadania — u mnie naodwrót: ja posiadam ją całą, ponieważ jej nie mam — i stracę ją, gdy spojrzę aż do dna jej nie głębokich choć czarnych oczu. Lecz naco analizuję? Jestem po ludzku biorąc, biedny psychopata. A jednak Bóg jest cały w marnej stajence mej duszy. I wszystkie gwiazdy kłaniają się mnie. I ja w tym Teatrum śmiechu niewesołego i łez nieprzejmujących, klękam u nóg twych — naprawdę klękam — całuję ręce twe — i naprawdę łzami oblewam ten pokład wojennego okrętu, mówiąc do ciebie: władaj stumilionem dusz. Ja ci je wszystkie wydam. Ja będę czerńcem w klasztorze i będę tak cicho, jasno modlił się za twoją wielkość.
Wilhelm Ton: Idź więc — zgiń — i zobacz.
Lejtenant Szmidt: W tem mgnieniu, gdy głowa ma toczyć się będzie z pod topora kata? Alea jacta — alea jacta — alea jacta — rozkazujesz mi, więc idę. A ty mój Boski! Ty nieznany nikomu? Świat niepodejrzywa Twego istnienia, Luciferze, tylko ja błazen Twój — cień — mam spełniać dla Ciebie, widza, rolę największego iluzyonisty tej krainy? Ja legenda — Iwan Carewicz — mam podjąć garstkę realnej ziemi, lecz pod tym ciężarem załamie się mój kręgosłup. A Twój — czy wytrzymałby tę próbę ciśnień 24 godzin powszedniego dnia? Nie? Więc Addio — addio — Amen. Masz tu jako wyraz mej adoracyi — flakonik perfum Maharadża Taunkoru, o jakich daremnie marzą sułtanki, a ja szukałem ich wszystkimi kablami po świecie. Wylewam je u stóp Twoich w morze które jest marną kałużą dla skrzydeł Twoich, Luciferze — jak morze Tyberyadzkie, po którem chodził Twój brat Nazarejczyk! A teraz Cię żegnam — jak Magdalena (nachyla się i konwulsyjnie zębami ściska twarz Wilhelma Tona).
Wilhelm Ton: Dobrze, żeś rozlał tu aromaty, bo właśnie rozwieszają zgniłe mięso. A ty kąsając mnie, — pomyśl, że jestem tylko czasowo mięsem, wstrzymanem od rozkładu. No, cóż? Masz już dosyć mej zimnej krwi?
Lejtenant Szmidt (z ustami zbroczonemi krwią): Daruj mi — nie mogłem nie upoić się krwią — eucharystją Twoją. A teraz jestem, napiwszy się krwi, prawy Hyperborejczyk: chłyszczu, chłyszczu — Christa iszczu! W takie czasy, aby zostawać człowiekiem, należy zdradzać Rozum — a zostając wiernym Rozumowi — służymy Bestyi. Nie naruszam najgłębszego prawa mego — wesoło igram krwawemi mydlanemi bańkami — Iwan Carewicz.
(Nikiticz skrada się nieśmiało)
Nikiticz: Gdyby choć słowo jedno do niego przemówić, że my czekamy wyzwolenia. Lękam się Tona — taki zimny straszny — Może napiszę, — a choćby i na tym świstku, który wypadł Tonowi z rąk, gdy nadjeżdżał lejtenant Szmidt... Coś nie wyczytam. (Pisze.) „Do Wybrańca Bożego! My gotowi — krzyknij hasło — i wszystkie okręty wojenne i baterje nadbrzeżne odpowiedzą ci Hura! Hura! z duszy i z armat“. Źle, — już poprawiać niema czasu — (podchodzi do Lejtenanta Szmidta) Wasze Błagorodje — mam chorą matkę, doręczcie miłościwie.
Lejtenant Szmidt (chowa): Doręczą koniecznie.
Nikiticz: Ale nie, to sprawa ogólna. Przeczytajcie (odchodzi).
Lejtenant Szmidt: To jakiś Majtek poeta?!
Morzem jest dusza moja — i gorzką jest woda duszy mojej morza — utonęło w morzu tem i niebo, i otchłań, i miłość wieczności i zorza. Wyjący Mrok. Tu niema zamku, ni królestw, ni Boga — niema snów kochanki —
Zamarzłem. Gasnę. Umieram. Wyklęty — patrzę w mrok Ananki.
To niepojęte, jak głęboko posępna i niezdolna do czynu jest dusza Rosyi. Prosty człowiek z ludu tak pisze — i jego smutek zaraził mnie powagą wiary.
Wilhelm Ton (do siebie): Mój wiersz — widać zgubiłem — (głośno): Pozwól — niech jeszcze raz przeczytam. Ach, upadł mi do morza.
Lejtenant Szmidt: Umyślnie rzuciłeś! Jak ty nienawidzisz wszelkiego objawu duszy. A tym mrocznym słowom zawdzięczam uczucie, że jestem wieczny. — Marynarze — do was będę przemawiał — nie ja — lecz Rosya — religijna, wierząca, że jedno jest Niebo, jeden Bóg i Ona na świecie całym tylko jedna!
Majtkowie: Hospodi, wybiła godzina przyjścia Twojego — święty Iwan Carewicz mówi — słuchajmy!
Kozak Kuryło: A każesz nam iść rozbojem przez świat, to pójdziemy — choć na Konstantynopol, wypędzimy Turkę — choć na imperatora niemieckiego — naruszymy jego Papę w Rzymie, choć na Białego cara — weźmiesz sobie jego żonę — caricę, na jedną noc dzikiej kozaczej pohulanki.
Majtkowie: Milcz, ataman Kuriło — to już czasy wypełniają się świętego Joanna z Apokalipsy.
Kozak Kuryło: Taj nie przerobim sia w czerńcow, i całej ziemi nie zrobim świętą pustynią — wszystkich lasów nie zmienim w krzyże. Trzeba pohulać — raz na cały żywot, a tam choć trawa nie wyrośnij.
Majtkowie: O Jeruzalem... Budi — budi Carstwo niebiańskie! Milczcie — tu rewolucya, nie popowszczyzna. On jest socyal-demokrata. Wolność — zwycięstwo — precz z Carem! — Antychrysty wy — wieszać was —
Wilhelm Ton: Nie mów, jesteś teraz zbyt głęboko sam ze sobą. Wierzaj mi, że zwyciężysz świat — milczeniem.
Majtkowie: Przeklęty, Antychryst, kusiciel! Aspida trująca — naco wstrzymujesz Słowo? — Socyaliści, łączmy się! — Syn Boży.
Lejtenant Szmidt: Ja mam serce tak pełne łez i huraganów, krwawych opadających liści w wilgotną nicość, że mógłbym tylko rzucać pioruny — lub wierszami śpiewać, jak ów povero improvisatore z Puszkina.
Wilhelm Ton: Ja cię zaklinam — umilknij!
Lejtenant Szmidt: Nie — chłopu nie wolno zabrać pługa, ani mnie — świętego szału. Jestem wszak na wyspie Morza Śródziemnego, gdzie są same róże i wulkany — z moją Ukochaną. Ona jest pełna ran i żebraczka.
Majtkowie: To lud — słyszycie.
Lejtenant Szmidt: Cudownie mnie pojęliście. Ja nie mam innej miłości, jak tej, której nie można wyrazić. Jestem umyślnie waryatem, nie chcąc być tylko królem — fałszywym pomazańcem. Na wschodzie waryat — jest to istotny pomazaniec Męczarni Nieurzeczywistnialnego.
