Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział trzydziesty.
Jak pickwickiści zaznajomili się z dwoma młodymi ludźmi należącymi do profesji wyzwolonej, jak swawolili na lodzie i jak skończyła się ich pierwsza wizyta.

„No cóż, Samie, czy wciąż jest tak zimno?“ zapytał pan Pickwick swego ulubionego służącego, gdy ten w dzień Bożego Narodzenia przyniósł mu rano potrzebną do toalety gorącą wodę.
„Woda w kadzi przybrała prawdziwą maskę lodową“.
„Mroźno, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„Piękny czas dla tych, co mają ciepłe ubranie, jak mówił biały niedźwiedź, ślizgając się na łyżwach“.
„Za kwadrans zejdę“, rzeki pan Pickwick, zdejmując szlafmycę.
„Bardzo dobrze, panie. Na dole znajdzie pan dwóch rzezignatów“.
„Dwóch — co?“ zawołał pan Pickwick, podnosząc się na łóżku.
„Dwóch rzezignatów“, rzekł Sam.
„Co to jest: rzezignatów?“ zapytał pan Pickwick, nie zupełnie pewny, czy to jakaś żywa istota, czy też coś do jedzenia.
„Co? Pan nie wie, co to są rzezignaty“ zapytał Weller. „Myślałem, że wszyscy wiedzą, iż każdy chirurg jest rzezignatem“.
„Ach, tak! A więc dwóch chirurgów?“ rzekł z uśmiechem pan Pickwick.
„Tak, panie“, odparł Sam. „ Ale ci na dole to jeszcze niezupełnie skończone rzezignaty, ale dopiero chirurgi w zarodku“.
„Chcesz, zapewne, powiedzieć: studenci medycyny?“
Sam potwierdzająco kiwnął głową.
„Bardzo mię to cieszy“, rzekł pan Pickwick. „Tacy młodzi ludzie mają już zdania wyrobione dzięki obserwacjom i rozważaniom, smak wyrobiony przez studja, bardzo będę rad gdy ich poznam“.
„Palą cygara przed kominkiem w kuchni“, rzekł Sam.
„A!“ zawołał pan Pickwick, zacierając ręce, „to właśnie lubię; nadmiar żywotności i towarzyskości“.
„Jeden z nich“, mówił dalej Sam, nie zwracając uwagi na wyrazy filozofa, „jeden położył nogi na stole i ostro popija wódkę; drugi, ten w okularach, jak się zdaje amator mięczaków, postawił sobie między nogami baryłkę ostryg, które otwiera z szybkością parowej maszyny, połyka równie prędko, a skorupami ciska na naszego hipopotama, śpiącego w kącie“.
„Ekscentryczność geniuszu! Samie... możesz odejść“.
Sam odszedł; po kwadransie pan Pickwick zeszedł na śniadanie.
„Otóż i on!“ zawołał stary Wardle. „Pickwick! Przedstawiam ci brata panny Allen, pana Benjamina Allen. My nazywamy go po prostu Ben, i ty możesz go tak nazywać, jeżeli chcesz. Ten gentleman, to przyjaciel jego, pan...“
„Pan Bob Sawyer“, rzekł Benjamin Allen, poczem panowie Bob Sawyer i Benjamin Allen wybuchnęli śmiechem.
Pan Pickwick ukłonił się panu Bobowi Sawyer, pan Bob Sawyer ukłoni się panu Pickwickowi, następnie Ben i jego przyjaciel zajęli się gorliwie jedzeniem, co dało filozofowi możność przypatrzenia się obydwu bliżej.
Pan Benjamin Allen był to młodzieniec silnie zbudowany, krępy, o gęstych czarnych i krótko ostrzyżonych włosach, twarzy białej i nieproporcjonalnie długiej. Prócz tego zdobiła go para okularów i biała chustka na szyi. Poniżej czarnego fraka, zapiętego na wszystkie guziki, posiadał zwykłą ilość nóg w spodniach popielatego koloru, zakończonych parą butów, niezbyt starannie wyczyszczonych. Chociaż rękawy fraka były bardzo krótkie, nie było jednak widać ani śladu mankietów, a chociaż szyję miał dość długą, nie pozwolił na skrócenie jej zapomocą kołnierzyka, wskutek czego niepodobna było dojrzeć najmniejszego śladu tej części garderoby. W całości ubiór jego był mocno zużyty i rozpościerał dokoła zapach tanich cygar.