Majtkowie: Ogłosimy cię Carem Wolności i nikt już na ziemi — tylko Bóg i naród ruski w tobie jednym.
Lejtenant Szmidt (śpiewa):
Wychodzę sam jeden na drogę —
przez złą mgłę krzemnisty świeci brzeg —
noc wśród gwiazd — w pustyni mam pożogę —
gwiazdy lśnią w Niagary wiecznych rzek.
Majtkowie: On głosi samodierżawie! On wieści zatratę ziemi.
Lejtenant Szmidt: Ja nie jestem twórcą słów: mój grób stanie nad brzegiem Czarnego morza, kotwica prosta na głazy rzucona i latarnia świecąca w mroku wszystkim okrętom, a imię jej: Wolność!
Majtkowie: Zbawicielu nasz, my za Tobą — Ty żyj! Powiedz nam, kto jesteś — a zaraz przyprowadzimy na klęczkach oficerów, aby Tobie uderzyli czołem. Kim jesteś, mów!
Lejtenant Szmidt:
Wonieją róże Maharadży z Taunkoru —
nie znacie mnie? Krasnego upioru?
Ja w pożarach idę — wśród wojen i moru.
Majtkowie: Woń go otoczyła — Ja czuję tylko zgniłe mięso! — Niechryście ty! Woń dziwna bożego wybrańca — niby fiołki, niby szafran. — Prorokuje — na kolana!
Wilhelm Ton: Ja ciebie skądś znam — a, ty jesteś Grusznicki z Lermontowa — z wierszami gotowymi i męczeńskim płaszczem zdegradowanego podporucznika.
Lejtenant Szmidt (dziwnie patrząc): Lepiejby ci było na dnie morza z kulą armatnią, niż z tym wyrzutem, żeś zabił wiarę u mnie maluczkiego w Twoją wielką dobroć, Luciferze!
Majtkowie: Rozerwiemy go w strzępy — on świętemu odebrał Moc —! Milczcie — on sam klęczał przed Tonem — Nie rozumiemy, — on chciał się dobrowolnie uniżyć. Nie rozumiemy — czy on jest za Rewolucyą?
(Wchodzą oficerowie)
Aleksiejew: Lejtenancie, wasz torpedowiec ma rozkaz wyruszyć z tą odpowiedzią natychmiast do admirała Czuchnina.
Lejtenant Szmidt: A gdybym się sprzeciwił?
(Lejtenant Makarów wyciąga rewolwer.)
Majtkowie: Przepadł Makarów — zabije go wzrokiem jak błyskawicą.
Lejtenant Szmidt: Moja pierś otwarta.
(Wilhelm Ton chwyta za rękę Makarowa — i jego przyciska do ziemi)
Lejtenant Makarow: Łamiesz mi pan rękę — to zdrada.
Wilhelm Ton (do Lejtenanta Szmidta): Tyś gotów był umrzeć — ha, wśród takiego morza męczarni — to dziecinne. Myśl — organizuj — bluźnij — i zwyciężaj. — Bądź na trzy dni wielkim człowiekiem.
Lejtenant Szmidt: Trzydniowa bitwa narodów — to za straszne, ja nie udźwignę.
Majtkowie (do Wilhelma Tona): Ty zdejm z niego urok coś rzucił, zły kołdunie, bo my cię wykąpiemy w morzu.
Lejtenant Szmidt: Na kolana przed nim! Proście go, aby wami rządził — to wódz —
(Majtkowie jedni klękają — drudzy cofają się w osłupieniu.)
Wilhelm Ton: Szaleńcze, nie widzisz: moim żywiołem jest kosmiczny Mrok, moje ludzkie serce zostało na Morzu lodowatem wessane w blaski borealnej zorzy. Jam już nie wódz ludzkiego stada.
Lejtenant Szmidt: Gdybyś był bogiem — zazdrościłbym ci twojej myśli, ale nie oddałbym ci mojego serca.
Majtkowie: Święty, on męczy się nami. A ten Antychryst! on myśli tylko jak wysadzić okręt. Do morza go — do morza! (nadchodzą kapitan Wamindo i Komendant Golikow).
Komendant Golikow: Wszystko tu zarażone buntem — strzeżmy prochowni.
Kapitan Wamindo: Bunt — to jakby mołowe powietrze na wielkim tłupie Łosyi. Ministrowie kładną, przegłali wojnę z Japonią, jak dułnie. Ja byłem pod Czemulpo — ja łyzykowałem śmiełcią. Niech tylko wezmę ułlop — piełwszy pojadę z pałką do Petełsbułga.
Komendant Golikow: Tak to tak, ale tymczasem ani na milimetr nie popuścić żelaznej dyscypliny.
Kapitan Wamindo: Ma się łozumieć.
Aleksiejew: Twierdzi Makarów, że nam okręt wysadzą.
Komendant Golikow: Co? Jesteście na tropie? Ja sam coś złego węszę.
Kapitan Wamindo: Ja ośmielam się załapołtować: aby wysadzić okłęt, trzeba być bohatełem lub anałchistą. Łuski chłop jest za płosty niedźwiedź na un héłos, a na anałchistę jeszcze mu się nie umełły kamienie w głowie. To może sobie pozwolić kniaź Kłapotkin lub cółka gubełnatoła Wieła Zasulicz — ale nałód musi twałdo błonić tego pałładium nałodu t. j. stać u cełkiewnych mułów.
(Lejtenant Makarow coś szepce cicho do komendanta, ukazując na Szmidta.)
Lejtenant Szmidt: Ogarnia mnie ta wizya — tych słów rzucanych na oślep, a proroczych. Okręt wysadzony w powietrze, pękający olbrzymim wulkanem płomieni — nagła temperatura topiących się metali! Niestety, nikt już tego nie odczuje.
Wilhelm Ton: Gdybym był Rzymianinem — posłałbym ci sztylet, lejtenancie Szmidt. Czy nie umiesz zakończyć ze sobą?
Lejtenant Szmidt: Słucham każdej Mocy, która mówi ze mnie.
Majtkowie: Nie opuszczaj nas — bądź naszym Czerwonym, Admirałem.
Lejtenant Szmidt: Oto najcięższa chwila pokusy w mem życiu przemożona. Kładnę na tym tragicznym okręcie znak krzyża (żegna).
Majtkowie: Budi! budi! — Won z krzyżem!
Komendant Golikow (surowym wzrokiem mierzy tłum, który się oddala. Do Szmidta): Lejtenancie, służyłem razem z waszym ojcem — wielkim admirałem Szmidtem. Boleję, że syn nie idzie tą drogą prawdy i tronu. (Lejtenant Szmidt chce mu odrzec).
Kapitan Wamindo: Entuzyazmujesz się mój młody dłuhu i ja ciebie płoszę, wytrzymaj bez mówienia. Wzołowy porządek naszego wojennego okłętu nauczy cię sułowem wejrzeniem mierzyć łealną natułę de cette bête łace humaine (ukazuje majtków).
Majtkowie: Prośmy go, aby się wstawił za nami, choć o mięso lepsze. Mięsa świeżego — mięsa!
Komendat Golikow: Lejtenancie Makarow uciszyć ich. (Do Szmidta): Jako prawego poddanego monarchy wzywam cię, abyś odszedł stąd natychmiast, a jeśli chcesz — wolno ci krzyknąć tłumowi ura za cara.
Lejtenant Szmidt: Marynarze! Spełniam ten czyn pokory i uznania się tylko jednym wśród milionów: — z nami rosyjski naród — z nami Car, o ile istotnie panuje w łasce Bożej! Jako wyrazu jego ewangelicznej i ewolucyjnej świętości — żądamy, aby ogłosił Zebranie konstytucyjne. Ja jestem socjal-Demokrata poza partją!
Komendant Golikow: Każę wam zamilknąć. Warta — odprowadzić na torpedowiec. Majtkowie mają się rozejść pod karą dyscyplinarnego batalionu.
Majtkowie (rozchodzą się):
Zapamiętajmy — mówił, że i car jest za rewolucyjną świętością.
(Nadchodzi warta, wiodąca związanego Wakulinczuka.)
Wilhelm Ton (do Lejtenanta Szmidta): Nie wierzę już w twoje życie. Życzę ci wielkiej śmierci.
Lejtenant Szmidt: Idę — gdzie iść muszę. I raz jeszcze kładnę na tym okręcie krzyż! (Do Wakulinczuka): Ty mnie rozumiesz, mój bracie-więźniu —
Wakulinczuk: Rozumiem was — gdy byliście moim kapitanem — Wyście mi oczy otworzyli na morze: wasza dobroć i wielka wiedza morska! Szliśmy z Rygi do Odessy późną jesienią. Wyście nie spali dwie noce, nie chcąc na innych zwalić swych obowiązków. Na trzeci dzień pogoda się polepszyła — wy Piotr Pietrowicz poszliście zasnąć, każąc się w niebezpieczeństwie rozbudzić. Nie minęło i dwóch godzin, jak pogoda zmieniła się — naleciał tuman — pomocnik wasz stojący na wachcie przez karygodną opieszałość nie doniósł Wam —
i Djana wleciała na kupę głazów, — jak potem wyjaśniło się — u wyspy Men. Straszne uderzenie o rafę — trzask całego korpusu parostatku zmusił wybiedz na pokład załogę. Mrok nocy wyzwał panikę — komanda szumiała — zaczął się nieporządek. I wtem rozległ się cichy, lecz jakiś szczególnie mocny i spokojny głos: to Wy! Moc działania była niezwykła! nie minęło minuty, jak wszyscy byli spokojni, wszyscy poczuli, że mają kapitana, któremu śmiało mogą powierzyć swoje życie.
Kom. Golikow: Ani słowa więcej! Prowadzić ich.
(Warty ich rozdzielają karabinami. Lejtenant Szmidt odchodzi — z nim wyżsi oficerowie, którzy daremnie usiłowali gestami uciszyć tłum).
Mitienko (do żołnierzy): Myśli zbawić Rosyę całą. On brat nam — skrzydła ma wielkie, lecz przy nim Widmo Mroczne — mgły krążą — i zakrywają jego oczy — jamy, przez które widać niebo. I on głową bije o więzienie, rozpacza. Ogień na morzu — w mroku będą płonąć majtkowie — armaty zahuczą z brzegu — pociski, jak złe słowa iść będą — i wszystko zagaśnie. Z orlemi skrzydłami Waryat stać będzie przed sądem — i ziemia ruska wzdycha wciąż bólem niewymownym.
Żołnierze: Przepadli my — wszędzie zgon — strach!
Mitienko: Nie, śniegi już odtajały z pod Murów Piekła — i na dobro nam płynie wiosenna krew — wschodzi wielkiem słońcem łaska Boża. Wiedzcie, bracia, niema już wśród naszej Golgoty grzechu, my święci — my synowie Boży!
(Wilhelm Ton słuchając, posępnie się chmurzy. Wchodzi Feldwebel z żołnierzami, niosącymi pęki rózeg.
I nagle słońce — nowy Bóg — błysnął. Złotymi promieńmi zaświecił w oczy Wilhelma Tona, który usiłuje utrzymać wzrok swój skierowany prosto ku Nieziemnemu. Twarz jego przybiera wyraz chłodnego satanicznego Bólu, korona cierniowa z żył występuje jawnie na czole jego.
Bóg zaś stoi tuż przy nim. Ogarnia go niebem, rzuca mu pod nogi snop symfonii — Złoty krzyż wielki wyrasta zamiast masztu. Wilhelm Ton, cofnąwszy się, wsparł rękę na lawecie armaty i spokojnie patrzy w zjawę.)
Wilhelm Ton: Chcesz uczynić mię, Słońce, Pawłem z Damaszku?
(A Chrystus, upadłszy pod koła armaty, zagląda mu w oczy i uśmiecha się żałośnie — teraz widać, że to nie Chrystus, lecz twarz jakiejś kobiety, nieładna, wymęczona, upiornie blada, w mistycznej, nakształt przydróżnika koronie.)
Wilhelm Ton: Nie będziemy sobie wyrzucali nic, prawda? Tak, wszystko co umarło — niechaj nie powraca. Zamykam bramę. Ostrożnie, przytnę rękę — nie wchodzi nikt bezkarnie do Piekła mego. Meduza nie jest wymysłem — ani Monstrum, nieudaną próbą natury! Nevery more!
(Nie obdarzy więcej jednym znakiem uwagi Swiatła, które staje się złotą, przenikającą wszystko atmosferą o wielu dłoniach błogosławiących i twarzach to męczeńskich, to pełnych boskiej zadumy i twórczej wszechmocy. Wilhelm Ton patrzy w żołnierzy, którzy są niespokojni i kładną znaki krzyża zwróceni na Wschód.)
Wilhelm Ton: Uwaga! Gdzie uwaga?
Feldwebel: Winowat!
Wilhelm Ton: Natychmiast poprawić błąd.
(Żołnierze i Feldwebel wracają się i po chwili idą, salutując.)
Wilhelm Ton: Smirno stoj! Zdorowo riebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Wilhelm Ton: Urywaniej, urywaniej trzeba pozdrawiać. Nie umiecie pozdrawiać jak należy. Zdorowo riebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Wilhelm Ton: Bardzo źle! (Ogląda guziki, ręce. buty.) Ty na robotę do pomp — guzik niewyczyszczony. Ty do czyszczenia klozetów — but rozdarty. U ciebie co to za ozdoba? (ukazuje krzyżyk) — bez obiadu.
(Marynarz za plecy ma jego bierze swą podeszew i drze w palcach.)
Marynarz (cicho): Ot, jakie nam dają obuwie.
Wilhelm Ton (ukazując na Mitienkę): Co takiego?
Feldwebel: Kara na sztundystę, który odmawia się strzelać.
Wilhelm Ton: Nie obryzgać mi pokładu.
(Chmura przygasza słońce. Wilhelm Ton odchodzi)
Mitienko: Ja widzę —
Feldwebel: Mołczi!
Mitienko: przybitego na krzyżu Wilhelma Tona —
Feldwebel: Czewo riewiosz?
Mitienko: Ja widzę: straszny On jest. Mroczny. Olbrzymi. On jeden sądzi. Nie sądzi. Straszniej: potępia! Milczy. On mnie żelazem krwawym próbuje! Ja już widzę piekło! Widzę tylko nieszczęście: i nasze skrzydła połamane! Tak — kto ma sumienie — ten musi zwaryować...
Feldwebel: Nieistowyj ty! (bije go pięścią pod brodę). Dobosz bij! (Bęben trrr!) Pierwszy — drugi —
(Żołnierze mówią — pierwszy drugi — pierwszy drugi.)