Pan Bob Sawyer, okryty niebieskiem ubraniem, coś jakby surdutem i jakby paltotem, szerokiemi szkockiemi spodniami i kamizelą z wyłogami, miał minę mieszczańsko-pretensjonalną i ruchy fanfarońskie, właściwe młodym gentlemanom, we dnie palącym cygara na ulicy, a w nocy wyśpiewującym i hałasującym tamże, nazywającym po imieniu garsonów hotelowych i wykonywującym rozmaite inne tym podobne żartobliwe czynności. Miał grubą laskę z wielką gałką, wystrzegał się rękawiczek i wogóle podobny był do Robinsona Kruzoe.
Takie to dwie znakomitości przedstawiono panu Pickwickowi rano w dzień Bożego Narodzenia, przy śniadaniu.
„Śliczny poranek, panowie“, zawołał filozof.
Pan Bob Sawyer lekko kiwnął głową i zażądał od Allena musztardy.
„Panowie przybyli zdaleka?“ zapytał znów pan Pickwick.
„Z oberży pod „Błękitnym Lwem“, odrzekł krótko pan Allen. „Bylibyśmy tu jeszcze wczoraj wieczorem, ale wódka pod „Błękitnym Lwem“ jest zanadto dobra, by móc się z nią tak prędko rozstać; prawda Bob?“
„O tak“, odrzekł zapytany; „cygara i wieprzowe kotlety także“.
I dwaj przyjaciele energicznie zaatakowali śniadanie, jak gdyby przypomnienie wczorajszej wieczerzy dodało im nowego apetytu.
„Pałaszuj, Bob“, rzekł Allen w sposób zachęcający.
„Chętnie“, odparł Bob Sawyer i uczynił to natychmiast, by zaspokoić życzenie przyjaciela.
„Niema to jak sekcja; strasznie zaostrza apetyt!“ wykrzyknął Bob Sawyer, spoglądając po stole.
Pan Pickwick drgnął lekko.
„A propos, Bob?“ zapytał Ben Allen, biorąc na talerz pół kapłona, „czyś już skończył tę nogę?“
„Prawie skończyłem; ale była bardzo żylasta, jak na nogę dziecka“.
„Tak?“ rzekł obojętnie Allen.
„Tak“, odpowiedział Bob z pełną gębą.
„Ja zapisałem się na łopatkę“, zaczął znowu Allen; „rozdzieliliśmy całego trupa pomiędzy siebie; tylko na głowę niema amatora. Może ty ją weźmiesz?“
„Dziękuję“, odrzekł Bob; „zawiele kłopotu“.
„Ba!“
„Co nie, to nie; mózg, to jeszcze... Ale cała głowa!“
„Ts, panowie“, rzekł pan Pickwick, „słyszę, że damy nadchodzą“.
I rzeczywiście, w tej chwili damy powróciły z rannej przechadzki w towarzystwie panów Snodgrassa, Winkle i Tupmana.
„Ben? Jesteś tu?“ zawołała Arabella, tonem, w którym było więcej zdziwienia niż radości.
„Jutro zabieram cię do domu, Arabello“, rzekł brat.
Pan Winkle zbladł.
„Czy nie widzisz Boba Sawyera?“ mówił dalej student tonem wymówki do siostry.
Arabella uprzejmie podała rękę, a gdy pan Sawyer ściskał ją w sposób bardzo widoczny, pan Winkle uczuł w swem sercu spazm nienawiści.
„Kochany Ben“, zaczęła znowu Arabella, rumieniąc się, „czy... czy przedstawiono cię panu Winkle?“
„Nie, ale bardzo się będę cieszył, gdy się to stanie“, odpowiedział Ben z powagą, poczem ozięble ukłonił się panu Winkle.
Przybycie dwóch nowych osób oraz wynikłe stąd przykre położenie Arabelli i pana Winkle wywarłoby pewno niemiły wpływ na towarzystwo, gdyby uprzejmość pana Pickwicka i dobry humor gospodarza nie rozwinęły były jednocześnie wszystkich swych czarów. Pan Winkle powoli wkradł się w łaskę pana Benjamina Allena i nawet nawiązał przyjacielską rozmowę z panem Bobem Sawyer, który dzięki wódce, śniadaniu i pogawędce, znajdował się w nadzwyczaj żartobliwem usposobieniu. Z wielką werwą opowiadał, jak pewnemu staremu gentlemanowi wyciął narost na głowie, ilustrując tę miłą anegdotę zapomocą noża do ostryg i bochenka chleba, ku wielkiemu zbudowaniu całego towarzystwa. Potem wszyscy udali się do kościoła, gdzie pan Ben Allen natychmiast usnął, zaś pan Bob usiłował oderwać myśli od rzeczy ziemskich, wycinając na ławce swoje nazwisko wielkiemi na cztery cale literami.