Rzędy zdwój! (rozdzielają się na dwie szerengi). Rota! Do nogi! Smirno!
Kapitan Wamindo (wchodzi): Zdołowo łebiata.
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo (do Mitienki): Jak stoisz? (poprawia mu nogę). Przeze mnie ukałany? a?! ty za co? Możesz mówić do mnie nie jak do swego komandiła, ale jak do towarzysza, mówiąc figułycznie, ze stołu i łoża.
Mitienko: Nie chciałem, aby ludzi zabijano.
Kapitan Wamindo: A wiesz, co dowodzi mi twoja odpowiedź?
Mitienko: Nie!
Feldwebel (poprawiając): Nijak nie, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Nieznajomości ludzkiej natuły. Czy jest człowiek, który od przyłody mógłby zabić człowieka? Takiego człowieka niema, ale powiedz mi — u nas są, lub mogą być włogowie?
Mitienko: Niema i nie mogą być.
Feldwebel (prędko): Tak toczno, Wasze Błagorodje, są.
Kapitan Wamindo: I nachały są?
Mitienko: Niema.
Feldwebel (ciągnąc go za rękaw): Tak toczno, Wasze Błagorodje i nachały są.
Kapitan Wamindo: I uczucie miłości i współczucia dla bliźnich jest?
Mitienko: Tak — to jest!
Feldwebel: — — — Wasze Błagorodje!
Kapitan Wamindo: Tak więc dlatego to mądły zarząd, ludzie kompetentni — pojmujący od nas daleko wyżej — i utworzyli wojenną służbę, wktółej młode pokolenie uczy się wzmocnionem przygotowaniem złęcznie zabijać człowieka-włoga, któły może przyjść i w twych oczach głabić twą majętność, zabijać twą matkę, ojca, gwałcić siostły i nałeszcie narzeczoną! (Po chwili.) Tełaz ci powiem ostatnie słowo: jeśli uznajesz, że widzisz przed sobą niemniej pojmującego niż ty człowieka — to stałaj się podtrzymać jego zasłużoną łeputacyę, za co i z mej stłony nie zostaniesz bez uwagi. Kładź się (ukazuje mu miejsce między dwoma pękami rózeg.)
Mitienko: Ja myślałem, że nas dosyć życie bije.
Kapitan Wamindo: Kładź się (ze złością): Na to, żebyś nie myślał, miełzawcze.
(Mitienko stoi, feldwebel opuszcza mu do kolan spodnie.)
Feldwebel: Michnów — Sokołow — Drapow — Charczenko — karabiny w kozły — Położyć go. Na nogi.
(Żołnierze kładną Mitienkę, jeden usiadł mu na nogach, drugi na ramionach — inni dwaj wzięli każdy po rózdze.)
Kapitan Wamindo: Zaczynać.
(Żołnierze z rozmachem uderzają.)
Mitienko: Oj, Boże mój.
(Majtkowie sztundyści zbierają się grupami.)
Majtek I: Szliśmy na modlitwę, a spójrz!
Majtek II: Pogańskie psy!
Majtek III: Odejdźmy, bo zawiedzie mię charakter i zarżnę oficera, wtedybym zginął jak zabójca nie jak chrześcijanin.
Majtek IV: Patrz, z ciała po dziesięciu uderzeniach zrobiła się krwawa wołowina, jaką przygotowują kucharze do kotletów.
Kapitan Wamindo (do nowobrańca): Jak się nazywa twoja ojczyzna?
Rekrut: Polsza, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Jak tak Polsza, a czemu?
Rekrut: Tak, Wasze Błagorodje — w Polsce się urodziłem — tam się wychowałem — tam wszystko, com ukochał pozostawiłem — tam są groby ojców moich i mojem pragnieniem jest, aby i moje kości tam legły.
Kapitan Wamindo: Ah, ty — siełyj — jaki deklamatoł, a?! A dlaczego w łuskiem wojsku służysz — i będziesz błonił cała Mikołaja — a nie tam kłóla Panie Kachanku?
Rekrut: Dlatego, że car Mikołaj jest król Polski, a więc ja jako prawy żołnierz króla swego i swej ojczyzny broniąc, spełniam rozkazy jego — i z jego rozkazu w Rosyi się znalazłem.
Kapitan Wamindo: Siełyj, mołodiec! Jak twe imię?
Rekrut: Leon.
Kapitan Wamindo: Łocie dziś daję go za wzół! A czemu twoja Polsza się buntuje?
Rekrut: Chcemy religii swej i języka, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Bałdzo chwalę. Świnią nazwę tego, coby o swoje się nie upominał. Tylko żydom, łiebiata, pałdonu nie dawajcie. A Leona za wzół! Biołę go na mego sekłetarza. Płaszczaj, łiebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
(Kapitan Wamindo odchodzi. Leon chce iść za nim — powstaje zjadliwy śmiech?)
Marynarze: Idź, fita, idź! Weź koszulę w zęby!
Leon: Co?! Wy dziegcie jakieś!...
Marynarze: Aha! (mówią mu na ucho).
Leon: Jezus Marya!
Majtek: Mały ty, prosiak jeszcze — a to byśmy cię w beczce mazi łbem aż do pięt. (Ukazując na Mitienkę): Patrz, jak cierpi człowiek. — A ty z kłólem połskim Mikołajem — za wzół komandzie — nu, ja tobie dam w mołdę — to ja będę tobie też kłól?!
Leon: Dziękuję, bracia, żeście mnie ostrzegli — hańbę moją zmyję —
Majtek: I znów ty dureń! Nie hańbę zmywaj, a rozum miej — patrzaj w oba oczy.
Leon (ukazując bitego Mitienkę): Ja na to patrzeć nie mogę
Majtek: Będzie czas, to ci powiemy. Nie wyskakuj ani wprzód, ani w tył.
(Dzwonią na śniadanie. Krzyk na drugim końcu pokładu: Nie będziemy jedli!)
Kapitan Wamindo: Etto czto takoje?
Feldwebel: Smirno. Wziąć go!
(Mitienkę podnoszą i czterej wyprowadzają.)
(Feldwebel wyciąga chustkę i dmuchnąwszy jednem nozdrzem na ziemię i ukazując monogram z herbem; wyciera nos).
Będziemy się zajmowali katechizmem. Sawielij Pachomowicz, podajcie mi Nowy Testament.
(Djakon podaje mu książkę — ten kładzie ją dumnie na stronę.)
Szulc!
(Wychodzi gruby marynarz.)
Powiedz mi ty, co to jest Chrystus?
Szulc: Ja nie ruski, panie feldwebel.
Feldwebel: Ty mi powiedz co takiego jest Chrystus, a że ty nie ruski — to mnie czort do tego!
Szulc (słysząc podpowiedziane): Duch bezcielesny, panie feldwebel...
Feldwebel (krzywiąc się): Coo? Duch bezcielesny?
Szulc: Nijak nie, panie feldwebel, duch boży.
Feldwebel: A ja myślę, że on był kiełbasa! (Do innego): Powiedz ty temu ostołopu, co to jest Chrystus?
Marynarz. Syn Boży.
Feldwebel (z gniewem): Syn!? i dureń że ty, bałda! Synowie to my wszyscy Boży! i ty i ja — syn Boży, a ja pytam, co On takiego jest? (Marynarz milczy, Feldwebel zwraca się do Żyda): Ej, ty parchaty, ty nie powiesz, kto to jest Chrystus? Wyście go sprzedali, więc powinniście wiedzieć?