„No“, powiedział pan Wardle po treściwem śniadaniu, w którem mocne piwo i wiśniówka odegrały najważniejszą rolę; „co powiedzielibyście o godzince ślizgawki? Mamy dość wolnego czasu!“
„Bajecznie!“ zawołał Benjamin Allen.
„Pysznie!“ dodał Bob Sawyer.
„Pan się ślizga, oczywiście, panie Winkle?“ zapytał pan Wardle.
„Tak, o tak!“ powiedział pan Winkle. „Ale wyszedłem z wprawy“.
„Och, proszę, niech się pan ślizga!“ prosiła panna Arabella. „Tak lubię patrzeć na łyżwiarzy!“
„To takie ładne!“ dodała druga panna.
Trzecia powiedziała, że to eleganckie, a czwarta, że jest w tem coś łabędziego...
„Ślizgałbym się z przyjemnością“, powiedział pan Winkle, „ale nie mam łyżew“.
Przeszkodę tę natychmiast usunięto: Trundle miał dwie pary łyżew, a pyzaty chłopiec oznajmił, że pełno ich jest na górze. Pan Winkle powiedział na to, że jest zachwycony, ale wyglądał bardzo nieswojo.
Pan Wardle zaprowadził gości nad potężną taflę lodu. Kiedy Sam i pyzaty chłopiec zmietli śnieg, który napadał w ciągu nocy, pan Bob Sawyer przypiął łyżwy ze zręcznością, która panu Winkle wydała się czemś cudownem, poczem lewą nogą zaczął kreślić koła, potem ósemki, nie odpoczywając ani chwili, wreszcie wypisywać na lodzie rozmaite esy floresy i pokazywać wiele innych równie zdumiewających sztuk — ku wielkiemu zadowoleniu pana Pickwicka, pana Tupmana i dam. Zadowolenie to doszło zenitu, kiedy stary pan Wardle, z tymże panem Bobem Sawyerem, a w asyście Benjamina Allena, wykonali jakąś mistyczną ewolucję, którą nazwali „tańcem szkockim“.
Tymczasem pan Winkle, z twarzą i rękoma czerwonemi od zimna, usiłował przymocować sobie łyżwy szpicem ku tyłowi i zapomocą bardzo skomplikowanych węzłów. Pomagał mu w tem pan Snodgrass, znający się na łyżwach tyle, co Hindus. Wreszcie przy pomocy Sama nieszczęsne łyżwy zostały jakoś przymocowane i przypięte, a pan Winkle postawiony na nogi.
„Teraz“, rzekł Sam, „niech im pan pokaże, co umiemy“.
„Czekajno, czekaj!“ wołał pan Winkle, drżąc gwałtownie i chwytając Sama za rękę z energją topielca. „Jak tu ślisko!“
„To tak prawie zawsze na lodzie. Niech się pan trzyma!“ odparł Sam.
Ostatnie to wezwanie Sama spowodowane było nagłym ruchem łyżwiarza, który jakby chciał obie nogi podnieść razem do góry i rozbić lód tyłem swej głowy.
„Jakieś... jakieś niebardzo pewne łyżwy, Samie“, rzekł pan Winkle, chwiejąc się.
„Sądziłbym, że to raczej gentleman przywiązany do nich, nie bardzo jest pewny siebie“.
„No, cóż, Winkle!“ wołał pan Pickwick, nie wiedząc, co się dzieje, „zaczynaj! Damy się niecierpliwią“.
„Zaraz, zaraz“, odrzekł młody człowiek, z uśmiechem, na który przykro było patrzeć.
„Już zaczyna!“ rzekł Sam, usiłując uwolnić się od pana Winkle.
„Zaczekajno, Samie“, szepnął pan Winkle, chwytając się swej podpory, jak bluszcz dębu. „Przypominam sobie, że mam w domu dwa ubrania, których nie używam; dam je tobie, Samie“.
„Dziękuję panu“.
„Nie uchylaj kapelusza“, rzekł żywo pan Winkle; „nie puszczaj mnie... Dziś rano chciałem ci dać pięć szyllingów na kolendę, dam ci je po obiedzie, Samie“.
„Bardzo pan łaskaw“.
„Tylko trzymaj mnie, Samie. Tak!... Nie tak prędko, Samie, nie tak prędko!“
Pan Winkle, pochylony naprzód, zgięty we dwoje i podtrzymywany przez Sama, sunął się po lodzie w sposób bardzo oryginalny, gdy wtem pan Pickwick, z drugiego końca stawu zawołał najniewinniej:
„Sam!“
„Jestem, panie!“
„Chodź tu, potrzebuję ciebie“.
„Puść mnie pan! Czy słyszy pan, że mnie mój gentleman woła! Puśćże mnie pan!“
To mówiąc, Sam wyrwał się z objęć pana Winkle, nadawszy mu przytem wielką szybkość. Nieszczęśliwy pan Winkle wpadł pomiędzy innych łyżwiarzy i to w chwili, gdy pan Bob Sawyer wykonywał figurę niezrównanej piękności, potrącił go i obaj upadli na lód. Nadbiegł pan Pickwick. Bob Sawyer stał już na nogach, ale pan Winkle zanadto był przezorny, by uczynić to samo. Siedział na lodzie, siląc się na uśmiech, podczas gdy każdy rys jego twarzy zdradzał najgłębsze przerażenie.
„Czy pan nie ranny?“ zapytał niespokojnie Ben Allen...
„Niebardzo“, odrzekł pan Winkle, rozcierając sobie grzbiet.
„Może panu krew puścić?“ zapytał wspaniałomyślny Ben.
„Nie, nie, dziękuję!“ odrzekł roztrzęsiony pickwickista.
„Co pan powie na to, panie Pickwick?“ zapytał Bob Sawyer.
Filozof był oburzony. Skinął na Sama i zawołał:
„Zdejm mu łyżwy“.
„Zdjąć łyżwy! Ależ dopiero zacząłem!“ odezwał się pan Winkle.
„Zdejm mu łyżwy!“ powtórzył pan Pickwick z mocą.
Sam w milczeniu wykonał rozkaz.
„Podnieś go“, rzekł pan Pickwick.
Podniesiono pana Winkle.
Pan Pickwick odszedł kilka kroków i skinieniem zawezwawszy do siebie młodego swego przyjaciela, ostro spojrzał mu w oczy, poczem powiedział cicho, ale dobitnie:
„Pan jesteś blagier!“
„Co?“ zapytał pan Winkle z drżeniem.
„Blagier, panie. Powiem nawet więcej, pan jesteś kłamca“.
To powiedziawszy, filozof odwrócił się z pogardą i poszedł ku reszcie towarzystwa.
Tymczasem, w innej stronie stawu, Sam wraz z pyzatym chłopcem urządzili sobie także ślizgawkę i wykonywali tam wprost mistrzowskie ewolucje. Sam upodobał sobie nadewszystko ten rodzaj ślizgawki, który nazywa się „pukanką“. Polega on na tem, że jedzie się po lodzie jedną nogą, a drugą od czasu do czasu odbija się dwukrotnie. Ślizgawka była dobra a ruch wydał się panu Pickwickowi, który przemarzł, czemś bardzo pożądanem.
„Sądząc z pozorów, doskonałe to ćwiczenie, by się rozgrzać“, rzekł do pana Wardle, który wskutek nieustannych wysiłków ekwilibrystyczno-ślizgawkowych nie mógł już oddychać.
„A tak“, rzekł pan Wardle. „Czyś się pan kiedy ślizgał?“
„Kiedyś w rynsztoku, kiedy byłem jeszcze dzieckiem“.
„Spróbuj teraz!“ rzekł Wardle.
„Już ze trzydzieści lat nie ślizgałem się!“
„Co to znaczy?! Furda!“ powiedział pan Wardle z energją, która charakteryzowała wszystkie jego poczynania. „Dotrzymam panu towarzystwa!“ i poczciwy staruszek pobiegł po lodzie z szybkością, dorównywującą szybkości Sama Wellera, a o wiele przewyższającą szybkość pyzatego chłopca.
Pan Pickwick spojrzał na niego uważnie, zamyślił się, zdjął rękawiczki i włożył je do kapelusza. Poślizgnął się trzy czy cztery razy, zatrzymał się, znów spróbował, wreszcie zaczął się ślizgać z powagą, okropnie rozstawiając nogi. Grzmot oklasków towarzyszył tej próbie.
„Gęsiego, proszę pana!“ zawołał Sam.