Marynarz Żyd: W żadnym wypadku, panie feldwebel, my jego nie sprzedawali.
Feldwebel: Jakto nie sprzedawali?
Marynarz Żyd: Nasi go kupili, panie feldwebel, a sprzedał go Jego uczeń, którego my Żydzi nie uważamy za swego, gdyż sprzedał nam nie dlatego, że uważał nas za swoich, ale że jemu tak należało uczynić według Pisma.
Feldwebel: No, mniejsza, kto tam z was winien, kto nie — nam nie rozbierać, a ty ot powiedz tym czarcim obołtusom, co takiego jest Chrystus?
Marynarz Żyd: Jezus Nazarejczyk, panie feldwebel!
Feldwebel: Jezus Nazarejczyk, król żydowski! Na miejsce. Słyszycie, co takiego jest Chrystus? — Spocząć.
(Marynarze kaszlają, wycierają nosy, podchodzą inni feldweble. Tiszewskij rozmawia z nimi. Do marynarzy):
Mówcie modlitwę za cara.
(Na pokład wchodzą unter-oficerzy i Murzyn — w dali marynarze.)
Unter-oficer I: Ten to jest z prawdziwych, choć mu zapiekli trzydzieści — nie pomogło! Z kapitanem jak się zczepili co do wojen — tak doszło, że kapitan kazał go ponadto jeszcze na dwadzieścia dni do karceru zatrynić.
Unter-oficer II: I patrzeć na niego straszno, w czem to dusza się trzyma? Tylko oczy i błyszczą. Krew mu silnie poszła gardłem
Feldwebel Tiszewskij: A jakże jej nie iść — posiedź ty dwa lata przy piecach na 80 stopni żaru! — i do tego za czytanie broszur porcyę obiadu miał zmniejszoną.
Murzyn kucharz: Da, da — I will give to him.
Feldwebel Tiszewskij: Właśnie, że nie give, bo nie dozwolę!
Unter-oficer I: Już miesięcy dwa nie dostaje wołowiny.
Feldwebel Tiszewskij: Przepadnie pewno niezadługo, prędko czartowi nowa skóra na bęben będzie do djablej cerkwi.
Marynarz (ciągnąc z litewska:) Panie feldwebel, za co mu wymyślacie, przecież wy go nie znawszy?
Feldwebel (obracającsię, ostro): Bryś, pod ławkę! Tamże chcesz? To nie długo odprawię. Wieszać was trzeba, w smole palić, ot, co wam trzeba robić! Bóg sam wojował, a wy Mu służyć wzbraniacie się, mahometanie przeklęci! (Do murzyna). Kuk, daj tytoniu — giw mi smok!
Murzyn: Oll rajt! (daje mu tabliczkę do żucia).
Unter-oficer: Mister Kaptejn, giw mi rubl!
Murzyn: No!
Unter-oficer: Pluję ja na waszą czarną nacyę!
(Śmieją się.)
Marynarz: Mister Kuk, (ukazuje na mięso rozwieszone) — smierdit —
Murzyn: The girls — Makarow — diwki.
Marynarz: Będzie cholera!
Murzyn (szczerząc zęby): O yes — dużo — dużo zdech! (Baraszkując odchodzą).
Feldwebel: No, podciągnąć się, Samsonow! powiedz mi dlaczego ty w jedno składasz trzy palce?
Samsonow: W znak świętej Trójcy, panie feldwebel.
Feldwebel: A dlaczego ty kładziesz najpierw na czoło?
Samsonow: Aby uświęcić swój rozum, panie feldwebel.
Feldwebel: A na brzuch?
Samsonow: Żeby uświęcić swój duch, panie feldwebel.
Feldwebel: Na ramiona?
Samsonow: Żeby wzmocnić swe siły, panie feldwebel.
Feldwebel: A powiedz mi ty szóste przykazanie.
Samsonow: Nie zabijaj, panie feldwebel.
Feldwebel: A kogo ono nam zabijać wzbrania?
Samsonow: Bliźnich, panie feldwebel.
Feldwebel: Idź, przynieś tu manekina. Rota, wzdwoj. Lewa noga naprzód, marsz! (ustawiają się dalej i widać, jak ćwiczą się w przebijaniu bagnetem na wylot manekina).
Dwaj majtkowie: Żeby tego Siwołapowa dostać i kark mu skręcić! — Nie, głowę zostawić, ale ślepia wydłubać, nos odłamać i w pięty zabić po gwoździu, aby się męczył przeklęty. (Zbierają się inni.)
Mołokanin: Nie odpowiadaj na zło — niech się rozwija — w sobie się zetli. Na ogień dmuchasz — większy jest. Otocz go, aby wiatru nie miał — zgaśnie.
Tatar: I co ja z tego za korzyść mam? Tam u nas w Bałcie, jabym już miał sklep, żebym połowę tak się nabiegał po schodach, jak tu po masztach. Przeklęta służba — za darmo.
Majtek: Kupisz? (pokazuje zegarek.)
Tatar: Gdzie ty ukradł?
Majtek: Nie twoja rzecz.
Tatar: Daj, ale ci zapłacę w Odessie — na co tu hrosze?
Majtkowie (oglądają mięso): A, jesteś zgnil! To mięso, mówią, od robaków samo chodzi po pokładzie. Bracia, kto będzie jadł — to mu plunę w mordę. Idzie Matiuszenko. Jak się masz, baćko! I Wakulinczuk — zuch. Zeszedł z warty. No, będzie miał miesiąc za to ciemnej. I Nikiszkin wylazł czarny jak czort z maszyn swych — oj, będzie masówka — dalej, gałdy! (Zbiera się masa marynarzy, śmiechy — potem wściekłość.) Niech sami żrą — my im ugotujemy.
Nikiticz: Bracia, zcierpliwieć. Nie wybuchajcie. Nie o mięso na obiad nam idzie, o wyzwolenie wszystkiego człowieka — wszystkiego narodu (objaśnia im i mówi półgłosem).
Dwaj majtkowie (zabierając mięso w kosze):
I: Do kuchni — żywo! (śpiewa):
Tri sałdata w lies poszli —
naszli diewki —
Aj, dola — niema! Ale zato w kuchni przy obieraniu kapusty i kartofli można użyć. Dadzą ci też świeżych szczi i kość ze szpiku wyssiesz!
II: Teraz bieda, strejk w Odessie i ledwie połowę zakupów zrobiono.
I: Na mnie wystarczy. Mnie murzyn lubi — tytułuję go kapitanem i gram z nim w trik-traka.
II: Czujesz?
I: I dawno o tem wiedziałem, że śmierdzi. O, i robaki. Ale mnie co? Mam z oficerskiej kuchni. Daj, podstrzelę u ciebie machorki.
II: A ty mnie z kuchni — (daje mu tytoń).
I: I samemu ledwo starczy.
Majtkowie: Nieprawda — oficery chcą nas struć. Już i broszurki rozdawali o cholerze: kiedy ludzie zaczną mrzeć, aby myśleli, że to z choroby. Narodu im zadużo, uprawić się nie mogą. Do morza ich!
I: Pozdrowić cię z gotowym obiadem!
II: Ta gdzie?
I: Makarowu opowiedz, coś zasłyszał: dadzą ci buty dobre, pieniędzy, jedzenie z oficerskiej —
II: Ja przyznam, że mnie mróz chwyta, kiedy przejdę koło oficera. Takie czudowiszcza. Raz przyszedłem do Tona z raportem, że u maszynistów schodka A on wyjął swój oficerski kortik i tylcem jak mi da w kły — to mam dotąd wybity — (pokazuje na sznureczku ząb). Nie wiesz, mówi, że twój najbliższy jest wzwodny? Mówią, że jest mędrszy od całego sztabu —
I: Już i mnie dusi to morowe powietrze. Kończmy. Ot — i czorty idą. (Komendant Golikow i lekarz Smirnow podchodzą do mięsa)
Komendant Golikow: Proszę osądzić.
Lekarz (nakłada binokle, wącha, krzywi się): To nic: lato! — Załoga grymasi. — Mięso nie jest złe, trzeba trochę soloną wodą przemyć i robaczywe części wykroić.
Komendant Golikow: Więc są robaki?
Lekarz: To nic, bardzo pożywne —
(Śmiech wśród majtków.)
Pułkownik Nieupokojew: Czy to dla nas?
Lejtenant Makarow: Skądże? Dla marynarzy.
Pułkownik Nieupokojew: Jakie świństwo!
(Odchodzą)
Komendant Golikow: Rozchodzić się. Feldwebel Tiszewskij niech zapisuje każdego, kto podejdzie oglądać mięso.
(Odchodzą.)
Feldwebel Tiszewskij: Rozchodzić się w mysie jamy.
Majtkowie: Jak nam teraz służyć, jak wojować, gdy jeńcom w Japonii lepiej się żyje niż nam? Trzeba uciekać do Japonów.
Chorąży Aleksiejew: Co? Wasi towarzysze psów jedli w Porcie Artura, a wy znajdujecie wołowinę złą?
Majtkowie: Czy jesteśmy tu w Porcie Artura?
Aleksiejew: Mnie nic do tego, a wam radzę nie odzywać się, bo komendant słyszy.
Majtkowie: Połowę tej zgnili już ugotowano, a reszta ma być na jutro.
Majtek Ryszow: Do jutra robaki się rozmnożą i utyją.
(Nadchodzą znów: komendant Golikow i inni.)
Komendant Golikow: Czemu do stołów nikt nie siada? Podać mi tu próbę barszczu.
Kapitan Wamindo: Kuk mówi, że załoga płosi hełbaty i masła. Mięsa i zupy jeść nie chcą.
Komendant Golikow (na łyżce podając barszcz): Może kto spróbuje?
Kapitan Wamindo: Tam właśnie płapołszczyk Liwiencow je bałszcz koło lewego tłapu.
Komendant Golikow: Przyzwać!
(Wchodzi Liwiencow z miską miedzianą.)
No cóż, jaki barszcz?
Praporszczyk Liwiencow: Przecudny.
Komendant Golikow: No, widzicie!
(Spostrzega, że praporszczyk oddaje majtkowi miskę.)
Czemu nie jecie?
Praporszczyk Liwiencow: Ja z rozkoszą bym jadł, ale niestety, gardło mnie boli.
Komendant Golikow: Dzieci, czemu nie jecie barszczu?
Majtkowie: Jedz sam, a my będziemy jedli tylko chleb i wodę.
Komendant Golikow: Uderzyć na apel.
(Dobosz bije w bęben, zbiegają się zewsząd tłumy.)
Smirno! (Wchodzi na holowniczy pień.) Opowiadałem, jak lat dwadzieścia temu służyłem na „Świetłanie“ — i wynikł bunt. Wielu marynarzy skazanych było na śmierć.
(Majtkowie szepcą.)
Komendant Golikow: Innych przeciągano na linie pod okrętem. Pokaleczonych o gwoździe i muszle wyciągano. Byli omdleni — a niektórzy zatopili się.
(Wrażenie.)
Majtkowie: Topili ich jak szczenięta!
Komendant Golikow: Byli i tacy, których rekiny zdążyły już nadgryźć.
(Ruch między marynarzami.)
Smirno! Widzę że wam już nie wystarcza areszt w latarni, lub stanie na wierzchołku masztu z trwogą, że wicher mroźny i dmący wyrwie linę z ręki i spadniesz z kołyszącego się masztu — szczęściem, jeśli w morze — a nie na twardy pokład — z rozbitym upartym łbem.
Jeden z nich (woła): Heo, koniu!
Matiuszenko: Co robisz, szaleńcze, wprowadzasz nas w paszczę wilka.
Komendant Golikow: Ja nieraz mówiłem wam, że takie nieporządki na wojennym okręcie nie są dopuszczalne. Za to wieszają waszego brata — ot — tam! (ukazuje na nok).
Pułkownik Nieupokojew: Boże mój, jaki on głupi.
Makarow: Zaiste, czy to jest pora mówić takie słowa?
Komendant Golikow: Dzieci, kto chce jeść barszcz — niech wyjdzie tu. Naprzód, naprzód — spiesz się.
Majtkowie: Dziś dyabeł jest bardzo zły.
Komendant Golikow: Tak nie chcecie słuchać? Ja was już pouczę. Winni nie ujdą mi.
Majtkowie: Wielka rzecz — śmierć! pi!
(Bocmany, unter-oficerzy i niektórzy majtkowie stanęli na pomoście okrętu przy komendancie.)
Komendant Golikow: Warta na górę!
(Pojawia się warta z 27 ludzi, uzbrojonych karabinami.)
Okrążyć ich!
Tłum: Oj, bieda — będą strzelać. Idziem — niema celu dłużej się opierać. Jeszcze nie czas.
Matiuszenko: Za mną — wszyscy do wieży!
(Biegną do wieży.)
Kapitan Wamindo (przecina im drogę): Stłuna ciełpliwości u mej spławiedliwości pękła! — musicie być ukałani! (Majtkowie cisną się przez drzwi do admiralskiej kajuty.) To nie dla was paładny wchód! ( Wyjmuje szablę i wraz z oficerem warty nie puszczają ich. Spostrzega Wakulinczuka). A — ty zeszłeś z wachty?
Wakulinczuk: Całą noc znosiłem od ciebie nikczemne propozycye!
Komendant Wamindo: Dawajcie błezent! Okrążyć ich — okłążyć, powiadam. Chołąży Liwiencow, zapisać ich nazwiska. Bocmani, dawajcie płótno żaglowe.
(Warta otoczyła tłum wybladły, wnoszą płótno i otaczają niem).
Majtkowie: To na śmierć nas. Za co? Już otoczyli śmiertelnym płotem. Oj, Jezusie! Milcz — nikt nas tu nie wyratuje wśród tych wód strasznych — niema tu Jezusa. Uważaj — jak podniosą karabiny — rzućmy się do wody! Może nas nie zauważą. Płyńmy nurkiem.
Wakulinczuk: Za chwilę będziemy rozstrzelani — i rzuceni w ciemne miejsce, którego nikt nie zna.
(Mogilna cisza.)
Bracia, dlaczego zostawiacie nas?
Matiuszenko (do majtków stojących przy wieży): Co oni robią z naszymi towarzyszami? Bierz gwintówki i patrony. Bijcie ich, chamów!
(Wybiegają.)
Kapitan Wamindo: Ognia!
(Straż waha się i karabiny trzyma u nogi. Kapitan Wamindo wychwytuje Leonowi karabin — ten mu odbiera nazad.)