Całe towarzystwo wzięło udział w tej zabawie: najpierw pan Wardle, potem pan Pickwick, potem Sam, potem pan Winkle, potem pan Sawyer, potem pyzaty chłopiec, a wreszcie pan Snodgrass, biegli jeden za drugim, a wkładali w to tyle zapału, jak gdyby całe ich życie zależało od tej imprezy.
Było to widowisko nader interesujące, gdy patrzało się na pana Pickwicka, biorącego udział w całej tej cerenonji, śledziło tortury niepokoju, z jakim spoglądał na osobę ślizgającą się za nim, czy czasem nie wpadnie na niego, współczuło naszemu filozofowi w miarę, jak zanikały jego siły, a pan Pickwick coraz częściej spoglądał na punkt, z którego ekspedycja wyruszyła, gdy się chwytało swawolny uśmiech, który zakwitał na obliczu pana Pickwicka, kiedy obliczał przebytą przestrzeń, z zapałem doganiając biegnącego przed nim. Bronzowe jego kamasze migały wesoło po śniegu, a oczy z za okularów jaśniały weselem i pogodą. A gdy pan Pickwick wywrócił się (co się zdarzało w stosunku jednego do trzech), co za miły widok — pan Pickwick, zbierający z uroczym uśmiechem rękawiczki, kapelusz, chustkę. Potem znów zajmował w kolejce swe miejsce z zapałem, którego nic nie było w stanie ostudzić.
Zabawa doszła do szczytu, ślizgano się coraz szybciej, śmiano coraz głośniej, gdy wtem usłyszano okropny trzask. Wszyscy rzucają się do brzegu, damy krzyczą, pan Tupman wrzeszczy. Ogromny kawał lodu znika. Woda bulgocze nad nim, kapelusz, rękawiczki i chustka pana Pickwicka wypływają na powierzchnię. Tyle tylko zostało z wielkiego człowieka!!!
Przestrach i rozpacz wyryły się na wszystkich twarzach. Mężczyźni zbledli, kobietom źle się zrobiło. Pan Snodgrass i pan Winkle chwycili się konwulsyjnie za ręce, przerażonym wzrokiem spoglądając na miejsce, gdzie znikł ich mistrz; a tymczasem pan Tupman, powodowany chęcią udzielenia skutecznej pomocy swemu przyjacielowi, popędził polem jak szalony, krzycząc na cały głos: „Pali się!“
Pan Wardle i Snodgrass podeszli ostrożnie do otworu. Pan Bob Sawyer i Ben Allen naradzali się, czy nie należałoby puścić krew całemu towarzystwu, gdy barki i głowa wynurzyły się z pod wody i ukazały obecnym rysy i okulary pana Pickwicka.
„Tylko chwilkę trzymaj się pan nad wodą! Tylko chwilkę!“ krzyczał pan Snodgrass.
„Tak! Tak!“ dodał pan Winkle, głęboko wzruszony. „Zaklinam pana, trzymaj się nad wodą! Zrób to dla mnie!“
Zaklęcie to było zbytecznem, gdyż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick zrobiłby to i dla samego siebie.
„Czy czujesz pod sobą dno?“ zapytał pan Wardle.
„Czuję“, odrzekł filozof, głęboko oddychając; „upadłem na wznak i nie mogłem od razu stanąć na nogi“.
O prawdzie tego twierdzenia przekonywał gliniany kirys, okrywający widzialną część grzbietu pana Pickwicka. A gdy wkrótce pyzaty chłopiec przypomniał sobie, iż staw w żadnem miejscu nie ma więcej nad cztery stopy głębokości, dokonano cudów odwagi, by wydobyć zabłoconego filozofa. Wśród obryzgiwania się błotem i trzasku lodu dokonano wreszcie tego, że wydobyto pana Pickwicka z tej niewygodnej pozycji, aż wreszcie stanął znów na stałym lądzie.
„Ach Boże! On umrze z przeziębienia!“ zawołała panna Emilja.
„Obwiń się pan moim szalem, kochany panie!“ dodała panna Arabella.
„To będzie najlepiej!“ zauważył pan Wardle; „potem biegnij do domu co masz sił i natychmiast pakuj się do łóżka“.