Wakulinczuk: Bracia, dopóki będziemy niewolnikami? Leon, pamiętaj! Przeżyliśmy wspólną niedolę! Polska z Rosyą — dawaj mi broń!
(Leon oddaje mu karabin.)
Do zbroi! ura! chaj żyje swoboda! (znika za wieżą).
(Kapitan Wamindo wyjmuje rewolwer i biegnie za nim. Wtem potężny krzyk: Het tyraniw! Rumor upadających karabinów.)
Komendant Golikow: Kto tam podburza marynarzy? Ach, ja znam — to jest ta kanalia Matiuszenko.
Pułkownik Nieupokojew: Rozbijają skrzynie z patronami! — Wszyscy będą karani — wszyscy! (Biegnie, krzycząc).
Komendant Golikow (do Matiuszenki, który wchodzi uzbrojony): Czego ci potrzeba? Postaw karabin!
Matiuszenko: Ja rzucę karabin — kiedy już nie będę żywą istotą a trupem. Uchodź z okrętu — to jest okręt narodu, a nie twój!
(Komendant Golikow wyjmuje rewolwer.) A, chcesz śmierci? (zamierza się kolbą — komendant w bok — i karabin roztrzaskany o podłogę.) Ja i rękoma ciebie zgniotę!...
(Komendant Golikow ucieka.)
Matiuszenko: (stoi chwilę w zadumie.)
To już wolność — już wolność!!
(Łzy mu płyną.)
(Pojawia się Pop czarny z krzyżem srebrnym.)
Pop: (rozgląda się trwożnie. Czka.) Pokój z tobą, synu!
Matiuszenko: Precz Chaldejczyku! won, pijanico!
(Trąca go, pop rzuca krzyż i ucieka. Matiuszenko podejmuje krzyż.)
Shańbili Cię — już i Ty nie z ludem i nie przez cud. Idź w głębiny!
(rzuca krzyż do morza.)
Jam wolny!
(Kapitan Wamindo wbiega goniony przez Wakulinczuka.)
Wakulinczuk: Przebaczam tobie. Nie zabijajmy się. Wyzwolenie czeka nas wszystkich.
Kapitan Wamindo: Padliec, padliec!
(Strzela mu w pierś — Wakulinczuk pada, lecz zrywa się — i chwyta Kapitana Wamindo.)
Nie, nie dasz rady. Widzisz — już mnie opuszczasz — a teraz ja Ciebie do morza!
(Wrzuca go w morze.)
Matiuszenko: (przeraźliwie krzyknąwszy.) Coś uczynił, Kainie?
Kapitan Wamindo: (do żołnierza na warcie?) Zastrzel mi tę kanalię!
(Żołnierz z warty rzuca karabin i ucieka. Kapitan Wamindo chwyta karabin i biegnie za nim.)
Matiuszenko: O mnie zapomniał. Tak — mówił Wakulinczuk, że będzie Sąd straszny.
(Strzela za nim.)
Kapitan Wamindo: (na ziemi.) Ty kanaljo — ty pójdziesz na ląd do połtu — ale ja Ciebie znaleść potłafię.
Matiuszenko: (z wściekłością biorąc go za twarz i wykrzywiając mu.)
Ja teraz ciebie samego poślę za jungę do admirała Makarowa — nauczyłeś się w Chinach rui — tam płyń.
Kap. Wamindo: Ja do Petełsburga —
(Matiuszenko wrzuca go w morze. Wbiegają półrozebrani oficerowie.)
Pułkownik Nieupokojew: Wszyscy będą karani, wszyscy!
(Majtek za nim biegnący strzela i zabija.)
Majtek: Oto pierwszy. Co z nim?
Matiuszenko: Tak, pierwszy niewinny... Przeżegnać go? nie — inny znak — znak słońca — wolności.
(Robi krąg. Podnosi ciało i wrzuca w morze.)
Idź — w te mroki, z których my już wychodzimy.
Praporszczyk Liwiencow: Rozbierajmy się i do morza.
Lekarz Smirnow: Nie, ja boję się rekinów. Ja tchórz! od klas najmłodszych uczyli mię poniżać w sobie człowieka.
Ziemia ruska chce ludzi już. A jam był tylko robak w mięsie śmierdzącym. Patrzcie, ja na sobie sam robię sprawiedliwość.
(Strzela w skroń. Liwiencow wskakuje do morza. Salwa z karabinów. Wpada straszliwy tłum uzbrojony, niektórzy dźwigają skrzynie z patronami i krwawiąc ręce, rozłamują żelaza.)
Marynarze: Śmierć tyranom! Niech żyje wolność! Oficerowie uciekają! Chronią się na torpedowiec! Torpedowiec odpływa!
Matiuszenko: Wydobyć haubicę z magazynu. Jeden wystrzał ślepy — drugim pogrążyć torpedowiec na dno!
(Kilkunastu wybiega.)
Marynarze: Komendant! Ha ha — nagi — tylko w kitlu. Gotów był rzucić się też w morze. Nie, co ma wisieć — tego nie zjedzą rekiny.
Na reję jego podleca — on nas reją straszył!
Komendant Golikow: Ach, ja stary dureń — co ja zrobiłem z marynarzami! Matiuszenko, ja wielki jestem grzesznik wobec załogi — daruj, bracie! my chrześcianie.
(Ściska go, płacząc.)
Matiuszenko: Ja krzyż rzuciłem w morze. Niech inni przebaczą.
Komendant Golikow: Ty jeden masz prawo tu mówić.
Matiuszenko: Wydany jest wyrok na ciebie.
Marynarze: On trzy domy postawił w Sebastopolu z naszej nędzy. Zesiekł tylu marynarzy i wygnał ich w dyscyplinarny batalion. Kazał gromadę ludzi otoczyć płótnem jak martwych. Czort on nie człowiek. Na maszt go! Niech z krukami lata.
(Wchodzi Wilhelm Ton.)
Komendant Golikow: Czekam Twojego słowa Wilhelmie Ton. Twoje słowo zwycięży tych ludzi.
Ty jeden jesteś wyższy. Ty geniusz. Tłum Cię uwielbi.
Wilhelm Ton: Niosą wam nieśmiertelność.
Marynarze: On wszystko może! sam lejtenant Schmidt przed nim klękał.
Wilhelm Ton: Wyjawię Wam tajemnicę bytu: Wschodzenie po olbrzymich górach. W tej godzinie południa dojrzejecie nagle wszyscy jakby kwiat paproci. Uczujecie pióra — i myśli twórcze głębokie.
Kiedy to nastąpi — stawszy się bogami — przyrzeknijcie mi, że okręt z wami będę mógł wysadzić w powietrze.
Marynarze: (krzyk) Okręt wyleci w powietrze! gdzie druty? — Wasze Błagorodje — miłości prosim — nie zabijcie nas.
Komendant Golikow: Ciemny jesteś — mów, co im przynosisz? mów o tradycyi świętej.
Wilhelm Ton: Wniebowstąpienie — śmierć — wspaniałe wyjście ze zgniłego mięsa — z twojej trądy cyi świętej, która każe żebrać o każdy kęs życia.
Komendant Golikow: Ano wiedźcie mnie — nie spodziewam się już niczego Jasnego i od was usłyszeć. Ja trzymałem się wiernie tego co nam przekazało — skwierne miaso!
Marynarze: Na reję! — Dużo trudu — Rozstąpić się z tyłu!
( Wyprowadzają go — słychać strzały.)
Okręt ma wylecieć w powietrze — za pomocą mechanizmu godzinowego. Ton ukrył drut — choćbyśmy okręt cały przepiłowali — nie znajdziemy. To szatan, (rycząc w strachu.) Mów, gdzie dynamit?
Wilhelm Ton: (patrzy na nich i coś złego błyska mu w oczach.) Uspokójcie się — usiądźcie, patrząc na to Wielkie Morze. Niech ujrzę w was materyał na wielką hekatombę dla Mroku.
Marynarze: Antychryst!
Wilhelm Ton: (do siebie w zamyśleniu)
Jeszcze może pieśń zaśpiewam w antarktycznym śnie —
Trzeba na to bym zatopił gwiazdy — Boga — mnie —
I zbuduję tam Ragnarok, gdzie nie będzie ludzkiej ćmy.
Lecz On jeden Niepoznany — On — co nigdy nie jest — my!
( Wprowadzają oficerów.)
Marynarze: Ten był w klozecie. Doktór Golenko był w szafie. Ledwo siłą wyciągnęli go — wpił się w deski jak kleszcz.
Chorąży Alexiejew: Darujcie mi bracia, mam żonę i dzieci, jestem majtek jak i wy.
Marynarze: Przyrzeknij, że ty do Odessy nas powiedziesz! jeśli nie zechce ten Antychryst.
Chorąży Alexiejew: Jam wasz! ja wierzę! (żegna się.)
Marynarze: Nie trzeba nam Antychrysta — patrzcie! tu werkfürerzy — te grubiany Liesowoj i Birdjukow — i powiązani unter-oficerzy, bocman-matin — a, i feldwebel nasz Tichon Skorpionowicz.
(Unteroficerzy, maszyniści i feldwebel klęczą.)
Feldwebel Tiszewskij: Przebaczcie nam grzechy nasze. Niech nasze żony i dzieci zginą, jeśli my was zdradzimy.
Marynarze: Przebaczyć im. Lecz oficerom śmierć.
Matiuszenko: (do Wilhelma Tona) W imieniu ludu żądam, abyś nam się poddał — (cicho) Ja Was uwolnię — musicie być naszym komendantem.
Wilhelm Ton: Tyś komendantem tego stada. Z wami skończyłem. — Zostawcie mnie przez godzinę w spokoju, niech przemyślę mą rozprawę — a wy róbcie co wam się spodoba.
(Chce odejść.)
Marynarze: Nie puszczać go — wysadzi okręt. —
Matiuszenko: (chwytając Tona za rękę) Aresztuję Was w imieniu —
Wilhelm Ton: jakiem?
Matiuszenko: narodu.
Wilhelm Ton: Nie znam narodu. — Za godzinę mnie już nie będzie. Okrętu nie wysadzę. Ja mówię — Wilhelm Ton — który was mógł uczynić skrzydlatymi.
Matiuszenko: Nie macie poco tam iść — przysięgnijcie wierność Wolności — i bądźcie naszym komendantem — lub zginiecie.
(Wilhelm Ton sili się ukryć uśmiech — twarz cała staje się naraz wpatrzona ponad głowę Matiuszenki.)
Wilhelm Ton: Czekaj — nie rusz się — na Tobie usiadła przedziwna ważka modra — (patrzy na zegarek) całą północ słońca mam w tem okamgnieniu —
(Wielki tłum majtków oświecony słońcem z góry, patrzy uważnie — Wilhelm Ton bierze w ręce modrą ważkę i uważnie rozgląda jej skrzydełka)
(Wchodzi Mitienko z karabinem — oczy ma obłąkane)
Marynarze: Ha ha — to nie ładnie: jasnowidzący z karabinem!
Mitienko: Ja szukam ukrytego Boga — widzę Jego Archanioła i zabiję — (mierzy w Wilhelma Tona.)
Matiuszenko: Stój — on jeden może nas wyzwolić. —
Mitienko: Nie — już nie — już nie — już nikt nie wyzwoli — zabiję — ostatni to z Bożego hufca.
(Wystrzał. Majtkowie odskoczyli w przerażeniu — kupią się w gromady bezładne — groza tajemniczy się w ich oczach. Wilhelm Ton jakby zbudzony — ogląda się w prawo i w lewo poprzez majtków na morze — nagle spojrzał prosto ku słońcu — wypuszcza z rąk ulatującą ważkę — czyni parę kroków i zwolna na ziemi się układa jak do spoczynku. Nieruchomieje.)
(Klękając u trupa) Wyspowiadam się Tobie. Moja dusza pęka z grozy. Mnie nikt za nic nie potępi już. Ale ja pytam Ciebie, Mroku: Kim jesteś Ty?
Tak, ja nie grzesznik już. Pytam Mroku — naco łudzisz nas słońcem, które nie może już być — wieczne!
Marynarze: Zwaryował.
(Straszliwy wystrzał z haubicy. Wielu pada na ziemię.)
Okręt wylatuje! do morza się chrońmy.
Matiuszenko: Nieprawda — jak nie wybuchło dotąd, znaczy niema nic. To z haubicy. Torpedowiec wraca. Zląkł się. My straszni. Wciągnijcie tych co płyną nazad.
Marynarze: (krzyk) Obwiesić ich. — Wszystkim śmierć. —
(Wchodzą Oficerowie. Makarow mokry i pieniądze suszy.)
Ach ty Judaszu, sprzedawałeś lud. Licz pieniądze. Licz. — Zabij się sam.
Matiuszenko: Nie, dosyć krwi. Sprawa ludu nie wymaga już więcej ofiar. Zmyjmy pokład sodą i wodą gorącą, a sami zapłaczmy z radości. — Wnoszą umierającego Wakulinczuka. Wydobyto go z morza — bracie mój!
Wakulinczuk: Co się dzieje?
Matiuszenko: Pancernik w naszych rękach.
Wakulinczuk: Bogu dzięki. A Wamindo?
Matiuszenko: W morzu.
Wakulinczuk: Mogę umrzeć spokojnie. Lejtenant Ton objął komendę?
Matiuszenko: Nie chciał rządzić — więc zginął.
Wakulinczuk: My nie podejmiemy. — Potęga mroku w nas — Pieniądze me oddać staremu ojcu. — Trzymajcie się mocno sprawy — proszę, proszę! (umiera.)
Marynarze: Patrzcie, jakie jasne łzy zastygły mu na twarzy. Uklęknijmy i módlmy się. — Ha, ha — radujmy się — kazionnego wina! — Nie wolno, wara! —
Boże, nie śmiemy iść przed Twą Wielką Chwałę z rękami w krwi — dusze nasze ciemne są — wiedź Ty nas, myślami dobremi napełniaj. — Wyzwalamy się — tak już ze wszystkiego! Dołoj Car! Dołoj Boh! Dołoj wsia matuszka Rossija! —
Nikiticz: W tej walce myśmy nie stracili dusz naszych, ale je odzyskujemy!
Ześlij nam Wielkiego Nauczyciela! —
(Matiuszenko podnosi Czerwony Sztandar na maszt — i oczy wszystkich zwracają się w górę.)
Mitienko: Ja go widzę: Mrok — —
Matiuszenko: Bracia, my wyzwoleni — myślmy o innych, którzy się męczą — płyńmy — na Odessę — wyzwalać Rosyę!
Marynarze: Wszystkich wyzwolimy — Amen.