Tuzin szalów podano bezzwłocznie panu Pickwickowi, który obwinąwszy się w trzy czy cztery najcieplejsze, popędził w towarzystwie Sama co tchu do domu, przedstawiając po drodze szczególny okaz człowieka w wieku dojrzałym, zabłoconego, z odkrytą głową, w szalu kobiecym na ramionach, robiącego bez żadnego widocznego powodu sześć mil na godzinę. Ale w wypadku tak ważnym pan Pickwick nie dbał o pozory. Wkrótce dopadł do bramy Manor-Farm, gdzie już pan Tupman, który przybył tu przed pięcioma minutami i starą damę przyprawił o bicie serca, gdyż poczciwa ta staruszka wskutek swej głuchoty zrozumiała, iż pali się w kominie — nieszczęście, które malowała sobie w najjaskrawszych barwach, ilekroć ktoś z otoczenia okazywał niepokój.
Nie tracąc ani chwili, pan Pickwick położył się w ciepłem łóżku. Sam rozniecił w kominie ogromny ogień i przyniósł obiad. Wkrótce potem wniesiono wazę ponczu dla uczczenia szczęśliwego wyratowania filozofa. Stary Wardle nie pozwolił mu wstać z łóżka, które uznano za krzesło, i pan Pickwick został jednogłośnie obrany prezydentem zgromadzenia... Potem przyniesiono drugą i trzecią wazę, tak, że nazajutrz rano prezydent, przebudziwszy się, nie czuł w sobie najmniejszego symptomu reumatyzmu, co dowodzi, jak trafnie zauważył pan Bob Sawyer, że w podobnych wypadkach niema nic lepszego nad gorący poncz, i że jeżeli nie sprawia on czasami pożądanego skutku, to tylko dlatego, że pacjent wpada w bardzo pospolity błąd i używa go za mało.
Na drugi dzień wesołe towarzystwo rozjechało się. W młodości nie bierze się tego zbyt poważnie, ale tem boleśniejsze są rozstania w późniejszem życiu. Śmierć, egoizm i zmienne koleje losu rozrzucają codzień po świecie niejedno szczęśliwe zebranie, a chłopcy i dziewczęta nie spotykają się już więcej. Nie chcemy przez to powiedzieć, że i w tym wypadku było tak samo, chcemy tylko uświadomić czytelnika, że poszczególni członkowie towarzystwa rozproszyli się po swych mieszkaniach; pan Pickwick i jego przyjaciele znów wsiedli do dyliżansu w Muggleton; panna Arabella w towarzystwie brata i jego serdecznego przyjaciela odjechała również. Dokąd? Nie wiemy, ale mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż pan Winkle wiedział o tem.
Przed samym odjazdem Bob Sawyer i pan Benjamin Allen z tajemniczemi minami wzięli pana Pickwicka na bok. Pan Bob Sawyer wetknął panu Pickwickowi palec wskazujący między żebra, a rozwijając przytem w sposób wysoce żartobliwy swą znajomość anatomji, zapytał:
„Staruszku, gdzie pan rozbił swe namioty?“
Pan Pickwick odpowiedział, że obecnie mieszka pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
„Chciałbym, żeby pan mnie odwiedził“, rzekł Bob Sawyer.
„Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności“, odparł pan Pickwick.
„Mam mieszkanie“, rzekł Bob Sawyer, wyciągając bilet, „przy gościńcu w Borough, blisko Guys, dlatego bardzo dla mnie wygodne. Gdy minie pan kościół św. Jerzego, skręci pan trochę na prawo od gościńca“.
„Zorjentuję się“, rzekł pan Pickwick.
„Niech pan przyjdzie do mnie za dwa tygodnie od przyszłego czwartku i niech pan przyprowadzi ze sobą innych panów“, powiedział, „odbędzie się u mnie zebranie medyczne“.
Pan Pickwick oświadczył, że będzie to dla niego prawdziwą przyjemnością, gdy będzie mógł wziąć udział w zebraniu medycznem. Pan Bob Sawyer zapewnił go, że czas zejdzie bardzo wesoło a Ben będzie również obecny. Potem uściśnięto sobie ręce i pożegnano się.
W tem miejscu możnaby nas zapewne zapytać, czy przez ten czas pan Winkle szeptał z Arabellą Allen i czy pan Snodgrass rozmawiał na stronie z panną Emilją Wardle; a jeżeli tak było, to o czem szeptali. Odpowiadamy na to, że w każdym razie żaden z tych dwóch młodych ludzi o tem, co mówił, nie wspomniał ani słowem przed panem Pickwickiem, ani przed panem Tupmanem, i to przez całą drogę, że natomiast obaj ciężko wzdychali co trzy minuty i nie chcieli pić ani wódki, ani grogu i wogóle wyglądali na bardzo zamyślonych. Jeżeli domyślne czytelniczki nasze mogą wyprowadzić z tego jakie wnioski, to niech je wyprowadzają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.